Nic takiego, Timo (17)
Chyba przyjechała Inger. Tak, to ona. Przywiozła ją taksówka, do luksusowej pustelni, w której nie ma co jeść. Ale zaraz pewnie dojedzie prowiant. No i też pojawią się w łazience dodatkowe kosmetyki i mazidła, których brak tak wcześniej rozczarował Tima, co chciał się jakoś ozdobić po tym, jak ogolił sobie głowę... Dawno tego nie robił... W sumie ostatnio, gdy mieszkał jeszcze z matką. Bardzo ją to gniewało. Miała doskonałą pamięć, wiedziała dokładnie, gdzie jaką rzecz położyła, zostawiła, tak że szybko się orientowała, kiedy Timo naruszył jej garderobę, grzebał w szafce z butami i gdy używał jej kosmetyków oraz kradł z kupki pieniądze... Patrzyła wtedy na niego jak pies, co gotów jest rzucić się do gardła. Przystawała i patrzyła. Ciężkie było to spojrzenie... Mogło to wydawać jej się jakąś plagą, bo jeśli ten jest taki sam, jak starszy Timo? Timo lubił mierzyć jej szpilki, przechadzać się w nich, stukać, tupać, hałasować... Pewnie wtedy nie zastanawiał się, dlaczego go to tak ekscytowało. Ale jak teraz sięgnął myślą do tamtych lat, to wydaje się, że wówczas czuł chyba pewien rodzaj zazdrości. Zazdrościł kobietom tego tupania, tego bycia bez potrzeby udowadniania czegokolwiek. Jestem i stukam sobie o posadzkę, o bruk, słychać mnie, nie skradam się, co to to nie... Pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Mogę mieć obuwie, które nie nadaje się w żadnym wypadku na wertepy, w którym nie sposób uciekać ani się bić... Oczywiście te poczucia mogą być zgubne, ale gdy najgorsze scenariusze odkłada się gdzieś do mniej ważnych przegródek, wtedy człowiek brzmi dumnie, jest sobie, patrzy prosto w cudze oczy, nawet gdy wiotki, lekki, ze wszystkim, co niezbędne w podmalowanej gotowości. Ledwie starczy otwartość pośród prostych sił natury. Nie muszę nic, mogę natomiast, jeśli też przyjdzie mi na myśl coś udowadniać; a za szczyt elegancji nie uchodzi wiązanie sobie pętli na szyi...
Cóż to za myśli się przyplątały?... Ucichło tupanie w głowie, rozległo się na schodach. Inger chyba była zadowolona z pierwszej części podróży. Troszkę posiedziała na pustyni, robiąc sobie przy okazji noc z pluszowych kotar, tam, w ich dawnym mieszkaniu przy Jacob Aalls... Trochę samotności jej się z pewnością przydało. Byle nie osuwać się w osamotnienie... - I kto to mówi - szepnął do siebie Timo.
Chyba ją zaskoczył swoją dalszą obecnością na Bakken: - Więc pan jeszcze tutaj? Dłuższy urlop?
- Albo jakaś nowa praca? Kto wie - odparł Timo.
- Chyba pojedziemy na dół coś zjeść i coś wreszcie kupić - powiedział Vernick. - Ruszasz z nami?
- Nie, może zostanę i zadowolę się kubkiem kawy. I zerknę jeszcze do Eddy.
- Tak... Tak, oczywiście. Zrobisz jak zechcesz - odpowiedział Paul z lekkim roztargnieniem w głosie. - Zatem jedziemy z Inger. Musisz mi wszystko opowiedzieć o ostatnim festiwalu... Tak mnie cieszy, że ludzi jednak coraz bardziej pewne rzeczy przekonują. A jeszcze nie tak dawno Ljanowi zarzucano szarganie świętości i wpychanie się na cudze piedestały... Nic, tylko umierać w męczarniach.
Inger odświeżona była gotowa do drogi. - Rzeczywiście zgłodniałam jak wilk.
- Zaraz znajdzie się na to rada. W przytulnym gabineciku u Olega.
- Ach, te północne przytulnostki - westchnął Timo.
- Zaparzyła kawusię, zapaliła świeczusię, zapierdziała w podusię - zaśmiał się Vernick.
Ruszyli rozbawieni... Jezu, a ojca kości może właśnie obżera sennie jakiś håkjerring. Okrutny świecie, bezduszny, z potworami ukrytymi pod powierzchnią malowniczych wód.
Zaparzył kawy. Ruszył się wiatr, bo za oknem zakołysały się źdźbła nieskoszonej trawy... Pomyślał znów przez chwilę o matce, gapiąc się tak na tę ruszającą się w podmuchach trawę... W marzycielskich chwilach snuła myśli o domku na wsi i pasącej się w ogródku kozie. Dziwne to było, bo gdy ojciec mówił o powrocie na wieś, ona zawsze stukała się w czoło... Jak u Strindberga i Siri. Co lubił on, tego nie lubiła ona. Aż wreszcie ona polubiła to, co i on lubił: inną kobietę... U nas na odwrót: tato polubił innego mężczyznę. I żeby to jednego... - Lesi! - zawołał Timo teatralnym szeptem. - Przyłożył nos i czoło do okiennej szyby. Jednak Lesi nie posłuchał go. Bo Timo nie wywołuje duchów. To one same decydują, kiedy się pojawić. To, co się pojawiło, to jedynie tłuste ślady po nosie i czole... - Że też wszystko musi być takie brudne na tym świecie, powleczone albo śluzem, albo tłuszczem, albo pyłem, albo zaskorupiałym błotem... Urwał kawałek papierowego ręcznika, pochuchał na pozostawione ślady i z piskiem przetarł zabrudzone szkło...
Wrócił na górę, na łóżko być może z domu wariatów... Ileż tam losów zapisanych, ile może śmierci. Wiekowe łóżko, jak palimpsest...
Zerknął znów w stokrotki. Coś wypadło z zeszytu... List... Vernick pisywał z podróży listy do Tima, który najwyraźniej nie przepadał za włóczęgą... Wiszę w chmurach, a właściwie mknę ponad Morzem Arabskim. Właśnie zniknął mi z oczu Mumbaj. I już właściwie mam w głowie rozsypane puzzle. Najświeższy element to ten niesłychany gąszcz nieprzyjemnych ludzkich siedzib; ujrzane jeszcze z góry codzienności, z którymi raczej nie chciałoby się mieć nic do czynienia... Oscar Wilde powiadał, że geografia to nauka o miejscach, na które w ogóle nie mamy ochoty... Ta podróż, rzeczywiście, specjalnie z ochoty się nie wzięła. Chociaż w niechęci trudno mi ciebie prześcignąć. Aż mi imponuje ten twój brak ciekawości, umiar, gdy idzie o zabieganie o naoczność... (Jednak liczę, że gdy spadnie śnieg, na narciarski tydzień w Geilo dasz się skusić!!) Jeszcze trochę, a rysując mapę twej życiowej aktywności, poza naszym Bakken wypadnie zaznaczyć tylko obszar okraszony uwagą: "Hic sunt leones"... Tak, drogi Timo, tu z pewnością by ci się nie podobało, ty chłopcze z cisz dalekich nad Femunden. Ludzki gąszcz malejący w dole, brudna mgiełka, mało zachęcająco ciągnąca się brzegiem morza plaża, wszystko jak oblicze o dalece niezdrowej cerze... Ale teraz już tylko słoneczna czystość na mroźnych wysokościach. Tak się wznieść jeszcze wyżej, a wszystko sprawiałoby pozór urokliwej spokojności, rozmigotanej wesoło światełkami po ciemnej stronie... Lecz ja nie tak wysoko. Przede mną jeszcze Londyn, z którego pchnę ci ten list. Balet. Inger już na mnie tam czeka. Będę podziwiać wkrótce giętką młodość, z głęboką zazdrością. Nie jestem już młody, ale jeszcze są starsi ode mnie - taka choć pociecha... Ljan też już nie chce podziwiać. Przeczuwa coś groźnego, zamyka się w twórczych odosobnieniach. Wolny człowiek, bywa, ochoczo rozgląda się za celą... Tymczasem w celi twój Kaligula, w celi prawem karnym narzuconej. Wiem, że ubiegał się o przedterminowe zwolnienie, ale sąd mu nie ufa... Pewnie będzie musiał odsiedzieć wszystko. Strach pomyśleć, co by było, gdyby chciał zadbać o realizm, grając, dajmy na to, jakiegoś potwora à la Gilles de Rais. Wyobrażasz sobie, że ten typ więził chłopców, a potem dobierał się do nich w sposób szczególnie wyrafinowany, bowiem rozcinał im brzuchy i siadał w ich wnętrznościach jak w misce. Widzę wypięty zadek i wiszącą między bladymi udami ciemną, owłosioną mosznę, na której zaraz poczuje ciepło wnętrza chłopięcego ciała... Ludzie, by sobie ulżyć, potrzebują czasem bardzo wymyślnych sytuacji. Tamtego, owego towarzysza broni Joanny d'Arc, skazali na śmierć. Ten ma trochę lat do komfortowej odsiadki, bo doliczyli mu jeszcze co nieco za handel narkotykami. Aktora wprawdzie nie zabił, ale kto wie, ile zabił dzieciaków... Jednak ty mu wybaczasz, prawda? Nie mamy moralnych wzdęć, gdy idzie o ludzi, których lubimy... Ljan mówi, że powinienem cię wyrzucić z domu. Tak uważa. Mówię mu, że przecież cię u siebie zatrudniam, a on patrzy na mnie z politowaniem. On cholernie za tobą tęskni. Zakochał się jednak tylko w pewnym wyobrażeniu o tobie. Nie może cię kochać takiego, jakim jesteś, jakim się okazałeś. Wszystko zwala na twój brak dyscypliny. Jednak wiem, że trudno się dyscyplinować, kiedy mamy puste magazyny albo rupieciarnię w głowie. Istotnie mózg zmieniłeś sobie w wysypisko śmieci. Jednak w skali mikro jesteś taki użyteczny, także pośród mojego profesjonalnego zdyscyplinowania. No i tak zagłuszam swe niezbyt czyste sumienie. Bo też i ciągle nie wiem, co tak naprawdę czuję. Ale na pewno - możesz być pewien - nie rozkroję ci brzucha, by w nim z ciekawości usiąść. Zbyt pusto jest u nas na takie straszliwości, zbyt, bo w pustce wszystko nabiera przesadnie dużego ciężaru, a potworność szczególnie łaknie lekkości...Mam w tym osobliwą ciągłość zdarzenia, które należy do tych, co z zasady uszyte są na rozmiar incydentu... Tak, tak, ale teraz pędzę, frunę na skrzydłach do baletmistrzów... Na chwilę. Chwila nie zna przesady. Dość, że mam ją w domu... Tu list się urwał. Tak że trudno było orzec przez ile stron jeszcze bazgrał Vernick swe epistolograficzne notatki. I że też w ogóle chciało mu się kreślić naprędce słowa do człowieka, z którym na co dzień mieszkał pod jednym dachem. Ale może byli przyzwyczajeni do bezustannej paplaniny i powtarzania w kółko podobnych kwestii?... No i może to też jednak uczucie, taka stała tęsknota? W tym wypadku nazwana, do której śle się listy, które ktoś po drodze stempluje.
I jeszcze jeden się znalazł. Z późniejszych czasów. W tym samym zeszycie. Wypadł zza ostatniej strony, z krwistoczerwonymi stokrotkami... Też jakiś wycinek... Tak więc znów Reykjavik. Być może już ostatni raz. Łyk kminkówki na cmentarzu. Za poezję. U grobu bednarza z Grenlandii. Trochę hałasu. Gromady dobrze w świecie zadomowionych ludzi. Dają głos, pokazując palcami znak zwycięstwa. Naturę witają nieartykułowanym okrzykiem, bo jest ich pochwyconą zabawką. Każdy z osobna imponującym, pochłaniającym jest wszechświatem. Pieniądze - dar łaskawych bogów, co pozwala korzystać ze smakowitego świata. To wystarczy na treść życia, oby jak najdłuższego. Pamiątkowe swetry z nieprzędzonej wełny... I ja na trochę z rozrywką wpadłem, przepraszając, że kończę kryminałem, w którym brutalnie ucinam łeb sztychówką kobiecie z islandzkiej prowincji. Zupełnie, jakbym sądził, że jest tu jeszcze miejsce na takie rzeczy. Nieznośne spotkania. Gadanie, gdy gadać się nie chce. Wreszcie kilka dni w ciszy u zaprzyjaźnionego ducha. Jak u Norðfjörða. Bo że jak Reykjavik, to ten najprawdziwszy, z falistą blachą. Zdarzył się i marzycielski kot. Przyjaciel po rodzicach odziedziczył obitą blachą dziuplę, do której rychło się przeprowadził, choć ciasno i w toalecie trudno wysikać się na stojąco. Ale taki sentyment i pragnienie przytulności, więc nie ma na co narzekać. Małe okna na mały świat. Tak że można nawet zapomnieć o oceanie i wejść w przyjemności domatorstwa. Ledwie się u niego zainstalowałem, a cudownie załamała się pogoda, tak że od wichru zapienił się nawet mały miejski staw, a człowiek skupił się na palcach swoich stóp. Przyszedł deszcz. Potem mróz zrobił ślizgawkę, a dalej tylko śnieg i śnieg, żeby było później co gwałtownie topić. Przyjemnie było pić pod to herbatę przy okienku kuchennym, pod okiem pluszowego maskonura. W jakimś osobliwym podnieceniu, łaskoczącym niepokoju. Chciałby człowiek, by niepogoda nigdy się nie skończyła, by nie pozwoliła na powrót do zwykłej codzienności. Tak już na stałe pozostać w zawieszeniu, niepokoić się, wiedząc jednak, że zło tak mocno przeczuwane będzie z chwili na chwilę pozwalało się odpychać. Pojąłem ten nastrój, w który wepchnąłeś Lyngheid i Lofnheid. Kazałeś im czekać w przytulnym domu podczas niepogody. Niech się los nie dopełnia, niech się nie zdarzają kłopoty... Ten nastrój lękliwego oczekiwania. Chętnie by się go przyjęło jako nawyk. Czekać dla samego czekania. Niech dmie wicher i wszystko blokuje, w pewnego rodzaju odświętności... Niektórzy cieszą się, gdy rzeczywistość stawia na drodze całego życia przeszkody... Albo gdy je sami ostatecznie budujemy, aby mieć wymówkę. Tkwić z podsycanym w sercu ognikiem podniecenia... Aż się śmierć zlituje.
Ach tak, więc sięgał jeszcze do przyczyn zamieszania. No tak. Skarb przecież - pomyślał Timo. - I wcześniejszy zamęt. Złoto spadło jak wygrana na loterii. I natchnęło ludzi do bratobójczych działań.
Odłożył stokrotki i okrawki listów Vernicka.
- A mnie się trafiają jedynie podszepty - mruknął Timo, sięgając po tekst Eddy.
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz