Nic takiego, Timo (16)
Istotnie, trochę głupio, że Timo zapomniał o podarunku, który zresztą sam wskazał. Bo Jan, nabrawszy pewnej sympatii do Tima, po tym jak ten wyznał, że w zasadzie najbardziej w życiu interesuje go zużycie i wszystko, co stało się już tylko szmelcem, zdecydował się podarować mu jedną ze swoich prac. Tych swoich obrazków miał u siebie całe multum - walały się we wszystkich dosłownie pomieszczeniach - i zaproponował, by Timo osobiście wybrał coś dla siebie z tej bezładnej kolekcji, z czego przez uprzejmość skorzystał, zachowując w pijackim zamroczeniu tę odrobinę - jak to sobie wyobraził - przyzwoitości i skromności, co były w istocie nieusuwalnym, nawet nie dającym się stłumić przez alkohol poczuciem własnej bezwartościowości, bowiem postarał się pośród natłoku bohomazów wydobyć w swej opinii dzieło najokropniejsze, najtandetniejsze. Naturalnie krzykliwość jednej z prac szybko przyciągnęła jego wzrok i podjął decyzję bez większych wątpliwości... - To będzie doskonałe. Jaskrawy dowód uroczej przygody pijackiej w malinach. - Tak, ale potem niestety biesiada miała kolejny akt, po którym nastąpiło chwiejne i półprzytomne rozstanie, hałaśliwe i okraszone piosenką, bo Jan na to, by łyknąć jeszcze strzemienne krople, przytargał na próg całą ich butelkę, rycząc przy tym pierwszą zwrotkę stereńkiej "Ó, mín flaskan fríða" Eggerta Ólafssona, za co Vernick był mu bardzo wdzięczny, za to, że pamiętał właśnie tylko tę pierwszą zwrotkę... - Dobre miłości początki; choć idziemy się staczać, niech nas nie hamują przestrogi... Któż by stawał na ślubnym kobiercu, gdyby mądrości brał sobie do serca! - krzyczał Vernick; Timo zaś, kiwający się już w pijackich zaświatach, nagle, ujrzawszy w oddali kościelną wieżę, zapragnął natychmiastowego sąsiedztwa domu sił wyższych. Teraz to sobie przypomniał. - To nasz azymut. - Wskazał kościelną iglicę. - Brawo, droga obrana! - ryczał Jan. - I ruszyli, całe szczęście, że jednak nie tą stromizną, po której tam się wspięli... I tak w całym tym zamieszaniu zapakowany w szary papier obraz został na miejscu, całkiem zapomniany... I rankiem Jan, zorientowawszy się w sytuacji, w drodze po sprawunki wstąpił do gospody Olega z zapomnianym podarunkiem, wiedział bowiem, że Vernick jest jej stałym bywalcem i szybko za jego pośrednictwem rzecz trafi do gapiowatego obdarowanego... "Silly billy" - napisał tylko flamastrem na pakowym papierze...
- To takie głupie, gdy się zapomni podarunku. I już nie pierwszy raz mi się to zdarza.
- Małą wagę przywiązujesz do ludzi, co?
- Tak wychodzi. Nie zapamiętuję zazwyczaj imion, zwłaszcza tych kobiecych, nie notuję dyktowanych telefonów... Bo w sumie wiem, że się nie spotkam, że nie zadzwonię. Rozpakujemy? - spytał Timo ze śmiechem.
- Proszę cię bardzo.
Zaszeleścił papier i nie tyle ukazał im się, co rzucił gwałtownie w oczy wściekły obrazek z Alaski.
- O, ktoś mnie ubiegł - zawołał Oleg niosący omlety na widok malunku ułożonego na stole.
- To nie my. To komuś innemu nie smakowało.
- Pojaśniało - powiedział Oleg, zerkając przez ramię Tima na malowidło. - Jedzcie, kochani - dodał i na odchodnym klepnął przyjaźnie Tima po karku, co było jednak dość zaskakujące, choć z pewnością nie nieprzyjemne.
- Dość śmiałe to.
- Wie, jakiego pokroju miewam gości. - Zarechotał Vernik. - Chociaż i oni, i ja zwykle jesteśmy bardziej schludni - dodał.
- Nie no, proszę cię...
- Uroczy Słowianin.
- To prawda.
- Pewnie po odjeździe Lotty stał długo w oknie.
- Czyż nie była zjawiskowa?... Pomyślałem teraz o Sigurdzie... Dosiadł Graniego i jedzie, by mu kto powróżył. Dwie całkiem jeszcze rześkie wiedzmy przyglądają mu się... Piękny jest. Pożyje sobie aż do śmierci, sprawa to oczywista...
- Widzę, że czar Lotty zadziałał...
- Co, co?
- Skoro Grani już osiodłany...
- Co?... A tak, tato nie chciał, na tantiemy sam będę sobie musiał zapracować...
- Jeśli chęć przyjdzie.
- Mała scenka, przez nią będzie już zawsze. Na słodko, malinowo... - Timo zacisnął oczy. - Się łzawo robi.
Oleg przyniósł dzbanek soku.
- On tego ma tam chyba dużo? - spytał, pokazując na obraz.
- Tonie w tych malunkach.
- A do tego to mi coś w duszy gra. Drogo liczy?
- Oleg, przecież tylko mu powiedz.
- Nie, chcę kupić. To przyjemniej. Ja mu przecież baraniny w sosie śmietanowym nie daję za darmo.
- No tak, no tak...
- Siądziesz z nami? - spytał Timo, nie poznając siebie.
- Na chwilę...
- Jak się kręci interes? - zagadnął Vernick.
- Coraz lepiej. Popołudnia i wieczory w sezonie gwarne. Nawet zatrudniłem nowych ludzi.
- Brawo.
- Uwijają się chłopaki.
- Tylko? - dopytywał Timo.
- Babę to można mieć w domu, na zapleczu życia. A robota to nie miejsce na intryżki. U mnie wszystko jak w zegarku. Takie tam mam doświadczenia i po latach trzymam się wypróbowanych zasad... No, ale teraz was przeproszę, panowie artyści.
Jacyś goście weszli, chętni na śniadanie. Kobieta z mężczyzną. Coś mu szepnęła na ucho, dyskretnie pokazując na stolik, przy którym siedzieli wymiętoszeni, zmartwychwstali Vernick i Timo.
- Tak, chłopska załoga... Pamiętasz Sveina z "Orkneyinga saga"?
- Sveina?
- Tego, co to sobie wesoło zimował w swym Gáreksey, mając osiemdziesiąt chłopa na utrzymaniu.
- Ach, ten co miał na Orkadach najwspanialszą, największą salę biesiadną? Piękne tradycje. To było grubo po Hastings, już dwunasty wiek, a tu najprawdziwszy wiking. Jeśli dawać temu wiarę, chłop sobie pożył, co?
- Prawda? Można zaryzykować twierdzenie, że gość odnalazł ścieżkę do pełnej satysfakcji. Wierzę, że ta gromada wiedziała, jak się porządnie a wszechstronnie zaspokoić. Oto drużyna, nie na jakiś tam mecz i szatnię, ale na zimę, na wiosnę, i tak dalej, na pełen krąg pór roku.
- Są tacy, co powiadają, iż przyjemność zarezerwowana jest wyłącznie dla tych, co obcują cieleśnie z mężczyznami.
- Dlatego tak wiele samotnych kobiet wcale nie narzeka na brak seksualnej satysfakcji. Gorzej jest z mężczyznami - ci często skazani są na nędzę penetrowania macierzyńskich tłuszczyków, które leżą w dumnej szpetocie, wiedząc, że niezawodny popęd zawsze ku nim kogoś pogna, jak dziecko do brudnego bajora, bez roztrząsania tego, że dla strony przeciwnej będzie to zwykle okazywało się już po fakcie bezwartościową igraszką. Biedacy, zdani na jedną jedyną zabawkę, tę samą, którą zabawiali się sami pod kołderką, dziecięciem jeszcze będąc. Pytanie, po co to w ogóle pchać się gdzieś między nogi...
- No tak, podobno Gide był kiedyś świadkiem analnego stosunku dwóch mężczyzn. Był tym widokiem porażony, jego ohydą, brutalnością, tak że nigdy nie pragnął podobnych zbliżeń. Erotyka była dlań niemal dziecinną przyjemnostką z chłopcami, nie miała w sobie nic z życiowego błocka.
- Sensem życia błota jest to, że może ono kogoś upaprać, wciągnąć, utytłać po szyję. Cieszy się ono i jednocześnie nawet dziwi jak pewna podstarzała dama u Tomasza Manna, bo jak to możliwe, że piękny chłopiec ma ochotę się w nie zatapiać... Może więc całkiem słuszne są pradawne a pełne trwogi reakcje na samą myśl o tym, że mężczyźni mogą obcować w podobny sposób z innymi mężczyznami - dodał po chwili Timo.
- Wielu jednak nie może się powstrzymać... Chociaż... Miałem przyjaciela, który zawsze utrzymywał, że rozkosz, ta najmilsza i najdrobniejsza cząstka życia, pojawia się sporadycznie i to zanim jeszcze opadną majtki. W zasadzie z nim się zgadzam, zwłaszcza że moje potrzeby zawsze były dość skromne... Reszta - mówił - to jak rzyganie po zbyt obfitym posiłku.
- Ljan miał chyba podobne zapatrywania.
- No tak. On się rozkoszował pięknem i nie uważał, że jest to coś do nadmiernego lizania i ugniatania jak ciasto. Podobało mu się zdanie Oscara Wilde'a, który powiadał, że kobieta wychodząca za mąż za każdym razem czyni to z ciekawości, zaś mężczyzna żeni się, gdy jest mu już wszystko jedno. Zdecydowanie Inger wpadła w małżeństwo z ciekawości, a że Ljan był ciekawy i nadto nie było mu wszystko jedno, co ona akceptowała z całą swoją wyrozumiałością, stworzyli dość udany tandem. Ona kochała jego i pracę, on kochał pracę, życie i śmierć. Ożenił się, bo w tym wypadku było mu to obojętne dość. Zbadał tylko kwalifikacje, bo w gruncie rzeczy ten cały teatralno - muzyczny cyrk był prawdziwym zakładem pracy... I - rzeczywiście - rzadko lubił się wyrzygać.
- To to, co opowiadałeś o waszym robieniu dziecka...
- Znów do tego wracamy... Takie to miłosne relacje między artystycznie usposobionymi mężczyznami... Jak zrobimy dziecko, wtedy rozpatrzymy kwestię seksualnego aktu, wtedy dopiero, po uczcie i jej rozkoszach, wyrzygamy się w siebie nawzajem... I w szacownej loży się to stało... Ale cały proces dochodzenia do tego był, choć ciężki, to jednak i ekscytujący. Był gniew, zniecierpliwienie, marudzenie, ale i plener z pieszczotliwą bryzą i naszymi dłońmi tych ludzi, którym nie wszystko jedno. To jest wspomnienie. Tamto to bzdura...
- Liczę na to, że chłopaki z Orkadów też nie nadużywali rozkoszy. Że im się przytrafiała nie na kobiece wzory... Że w swym odurzeniu była to chłopięca zabawa... Wyobrażam ją sobie skąpaną w nasieniu, ale bez przesadnych wtargnięć.
- Pobudzająca wyobraźnię saga... I jaka rzetelność tych ludzi. Jak to z wikingami - potrafili sprawnie łączyć rolnictwo z rozbójnictwem. Tak jak tamci. Po zimie czas zasiewów. Potem wzrost, który oni wykorzystywali na łupieżcze wyprawy na Irlandczyków, które zwali wiosennym wikingiem. Trwało to do letniego przesilenia, kiedy wracali, by zebrać z pól plony. Potem ruszali na wiking jesienny, aż do końca pierwszego zimowego miesiąca. I znów biesiada, męska, na resztę zimy...
- Osiemdziesiąt chłopa. Znudzić się tym nie można...
- I szczęśliwość wielka. Ptaków jak w wolierze, wszyscy wolni.
- Jak te usatysfakcjonowane panie.
- Tyle że tu nic nie budzi niesmaku.
- Jak w kuchni u Olega.
- Tuszę, że babski brutalizm zostawiali sobie na czas rozbójniczy, gdzie i miejsce na gwałt... No i to rozbójnictwo, gdy przychodzi czas rozrodu... Ale wtedy już pal licho. Wszystko jedno...
- Choć i tak przyjaźń nie pozwalała za długo siedzieć w domu.
- Jak mówił czasem Ljan: popędliwość ma w sobie jednak i przyjemny zakamarek, w którym lubimy spotkać się z pięknem wcale nie po to, by domagać się od niego świństw... Pytał jak Hamsun: - Po co miłości sprośność? Trudna rola mężczyzny, który orientuje się, że to, ku czemu pędzi - o ile tym kimś jest kobieta (mniejsza o płeć)- sprośności się właśnie domaga, i to najlepiej długotrwałej.
- A my często lubimy sprint.
- Gdy trzeba wypić gorzkie lekarstwo, najlepiej uczynić to duszkiem.
- A potem można żyć.
- Niektórzy się starają, nawet mężczyznom się to niekiedy przytrafia.
- Tylko, niestety, czasem też i ci miłośnicy życia zostawiają śmiercionośne nasionko w szatańskim podkładzie.
- Istotnie. Byłoby lepiej, gdyby miłośnicy życia, choć sami na żer śmierci wydani, nie dokarmiali jeszcze bestii ziejącej ślepymi śluzowatymi otworami...
- Jak to gdzieś napisała Virginia Woolf o kwiatach, co otwierają ślepe oczy ku niebu... Pociągające i zupełnie ślepe... - powiedział Timo. - Zaryzykowałbym i podarował Eyvindowi większą sumę - dorzucił znienacka.
- Mówisz, jakbyś z diabłem był w zmowie.
- I tak wszyscy kiedyś umrzemy... Pytanie tylko, kto...
- Pierwszy... Ale ja się nażyłem.
- Ale on mniej ma przed sobą.
- Albo obaj równie mało.
- Ale nie jesteś sknerą...
- Ale czy mam być zabójcą?
- Skoro z jakąś damą dałeś mu życie? I tak mu coś odebrałeś...
- Oj tam te gadania o deficytach. Ludzi bezlik na świecie. Żadnej gwarancji, że przy mnie by się nie stoczył. Już znam te dzieciaki z dobrych domów. Przecież on też z nie najgorszego, tak czy siak...
- Ale będzie mu przyjemnie odchodzić. Na koniec to ty dasz mu niebo. A że narkotyczne... Kto powiedział, że w ogóle jest jakieś inne? Miłość to też jakieś chemiczne odurzenie. I całe to żarcie razem. Ciągle tak kucamy jak jaskiniowcy przy ogienku. Nich i on kucnie sobie przy swoim. Sam. Bo zapewne jest już w takiej sferze, że otaczają go tylko drapieżniki i trupojady.
- Okropne to jest.
- Bo i mnie jest okropnie...
***
Zjedli i opili się sokiem... Wspomnieli jeszcze z Olegiem o Lotcie. - Oj, krasawica... - Tak - zgodzili się wszyscy... - Ale to uroki jak ta nasza góra - powiedział Vernick, wskazując ręką na ścianę, w tym kierunku, gdzie owa góra znajdowała się, przytłaczając okolicę swoim majestatem. - Zimą niskie słońce przy ładnej pogodzie oświetla tylko jej czubek. Złoci się on wtedy wspaniale. Nic tylko biec na szczyt, by się wzbogacić. Ale to jednak tylko taki kamień bez większej wartości... Potem zjawisko mija. Gdyby tak stale świeciła, byłaby równie przerażająca i uporczywa w swej nachalnej urodzie jak piramida Cheopsa w czasach swej jaskrawej świetności. Urok lepiej żeby się nie zatrzymywał na dłużej... Więc dobrze, że jednak zrezygnowała z pobytu, by razem z przelotnym kochankiem pojechać w odwiedziny na plan do narzeczonego.
- O tym samym sobie pomyślałem przy tych wiedźmach z malinami...
- Nurtuje rzecz stale... Aż mi krew raźniej krąży - powiedział Vernick i ucałował Tima w czoło.
- Tylko po co snuć opowiedzianą już historię.
- A czemu nie? Pamiętaj, że ironiczny Tomasz Mann napisał nawet Biblię. Jakiż z tego mądry ubaw!
- Ale gdzie mi tam do takich mannowskich mozołów. Chyba że do malowania mozolnego stokrotek... To dzieło, myślę, mógłbym kontynuować.
- Drogi Timo, rodzice to sukinsyny, którym się przydarzamy. Mogę tylko bezradnie rozłożyć ręce... Sami zmieniamy się często w sukinsynów ulegających pewnym klimacikom.
- Trudno mi go za coś obwiniać. Od strony moralnej to na pewno nie najpiękniejsza postawa. Ale też nie uczynił zła w nadmiarze. Dał życie, co naturalnie jest najwyższą potwornością, lecz nie starał się, by jeszcze to komplikować. To zostawił innym. A ja mam przed oczami dale, w które sam lubił się wpatrywać, na uczucia nieokreślone... Nazwijmy to może sentymentalizmem... Jak to mówił wspominany już Oscar Wilde - celne to - Człowiek sentymentalny chce mieć luksus uczucia bez ponoszenia kosztów.
- Gapcio. Znowu byś zapomniał obrazu - upomniał Vernick, gdy dogonił ich Oleg z malowidłem.
- Coś się do mnie nie klei. Ale dziękuję. Chętnie bym ci go sprezentował, ale nie postępuje się tak z podarunkami.
- Wygodniej jest jednak, gdy się za wszystko płaci - zaśmiał się Vernick.
Z pobrzękującym plecakiem i z bohomazem szli przez miasteczko powoli zapełniającym się turystami ze statku, który zaplątał się w tę okolicę, z nieproporcjonalnie wielkiego pływającego śnieżnobiałego wieżowca...
- Oto nowe czasy - powiedział Vernick.
- Życie to zawsze droga do przesady.
- Gdy się przeanalizuje jego historię...
Wsiedli do zaparkowanego pod sklepem samochodu. Timo ulokował się na tylnym siedzeniu razem z alaskańską świątynią. Mieli jeszcze zrobić zakupy, ale oczywiście o wszystkim zapomnieli. Nie przejmował się też Timo, że jego kierowca nie jest jeszcze w pełni trzeźwy... Tę jedną serpentynę jakoś może pokonają... Z lekką czkawką ruszyli do domu... Do domu!... Tak sobie znów lekkomyślnie powiedział w duchu... Najwyraźniej ciągle jakiś rausz.
Na zakręcie, tam gdzie kiedyś Timo (raptem zdało mu się, że wieki temu to było) kopnął szyszkę, Vernick przypomniał sobie o zakupach...
- Kurwa... Tak że znowu zastaniemy pustą lodówkę...
- A Inger, której się spodziewamy, powie z politowaniem: Ci mężczyźni...
- Zadzwonię do Olega, żeby przygotował dla nas kolację.
- Zawsze jest jakieś wyjście... Póki co, sole trzeźwiące - powiedział Timo, po czym zdjął trampek i przyłożył go sobie do twarzy jak maskę. Wziął głęboki oddech - O, zajebiście.
Vernick tylko uniósł brwi, patrząc we wsteczne lusterko.
- Reflektujesz?
- A daj... Macha.
Paul wziął but, zaciągnął się, po czym zdzielił nim Tima po łbie. - Ja pierdolę...
- Omal nie zjechałeś z drogi - zarechotał Timo.
- Mogłeś nas zabić.
- A co nas nie zabije, to nas skłoni do wymiotów...
- No byle nie tu. Dość już zapachowych atrakcji. Takie solo jeszcze ujdzie, ale symfonia mogłaby nas poturbować.
Vernick, obraz, piwo, Timo oraz jego śmierdzące trampki szczęśliwie dojechali na Bakken...
- Chyba nikogo nie ma - powiedział z wyraźną ulgą Vernick.
Inger miała być dopiero po południu, więc jeśli ktoś mógł tu być teraz, to jedynie Eyvind. Ale że było pusto, najwyraźniej Eyvind nie był aktualnie potrzebowski...
***
Znów cisza. Ta potworna, dzwoniąca w uszach północna cisza. Dziwna aura, jakby wszystko zaraz miało eksplodować w jakimś potwornym ataku padaczki... Vernick gdzieś znikł. Ten, który zastrzelił psa też się nie pojawił... Inna obecność go tym razem zajmowała, ale nie zakłócała ona przestrzeni ani nie usiłowała mocować się z przedmiotami... Ustawił krzykliwe malowidło naprzeciw siebie, opierając je o skrzynię z ubraniami ojca. Uśmiechnął się do dzieła Jana, tego wódczanego smoka... Smok i jego skarby... Wcale nie widzi Fafnira jako postaci z paleontologicznych fantazyjnych rekonstrukcji. No, może nie jest też niechlujem z siatką REMA 1000... Ale nich będzie to ktoś, komu taka ksywka będzie pasowała... Na to jednak przyjdzie czas, o ile przyjdzie... Położył się z myślą o letnim dniu, takim jak dziś, zalanym słońcem... Nad wyraz atrakcyjny junak na szarym rumaku wszedł na drugi plan pod zamknięte powieki. Samo piękno, już właściwie szaleństwo natury, ostatni poemat, który wyczerpał niestety wszelkie jej twórcze zdolności, taka lekkomyślność estetki, co stworzyła młodzieńca, bo rozrzutnie wyczerpawszy wszystkie środki, odebrała sobie możliwość stworzenia eliksiru młodości, tę pozostawiając jedynie jako tęsknotę zasiedlającą ludzki umysł... Jak być wiecznie młodym, jak zachować powab młodości, gdzie, do licha, gdzie materiały na napój dający nieśmiertelność?... A na pierwszym planie one, wiedźmy w dzikich malinach. Tak, niech będzie, że to matka z córką. Drwal jakiś się kiedyś przyplątał z siekierką. Ach, te niepojęte siły natury, które nabrały ochoty na zielarkę. Rzecz jasna na chwilę, bo ciekawy życia spacerowicz zaraz czmychnął, nie zostając nawet na śniadanie. Zostawił natomiast pamiątkę, co zaspokaja egoistyczną potrzebę wchodzenia komuś drugiemu na głowę. Jakie szczęście, że to córka. Od najwcześniejszych lat wdrażana do fachu. Obdarzone widzeniem kobiety. Zresztą to nie taka trudna sztuka. - Kręci się już jakiś czas po okolicy. Śni na jawie, przeczuwa wielkie rzeczy - mówi matka. - Jaki on cudny - wzdycha tęsknie młódka. - Widzimy piękno, a na myśl przywodzi nam świństwa. Istotnie, piękny jest. I zaraz ośmieli się zakołatać do bram dworu, którego gospodarz uchodzi za jasnowidza. - Hehe, cóż by on bez nas począł. Słyszałam, jak wczoraj szeptaliście przy palenisku. - Bo jest i o czym mówić. Choć też nic wielkiego. Patrz, jaki to mocarny młodzieniec. Siłą dorobi się majątku. Smoki mu nawet niestraszne. A potem oczywiście kobiety. Zawrócą mu w głowie, otumanią, wykorzystają bez skrupułów. Już my mamy na to środki i znamy tajemne siły ziół. Coś za coś, skoro przyroda urodziła aż takie piękno, to wiadomo, że na inne rzeczy nie starczyło pomysłów, tak że marnych cudów wiedźma dokonać potrafi, bo na lichym materiale pracuje. Ot, zawroty głowy sprowadzić potrafimy i dzięki temu takie cudo, jak ten nasz jeździec, nawet się może urodzić, choć wszystko to tylko na ulotną chwilę. Jakże by się chciało robić pożyteczniejsze rzeczy od środków przydatnych dla gwałcicieli płci obojga... Tak móc znaleźć receptę na maść pozwalającą odróść odrąbanej nodze, tak zaszczepić na dzikiej jabłonce te jabłka z baśni, co bogom dają wieczną młodość... Ale szukaj wiatru w polu. Tylko powierzchowne dobra i ulgi oraz służebność względem złoczyńców i lubieżnikow, co umieją sypnąć groszem, a i też tego na pałace nie starczy - powiedziała matka, czyniąc przy tym gest wyrażający rezygnację. - Smutne to, że czar zły na niego czeka. - Patrz sobie, patrz. Sama byś go usidliła chętnie i miałby się z pyszna. On ładny, ty ładna, brzydkie dzieci by wam się porodziły. Nieszczęście. - Zjawiskowy. Ta wspaniała niepowtarzalność. - Tak, tak, niech sobie taki będzie, niech idzie i się nie powtarza. Najlepsze w człowieku, że szybko znika. Zwłaszcza taki piękny. Takim czas nie służy. - A my w sok z tych malin, co krew serdeczną przypomina, jutro sypać będziemy suszoną dżdżownicę i lać spermę wisielca... - Wszystko na tę nędzną miłość, droga córeczko. Be, teraz takie niedobre, przegrzane na upale - powiedziała matka, próbując dojrzałych owoców... - Tak, najlepsze o świcie, nocą schłodzone, z magiczną rosą. - Nie rozpędzaj się, córeczko. O dupę potłuc świat z taką magią. - Ale ten zrozumie przecież mowę ptaków. - Pewnie, pewnie. Dla niego świat staje otworem. Ale i tak na marny ludzki los...
Na szarym koniu mija ich w pewnej odległości piękność...
- Byle psy konia nie spłoszyły. Niech puka w bramy grodu. I zacznie się przepowiadanie. Już tam stary będzie miny stroił, w sny zapadał, wysiłek symulował... Hehehe...
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz