Nic takiego, Timo (14)

 


 

No i niewypał, bo nawet gdyby chciał zapłacić, nie miałby czym - wszystkie pieniądze zostały wszak w domu. Trzeba było więc szukać pomocy u Paula Vernicka. Tymczasem na miejscu zjawiła się policja i w jej obecności przestraszony kierownik odważył się otworzyć drzwi. Więzień siedział umączony przy kasie na podłodze ze zwieszoną głową. Przyjechał Bredesen z koleżanką, którzy weszli do środka za personelem sklepu.

- Jak to dobrze, że to właśnie pan. - Timo zaraz stanął na baczność. - To wszystko przez iskrę bezradnej miłości - zaczął zaraz silić się na wyjaśnienia.

Tamci coś z przejęciem zaczęli paplać, pokazując palcem na Tima, ale Bredesen szybko kazał im zamilknąć, oczekując na dalsze wyjaśnienia po obywatelsku zatrzymanego klienta.

- Co tutaj wykrzykiwałeś? I co mają znaczyć te zniszczenia?

- Nic takiego - odparł Timo - to tylko szekspirowska kwestia, z "Burzy"...

- Tak?

- O tym, że wszystko to sen... Ale ja wszystko jestem gotów pokryć. Tylko, żeby Vernick, Paul Vernick, zechciał zwieźć mi na dół pieniądze, bo okazałem się niegotowy na jakiekolwiek wypadki.

- A zapewniałeś, że nie będziesz sprawiać kłopotów.

- Skutki swego nieopanowania jestem w stanie natychmiast usunąć. Tylko ja nawet nie znam numeru telefonu... Nic nie mam... Tylko pusty plecak. Taki ze mnie gapa.

- Powinieneś...

- Powinienem przeprosić i zapłacić. I prosić o puszczenie w niepamięć całej tej niedorzecznej historii...

Koleżanka patrzyła z wyraźną dezaprobatą na poczynania Bredesena, który okazał niezrozumiałą dla niej uległość względem tego posypanego mąką idioty, bo on po prostu, ni mniej, ni więcej, kręcąc ze śmiechem głową, zatelefonował na górę, do Bakken, i przedstawił Vernickowi sytuację, ten zaś zobowiązał się do natychmiastowego stawienia się na miejscu całej tej szekspirowskiej miniaturowej inscenizacji, aby wszystkiemu jakoś zaradzić...

***

- Gdzież ten groźny przestępca? - zawołał zaraz Vernick, który, nie ociągając się, odpalił samochód i w trymiga zjawił się przed sklepem. - Coś ty tu zmalował? Czy raczej wysypał?

Timo zaraz opowiedział o tym, co zaszło i co spowodowało jego wzburzenie. Vernick natychmiast zapłacił za zniszczony towar, a kierownik już nawet nie chciał słyszeć o pomocy przy sprzątaniu, mimo że Bredesen nalegał, by Timo, w ramach pokuty za popełniony grzech, wszystko ładnie zamiótł. Jednak on i kasjer pragnęli tylko, żeby wszyscy już sobie poszli... Nie, nie, wszystko w porządku, nie czują urazy, nie ponieśli strat, wobec czego nie ma sprawy...

Problem został zatem rozwiązany. - Nie będzie już żadnych czynności, uspokajam - oznajmił, kończąc rzecz Bredesen -  ale że muszę sporządzić notatkę, odnotuję, że poczynione szkody zostały na miejscu naprawione, że poszkodowani są w pełni usatysfakcjonowani i uznają wydarzenie za niebyłe. A ja tylko udzielam pouczenia, Tymoteuszu Noremie, że zachował się pan zrazu niewłaściwie i że więcej już nikt przez palce nie będzie na podobne wybryki patrzył. Tym razem obejdzie się bez kary. Nie uratuje pana nawet Szekspir, gdyby znów przyszło panu do głowy zakłócać tutejszy spokój. - Timo na to odparł, że wszystko rozumie, że przeprasza i że w ogóle nie należy nadużywać mocy wielkich klasyków...

- Przestraszyłeś ich, człowieku.

- Wprawia mnie to w zażenowanie. Czyjś strach po prostu mnie rani...

- Jeszcze w ich sytuacji, rozumiesz... Skąd mogli wiedzieć, że nie do nich się wszystko odnosi...

- W ogóle wtedy nie myślałem. Napadła na mnie tylko ta kwestia.

- Ale zakupów już dziś nie zrobimy tutaj - zawyrokował Vernick. - To już by było ponad ich siły. I przepraszam za mojego gościa.

Bredesen się ukłonił. Chciał już odejść, ale Vernick rzucił jeszcze pytanie odnośnie wiadomej sprawy. Usłyszał to, czego w zasadzie się spodziewał: ani śladu po Timie i Gabrielu. Tak już najprawdopodobniej będzie musiało zostać. I będzie trzeba tylko trochę czasu jeszcze, żeby sprawę zamknąć ostateczną, urzędową wypiską z tego świata. - Teraz jest chwila na dogasanie nadziei...

- Niewiele się to różni od trwania przy łożu chorego terminalnie - zauważył Timo.

Popatrzyli, jak zabawkarski wóz policyjny skręca na główną szosę, okręca się kawałek dalej na małym rondzie i znika w głębi miasteczka...

- I cóż, mój Prospero w mące... Nie wyglądałeś mi na zdolnego do podobnych akcji. Taki performens? 

- Żal mi się zrobiło.

- Ekspresyjnie.

- Mam dobrą pamięć. Nie wiem, po co. Tu nagle zaiskrzyło.

- Właściwe to możemy zostawić tu auto. Widzisz tamten chruśniak na starej porębie? I tam na jego skraju ten czerwony dom?

- Jak stodoła.

- Tam mieszka mój przyjaciel. Myślę, że to dobra okazja. Ciekawy to okaz. Przyjezdny. Zasiedziały. Zaparkował tam autem. Mercedes - Benz 220S. 

- Cóż to za szczegółowe objaśnienia.

- Opowiadają te szczegóły odnośnie modelu o dacie przybycia do krainy fiordów.

- Ach tak...

- Nie będziemy szli szosą, naokoło, bo to kawał drogi, tylko tu, po stromiźnie, przez chruśniak się przedrzemy...

- Co w nim takiego ciekawego?

- Naturalnie tajemnica. Oczywiście dobrze, gdy tajemnica pozostaje tajemnicą. To chroni przed rozczarowaniem. Można powiedzieć, że Jan - bo takie nosi imię - jest jakby postacią ze starej dobrej dandysowskiej powieści. Choć sam nie wygląda na dandysa. Co to to nie. Ale ma pieniądze. Tak po prostu. Nie że z jakiejś banalnej pracy... W powieści jest dobrze, gdy wiadomo skąd kto ma kasę. U dandysów też może to ma jakieś znaczenie, ale nikłe - one po prostu są, a to czy to jest odziedziczona fortuna, wygrana względnie stały kredyt nie jest takie istotne. Dość, że ma kasę, więc może przewalić życie po swojemu, poza nawiasem... Jest malarzem malującym sobór Wniebowstąpienia Pańskiego w Unalaska. Tak sobie ubzdurał. Co roku lata na Aleuty. Można by się spodziewać, że stąd chętniej leci się dla odsapu gdzieś w jakieś cieplejsze i odmienne sfery: Tajlandie czy inne tam Singapury... Ale on trzyma się ściśle zakreślonych granic co do geograficznej szerokości... Zmieniać pozycję - to zrozumiałe, byle w tym samym legowisku... Tak mówi... A skoro już Szekspir nam się wplątał w dzisiejszy dzień, myślę, że z "Hamleta" słowa dobrze charakteryzują naszego Jana... "Jakże nudne, zatęchłe, wulgarne i bezużyteczne wydają mi się wszystkie obyczaje tego świata". Sam sobie wystarcza, ma swój własny obyczaj i nic go świat ludzki nie obchodzi... Wszelką świąteczność z lubością obchodzi łukiem szerokim, w codzienność się nie angażując.

- Uwaga, bo tu stromo i ślisko - przestrzegł Vernick, gdy znaleźli się już u stóp stromizny, na szczycie której stał przesłonięty teraz zaroślami dom w kolorze bydlęcej krwi.

- To długo tu już jest, sądząc po modelu samochodu.

- Trochę nim wcześniej pojeździł, zanim obrał sobie nasze miejsce za ostateczną przystań i punkt wypadowy na tę jego Alaskę. 

- Aurę ma dobraną. Czasem coś zmienić, nic nie zmieniając... Tak... Co ten sobór ma takiego w sobie, że akurat tam?...

- Nie wiem czy to wszystko nie mieści się po prostu w zbiorze niewyjaśnialności, jakim jest w istocie nasze życie...

- No tak, tak...

- A o tym się przekonasz... Obrazów ma tam bezlik. Część z nich sprzedaje w Stanach, trochę też tu... Nie będzie nalegał, bo jak już zaznaczyłem, na pieniądzach mu nie zależy, ale jeśli zechciałbyś coś kupić, bardzo go to ucieszy.

- Z pewnością wyjdzie więcej za malowidło niż za tę mąkę po szekspirowsku rozsypaną... Powiem Eyvindowi, że jak mi będzie zwracał, to żeby potrącił kwotę...

- Chcesz mi powiedzieć, że ten szmaciarz pożyczył od ciebie jakieś pieniądze?

- Ufff, zasapałem się... - Timo przystanął na chwilę. - Ile tu malin... - dodał, otrzepując jeszcze ubranie z mąki, bezskutecznie, bo i tak pozostawał ubielony. - Teraz tylko deszcz by się przydał, dzięki czemu byłbym w cieście...

- Ile?

- Co?

- Ile raczył był pożyczyć od ciebie?

- To drobiazg. Uczyniłem to z przyjemnością.

- Czyżby?

- W pewnym sensie zawarliśmy rodzaj braterstwa. Bardzo się do mnie zbliżył, w dość, przyznaję, zaskakujący sposób.

- Nie bardzo ci się to podoba - powiedział Timo po krótkiej pauzie.

- Nic takiego nie powiedziałem.

- Co właściwie o nim sądzisz?

- Wolałbym, żeby się tu nie pałętał. Biologia nie ma nic do rzeczy. Jest obcy, nieznajomy... Nic do niego nie czuję.

- Chyba jest w opałach.

- W to nie wątpię.

- Być może za jakiś czas znajdą go zadźganego gdzieś pod wiaduktem... Bo ja wiem... Można mu też pomóc inaczej...

- Wiem o czym myślisz.

-Tak?

- Żeby zapłacić mu wystarczająco dużo, by starczyło na one way ticket do raju. Bo w piekle, zdaje się, już jest... 

- No tak... Z raju się przecież już nie wraca...

Dalszą drogę przebyli bez słowa, tylko sapiąc i wzdychając... Aż wreszcie dotarli przed dom. Sam budynek był zadbany, natomiast jego otoczenie stanowiła istna plątanina chwastów, spośród których wyrastała sylwetka pomalowanego na jasnoniebieski kolor samochodu wspomnianej już marki i modelu... Mocno nadwyrężony już wrak... W drzwiach do sutereny stanął nagle olbrzymi człowiek o zmierzwionej siwej czuprynie i dzikiej brodzie à la stary Hamsun...

- Tylko cię, stary chuju, posadzić pod złotokapem - zawołał wesoło Vernick.

- Kogo tam diabli niosą?... Znalazłeś sobie nowego chłopaka?

- To Timo junior. Poznajcie się.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie... Od brodacza pachniało wodą kolońską, ale to tak, jakby przed chwilą się w niej wykąpał... Miał na sobie tylko lekką bluzę i niemiłosiernie porozciągane bokserki, spod których wyrastały śmiertelnie blade nogi zakończone bosymi stopami o podeszwach czarnych jak święta ziemia...

- Wchodźcie, wchodźcie... Ja tylko jakieś portki znajdę.

- Nie kłopocz się.

- Nie, nie, bo mi jaja z tych gaci wyłażą.

- To my nie na stare jaja... Rzeczywiście.

- Jak u Becketta. Stare wiszące jaja Molloya.... Hehe... Tam, tam idźcie, na górę... Na salony proszę. - Pokazał drogę rozczochrany gospodarz.

Znaleźli się w obszernym pobielonym pomieszczeniu umeblowanym jedynie jakimiś skrzyniami. Nadto pełno było w nim opartych o wszystkie ściany malowideł z Unalaska, z ową świątynią o bardzo w swej architekturze rosyjskim charakterze. Na ścianie zaś wisiało zdjęcie o rozmiarach plakatu, na którym został uwieczniony Jan w kraciastej, biało - czerwonej koszuli z flaneli, niebieskich dżinsach zsuwających się z wydatnego brzuszka z poziomo ułożonym guzikiem, wytartych i z zepsutym, niedopiętym rozporkiem i w lekko rozczłapanych trzewikach, stojący na zaśmieconym poboczu drogi z reklamówką REMA 1000 w dłoni... - Cały Jan... I jego twórczość... A tu jego dopadła artystka. Z plastikową siatką.

- Dalej, dalej, panowie...

- Nie ukrywam, że nam kiszki marsza grają - powiedział Vernick.

- To się na to jakaś rada znajdzie.

Weszli do dalszego pokoju, równie obszernego, który urządzony był tylko w jednym kącie, pod układającym się w dwa krzyże oknem: pod ścianą, przy stole będącym jakby solidnym przedłużeniem parapetu okna, znajdowała się kanapa z wysokim oparciem, przywodząca na myśl przedział kolejowy. Zresztą nie od rzeczy były te skojarzenia, bowiem na ścianie wisiał zegar, który chyba ktoś rzeczywiście ukradł na jakiejś stacji, obok niego zaś widniał stary rozkład jazdy pociągów. A tuż przy oknie zawisło biało - czarne zdjęcie przedstawiające bramę cmentarną w Heimaey z napisem głoszącym na przekór rzeczywistości: Ég lifi og þér munuð lifa...

- Tak. Rodzimy się i żyjemy uczepieni myśli, że tak już zostanie. Nie do końca chcemy wierzyć w to, co nam podpowiada cmentarz... - powiedział Vernick, przechadzając się po drewnianej podłodze, która od dawna nie widziała się z miotłą...

- Wolałbym nie brać do serca tego zapewnienia.

Do pokoju wszedł Jan, już w spodniach, niosąc butelkę wódki i szklanki.

- Kiedy wyruszasz?

- Za pięć dni.

- Aleuty?

- A nie. Tym razem Grenlandia. Chcę teraz jakiejś przesady. Do późnej jesieni.

- Chyba że tak.

- Bardzo tu kolejowo - odezwał się wreszcie Timo.

- Prawda?

- Choć jednocześnie przypomina mi ten wystrój nieco obraz Muncha "Noc w St Cloud". Jednak ten obraz także budzi takie kolejowe skojarzenia.

- Gdybym był bardziej wylewny, rzuciłbym ci się w ramiona.

- Tak czy owak dobrze, żeś założył spodnie - zarechotał Vernick.

- Tam też jest jakby podróżny. Przystanął. Usiadł na trochę. Nawet nie zdjął cylindra, więc pewnie czeka go niedługa droga. Podróżuje, choć to czas wykonuje teraz robotę, by zastał go w tym samym miejscu kolejny dzień. Być może siedząc tak chce coś zyskać, czas dla siebie, żeby go nie trwonić na sen. Może na kolejny dzień wcale nie ma ochoty i czuwając oddala go od siebie. Choć czas i tak się kurczy, można powiedzieć mimo to - jeszcze jednak tyle godzin zostało, jeszcze trochę, jeszcze ciągle trochę, trochę spokoju, niewidoczności, jeszcze świat trochę będzie taki łagodny i litościwy w stonowanych światłach nocy... Albo jak samotny Strindberg w swoim dawnym mieszkaniu, z duchami przeszłości, dawną biedą, w nocnej poświacie, która rysuje krzyże na podłodze. Za oknem życie. Widzę je, a ono przez chwilę przynajmniej nie widzi mnie. Choć zaraz będę musiał do niego wracać. Nie ma sensu zdejmować cylindra... Na odwagę znów trzeba się będzie zdobyć. Za tym oknem - to nieuniknione - rozpali się znowu piekło dnia... Ciemna noc jest najlepsza, powiada Ibsen...

Skądś dolatuje syk i po domu rozchodzi się przykry zapach smażeliny.

- Pożywimy się, ale chyba niezbyt zdrowo. Ufff...

Do pokoju wparowały talerze z jakimiś sztucznymi hamburgerami zaserwowanymi na liściach sałaty, zaskakująco świeżych, co trochę polepszyło nastrój przybyłym głodomorom...

- Ależ pan tu monolog wygłosił - zauważył Jan. - Pan zdaje się znać moją naturę... Bardziej podróżuję właśnie tu. Bez kół, bez skrzydeł... Zaparkowałem to ustrojstwo. Przyjechałem tu i tego samego dnia już zrezygnowałem z uroków motoryzacji. Patrzę teraz, patrzę od dawna, jak się ten niemiecki wehikuł pogrąża w zieleni, wystawiony na pogody i niepogody. Niestety, żywioł ludzki go solidnie jakiś czas temu pokiereszował, kiedy Christiansen zatrudniał sezonowych pracowników z Polski. Skurwysyny. Przyszło kilku gówniarzy, zobaczyli stare auto, więc uznali, że sobie mogą poużywać. Oślepili mi więc to biedactwo, powywlekali dywaniki, poszarpali, co się dało poszarpać: od klamek po wycieraczki. Tacy artyści. Istne małpy.

- Ale jak żywioły, to żywioły...

- Tego ludzkiego właśnie wolałbym unikać. Jednak to zawsze przyleźć musi... Ale popsuli mi widok. I Christiansen dostał zjebkę... No, żreć, kutasy.

- Chciały kutasy, to mają... Ach, ty wykwintny człowieku przez Fretex odziany... 

- Tu to smak wolności - rzekł Jan.

Smażony wyrób niemiłosiernie ociekał tłuszczem. Smakował tak sobie. Ot - akceptowalna ohyda, strawna dla głodnego albo dla abnegata, którym Jan najwyraźniej był. Wszystko musiało zniknąć z talerzy. - Kurwa, grass też ma być zjedzony... - Wszystko, co zielone, dla Jana było trawą. I żadna trawa też nie mogła się zmarnować... - I weźmiemy się za tę sukę - zawyrokował, odkręcając butelkę wódki. - Reyka, jeszcze z zeszłorocznych zapasów. - No, kutasy, grzmocimy te cudowności. Gładko wchodzi...

- Człowiek, który nie zna nudy. Skål...

Wychylili po kieliszku. A potem poszło jeszcze kilka szybkich.

- Siedzisz tu jak pomylona pastorowa Alma na Borg. Zawsze mam takie skojarzenia.

- No pewnie, literackie - odparł Jan.

- Tylko jeszcze Katy brak, co to już w czas drugiego dzieciństwa weszła i głosy słyszy nie byle jakie.

- Tak, drugie dzieciństwo. Mówi się, że po pierwszej młodości przychodzi druga, ale ta kurwa druga rzeczywiście nabiera zadziwiająco przedszkolnego charakteru... Byle tego nie doczekać. Póki co, chuj tam, dobrze się starzeję. W zaroślach. I bez opiekunek. Ja tam, kurwa, wolę, jak kibel jest w łazience, stoi zawsze w tym samym miejscu i mimo swej otwartości w żadnej sprawie nie zajmuje stanowiska...

Vernick parsknął na to śmiechem: - Jan wybitnie nie znosi kobiet.

- A ta Kata... Czyżby Gunnar Gunnarsson? - rzucił pytanie Timo. - Jakie urocze, bo nie tak dawno temu Katę przypomniała mi Lotta.

- Obudziłem wspomnienia? Oj, po tym wszystkim, po tej burzy mącznej...

- Cóż za burza? - spytał Jan.

- Efekt afektu. Nastraszył trochę lokalnych sklepikarzy swoim występem, aż przyjechała policja.

- Dobrze, że Bredesen przyjechał. Bo jakby była tylko ta jego koleżanka...

- No, to dziewucha na wkurwie - powiedział Vernick. - Kiedyś ją rozsadzi w tej ciszy. Utarłaby ci uszu.

- Cała nadzieja w przyjezdnych - rzekł Timo. - Ale to, że przestraszyłem ludzi, sprawia, że czuję niesmak. Ja się nawet na szefa nie nadaję. Nawet w skrytości nie umiałbym straszyć.

Tu Jan i Vernick oddali się wspomnieniom, tak przy okazji skrytego straszenia, jak to przed laty Granaciarz jakiś terroryzował Oslo... Tak, to sześćdziesiąty piąty, z tych okolic i to auto, co mu sezonowi pracownicy walnie dopomogli w zacieraniu się w otoczeniu... Jakiś typ postanowił wtedy straszyć wybuchowymi pułapkami zrobionymi z granatów. Psychoza strachu. Ludzie od lutego do maja bali się wychodzić z domów i wszyscy bacznie patrzyli pod nogi, by nie zahaczyć o jakiś sznurek zrywający zawleczkę. Nigdy nie dowiedziano się, kto stał za tymi chaotycznymi a groźnymi wybrykami. Rzecz ucichła, pozostały przypuszczenia, bo to zaraz po tym czasie popełnił samobójstwo jakiś policjant z arsenałem w domu, potem znów zabił się jakiś nieszczęśliwy aktor, wreszcie pewien weteran, i wszyscy mieli u siebie coś, co mogło kierować podejrzenia pod ich adresem.

Czas płynął, za oknem zachodziły po swojemu zmiany, drobne, zrazu niedostrzegalne. Tu rozwinął się pączek, tam nieco rozrósł się nowy listek, zarumienił się kolejny owoc dzikiej maliny... Mężczyźni siedzieli w tym niby kolejowym przedziale, który, poprzez otaczającą go szeroką przestrzeń pustego poza tym pokoju przypominał teatralną scenografię... Teatr znów przywiał na myśl starego Tima oraz jego włochatą Wenerę... Czuł się istotnie jak pasażer jadący przez pejzaż, który stary Timo przez lata miał przed oczami, a w tle snuły się wspomnienia zakrapiane teraz jakimiś zajzajerami, bo łagodna Reyka szybko się skończyła. Robiło się coraz bardziej bełkotliwie, co milczącego Tima trzymało w coraz bardziej pijanej, marzycielskiej drzemce... Teraz znów widział pod przymkniętymi powiekami ten wzruszający obraz z mężczyzną w cylindrze patrzącym samotnie w noc migoczącą światełkami za oknem... Życie oto ma chwilę przerwy, choć nie ma co nawet zdejmować odzienia... Nawet na zebranie nikłej myśli to mało... Ale dość na to, by uronić łzę... A ci tam obok, współpasażerowie, pochłonięci sobą, opadali w coraz większe bzdury wyławiane z przeszłości... A tak, słuchało się kiedyś Ljana, w ”Siódemce"... Ale potem to jego muzyka już na psy spadła... Gdyby żył, na pewno wróciłby do jazzu... Te granaty to musiał ten policjant... Ale co ty pierdolisz, przez Pilestredet jeździła siódemka... Dwójka koniec miała na Majorstua... Na John Colletts zawracała siódemka, kurwa, na bank... Nie, nie wiem, nie wiem... Mówię ci...

- Junior! - Timo wzdrygnął się wyrwany z rozkołysanej drzemki przez wołającego Jana. - Nie ma co płakać, tylko opróżnić wypada kielich za jego duszę. Umarłym nie ma co współczuć, a w żale nie ma się co stroić. Sprawy to nieodwracalne. I tak ci garbem siedzi przecież. Jak każdy rodzic do naszej zafajdanej śmierci.

I popłynęła w gardła kolejna porcja wódki, a Jan, pozostając przy życiowych smutkach, przy sercach, żałobach i ojcowskich deficytach w tym zaaranżowanym w kącie pokoju kolejowym przedziale poszedł w bełkotliwe recytacje. I tak za oknem płynął sobie szary dzień, całkiem bez nich, a z ust gospodarza ulatywały niezbyt wyraźnie wymawiane poezje a to od Øverlanda, a to od Bjørneboe...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce