Nic takiego, Timo (18)
Kolejny dzień przyniósł słoneczną spokojność. Vernick i Timo opychali się z rana pajdami chleba z masłem zapijanymi zimnym mlekiem. U dziadków też tak się jadało. Mleko tam dominowało, choć Timo starszy - jak pamiętał ten młodszy - nie był miłośnikiem takich akurat pokarmów. Przypomniał teraz o tym, opowiadając, jak to wyznał kiedyś jego tato, iż skłonny jest on do nawet stałego spożywania mleka, pod warunkiem jednak, że będzie to robił nie wstając z sedesu...
- Słońce nad nami zawisło ładne, więc pora przejść się nad morze po tym śniadanku wieśniaczym jak na nieuleczalnie wieśniaczy kraj przystało - powiedział Vernick.
- Może ja też powinienem, póki tu jestem? Bo potem...
- Idealny czas.
- Inger się nie wybierze?
- Siedzi nad robotą w bibliotece. Szykuje jakiś obszerniejszy wykład. Niech nieboszczykowa pracuje. To jej dobrze zrobi. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy dobrze uczyniłem, ściągając ją tutaj. To znaczy nie, miejsce jest dobre, naturalnie, ot - żeby coś popisać. Ale co ja sobie wyobrażałem? Że co, że przyjedzie, żeby się mną opiekować?
- Na potrzebującego raczej nie wyglądasz.
- Wyglądam, nie wyglądam. Mam wrażenie, że nie potrwa to długo. Namawiam innych do pracy, a sam już na to, szczerze mówiąc, nie mam ochoty.
- No, po ojcowsku tak.
- Tak, tak - uśmiechnął się Paul. - Ale komu w drogę, ten chowa masło w chłodnym miejscu...
- Tak jest...
Vernick zabrał ze sobą ręcznik i kąpielówki. Timo nie zabrał kąpielówek, bo nigdy nie planuje w drodze jakichś publicznych pluskań. A poza tym zawsze można bez niczego. I też wcale nie trzeba się wycierać...
Zejście było kłopotliwe, strome, jakby po stopniach zbudowanych z myślą o olbrzymach... Widząc takie schody, trudno się dziwić, że ludzie tutejsi po dziś dzień snują opowieści o istotach w swych rozmiarach znacznie przerastających nawet najroślejszego w świecie człowieka. Potem jednak teren łagodniał, spadek już nie był tak dokuczliwy i kolana mogły trochę odpocząć. Aż wreszcie ukazał się brzeg i woda jak zwierciadło dla okolicznych wyniosłości.
- Jakby to Nielsen namalował - westchnął Vernick.
- To prawda. Mistrz drobiazgowości.
- Istotnie...
- Więc to ostatnia rzecz, jaką ojciec...
- Tak - wszedł Timowi w słowo Vernick.
- Gdy tak człowiek przejedzie po twarzy dłonią, łatwo może wymacać znacznie krótszą od nosa jego kość, oczodoły i ten uśmiech kościotrupa, co śmierci odbiera jej nieznośną posępność. To może zostać przez wieki, ale reszta, łącznie z tą naszą duszą, rozpada się w okamgnieniu. To, co myśli i mówi o sobie ja, wymaga tlenu, wody, pożywienia. Wszystko to wilgoć, miękkość i nietrwałość... Tak, może to wprawdzie uschnąć, zostać, tyle że zaraz wszystko przylgnie do szkieletu. Tak czy inaczej będzie tylko pusty kształt, suchy właśnie, suchy jak wiór...
- Część tego w twojej miękkości... A poza tym przecież widzisz duchy... Więc...
- Nerwowa właściwość. Zniknę ja, znikną one. Ty przecież nie widzisz.
- Nie.
- Nic nie czujemy z tego, co czują inni. To tylko domysły. Tamto już przepadło. Opowieść jest na papierze. Jeśli coś z tego zrobię, to i tak po swojemu.
- Ma się rozumieć.
- Pomyślałem sobie, że może pożera ich w tej chwili jakiś polarny rekin.
- Nie można tego wykluczyć.
- Natknąłem się też na twoje listy pośród tych jego stokrotek.
- I co?
- Lyngheid i ta druga...
- Co z nimi?
- Niech nie kończy się burza, niech tam gdzieś nawet grasują lwy. To nas powstrzymuje... Jemu jednak się bajecznie udało. Powstrzymał się... Nie poszedł do lwów.
- Czasem świat nie jest taki bardzo wymagający, jak się okazuje...
- Piękna łódź - zauważył Timo. - Jednak nie zaryzykuję i nie wrzucę do środka kamienia.
- Na pewno nie powinno się robić takich rzeczy... Chociaż morze, przynajmniej jak chce bajka, nie dostarcza tylko brzydkich niespodzianek. Nawet kiedyś śmialiśmy się, że można by było nakręcić przeciwieństwo historii o draugu, sięgając do islandzkich źródeł... Męski odpowiednik syreny, coś w rodzaju trytona... Tak, Islandia, zdaje się, bardziej zawsze doceniała mężczyzn, dorabiając im na przykład rybie ogony albo paląc ich na stosie za czary, w czasach, kiedy ochoczo gdzieś indziej czyniono to z kobietami... Zastanawialiśmy się nawet czy do roli trytona nadawałby się ten jego ulubiony Yrian... Timo chciał, żeby miał niebieski ogon...
- A ten tryton to co?
- Taki jeden rybak go sobie przypadkiem złowił, tak jak przypadkiem wyławia się czasem jego, tego wielkiego, co to właśnie może pożera teraz ciało twego ojca... Pomyśleć tak tylko - rekiny polarne ponoć potrafią żyć setki lat... Wyobraźmy sobie, że ten urodził się w mrocznych głębinach gdzieś w epoce Krystyny Wazówny, kiedy pradziadowie nawet nie byli w planach. A on już czekał. Ciąg krótkich żyć, by w tym łańcuchu chapnąć akurat jego przedostatnie ogniwo...
- Tak mnie nie doceniasz? - Timo parsknął śmiechem.
- Nie przeczuwam w tobie ani grama materiału na ojca...
- No i słusznie... Jestem już oderwany. I tak samo absurdalny...
- Jak większość nietwórcza... Przy twórczej naturze można sobie wiele darować. Przy nietwórczej pozostaje łakomstwo, zwykła zarobkowa krzątanina i seksualna energia, której prądom wypada się wówczas poddać. To potrafi skutecznie zagłuszyć absurdalność.
- We mnie jakoś nie zagłusza.
- Zapewne brakuje temu pełni... Skoro łykasz to, co w śmietnikach...
- A ci?
- Gabriel Preben może został w to przypadkiem wciągnięty. Tego się zapewne nie dowiemy. A Timo był absurdalny. Tym bardziej że miał warunki, by być twórczym. Nie wiem, na czym polegała ta blokada... A może bardziej od Ljana pociągała go śmierć. Bo Ljan jednak uważał, że w czasie między urodzinami a śmiercią coś się jednak powinno wydarzyć, tyle że nie jakieś tam ponure przyrodniczo płodne związki i praca na etacie oraz jakiś tam heroizm dnia codziennego...
- Co za pech, że jednak Timowi seniorowi przydarzył się ponury przyrodniczo płodny związek...
- To rzeczywiście niesprawiedliwe. Daliśmy się uwieść, mając warunki na inne metody zaleczenia nonsensowności istnienia. Choć Timo odrzucał jednak każdy medykament.
- Ale co z tym islandzkim trytonem?
- No właśnie. Zatem rybak go sobie przypadkiem wyłowił... - A nich mnie! Co za zdobycz! - wykrzyknął wśród wzburzonych atlantyckich fal. Wprawdzie nie do jedzenia to, jednak ten częściowy mężczyzna wydał mu się być w sam raz do pewnych merkantylnych działań... Pełen planów rybak dobił do brzegu głuchy na prośby tego schwytanego syreńca. Na plaży wziął na ręce tę osobliwą istotę i postanowił zanieść ją do domu... Pierwszy przybiegł pies, ale zajęty swoją zdobyczą rybak pogonił go kopniakiem. Tryton zachichotał wtedy. Potem obaj omal nie runęli na ziemię, kiedy rybak potknął się o zagradzającą drogę wypukłość gruntu. Tu znów tryton nic, tylko w śmiech. Wreszcie na koniec progi rybackiej chaty, a w nich żona, która czule przywitała swego męża, co także trytona tylko rozbawiło... - Ach, wypuśćże mnie człowieku. Jak mnie posłuchasz, to nic nie stracisz. - I znowu w śmiech... - No i co się tak cieszysz, ryboczłeku?... - A boś głupi - on na to. - Pies do ciebie biegnie, a ty go w dupę kopiesz, gdy on merda ogonem ze szczerego serca, bo wierne ci to stworzenie jak nikt na świecie. Potem baba cię wita śliskimi pocałunkami, a ty taki szczęśliwy, tymczasem to podłe, fałszywe kurwiszcze, funta kłaków niewarte... Eee, co mi tam będziesz gadać - rybak na to. - Weź i to udowodnij... - Że cię okłamuję? Ty po trzykroć głupi. Jak się o ten pagórek potknąłeś, to tylko żeś przeklął, tak jak zawsze przeklinasz, bo się, ofermo, ciągle o niego potykasz, ale do łba ci nie przyjdzie, by wziąć łopatkę, rozgrzebać wypukłość, sprawdzić jej zawartość, po czym teren wyrównać dla codziennej wygody... Puść mnie i weź się za łopatę... - Nie, najpierw łopata... A niech cię... - We wnętrzu wypukłości skitrany był skarb!... W związku z tym tryton natychmiast odzyskał wolność - mądrzejszy - nawiasem mówiąc - od małej syrenki, co to ogonek zamieniła na bolesne szczudełka...
- Bądź takim, jakim cię natura stworzyła... - wtrącił Timo.
- Pewnie, pewnie... A rybak zachował się chyba rozsądnie. Bo jak się nagle wzbogacisz, to lepiej, byś nie był rozrzutny i nawet najbliżsi nie powinni się o tym dowiadywać. W każdym razie z bajki kobieta szybko zniknęła, a do rybaka jeszcze odezwał się tryton, może w ramach procentu za rozsądek, bo podrzucił mu na plażę trudno uchwytne krowy, szare tak jak dalekie morza horyzonty pod niepogodnym niebem... Jeśli zdołasz choć jedną schwytać, poleje ci z cycka tak, że palce lizać... Krowę złapał. I stąd szare krowy z Islandii - od przygody morskiej z syreńcem...
- Można by zaryzykować myśl, że zdobył się na szczęśliwą, pogodną samotność.
- Albo wytrzymał ciśnienie.
- Czy mógł być jak ten znany dziś typ ludzi, którzy siedzą, wpatrując się w wartości na swych lokatach i przeżywają samotnie słodkie dreszcze swojej zamożności.
- Choć musi być w tym i goryczka. Potem stryczek. I zainteresowanie, gdy już fetor i robaki.
- Wystarczy zadowolić się powierzchownością.
- Zapewne wszelka gwałtowność nie za bardzo służy.
- Ta, co mogłaby być wybawieniem od kłopotów, spada zwykle w jakieś ludzkie gęstwiny, gdzie tylko kłopoty mnoży, a nawet wpędza ludzi na kryminalne ścieżki. W innych okolicznościach z pewnością działa kojąco na absurd, byle tylko nie tracić głowy... Głowy potracili w rodzinie Lyngheid i Lofnheid. A wszystko przez to, że Otr lubił przemieniać się w wydrę.
- I tu można przywołać uwagę, w której wymieniłeś małą syrenkę. Bądź stale tym, kim naprawdę jesteś. Żadne tam wydry, bo bogów niestety można zmylić...
Vernick przeciągnął się, wystawił twarz do grzejących promieni słońca, zrobił potem kilka przysiadów, trochę potruchtał, wykonał serię skłonów, wymachów, pokręcił biodrami, po czym rozebrał się do naga. Miał całkiem przyzwoite ciało, choć pośladki nie pozwalały zapominać, że człowiekowi już bliżej jak dalej było do tych gwiazd, w których bardziej specjalizuje się religia... W przypływie ratunkowego marzycielstwa skłonni jesteśmy nasze najdalsze przyszłości sytuować właśnie na wysokości, i to dość znacznej, skąd ze spokojem patrzeć na wszystko będziemy... Chyba że nam tu jest tak jak w niebie, to wtedy zdarzy się czasem w jakieś wrażliwszej głowie myśl o tych, co stali się ledwie cieniami po jakimś krótkim byciu, istnieniu w lęku i bez żadnych nadziei. Wybawieni z jakiegoś strasznego życia frontów, obozów, więzień, ciężkich niepogód lub bombardowań, ze świata, który akurat do nas się promienie uśmiecha, tchnie spokojem i pławi się w zdrowiu i dobrobycie. Z nieba patrzą nad nami? To czemu ich czasem tak nagle żal, tak jak żal i tych, co na wylocie, chociaż bankiet trwa... Och, wczuwając się w ich położenie... Jakże chciwie muszą na nas patrzeć... I cóż w wyobraźni się roi? Zmarli - nieboraki spod łóżka, błędne ogniki, westchnienia na uroczyskach, posępne mary o spuszczonych głowach, dreszcze u rozstajnych dróg, skarga sowy.... Te pośladki coraz bliższe tych nędz... Swoją drogą jakże starannie miał przystrzyżone włosy łonowe... Schował swe intymności w obcisłe granatowe kąpielówki.
- A ty?
- A ja się boję tej wody.
- No tak, tak...
Widać było, że ledwie krok od brzegu pod nogami otwierała się otchłań ze starym, ślepym ogromnym ospałym rekinem... Plusnęła woda. Vernick opłynął jakiś sobie znany punkt wokoło. Na chwilę później zanurkował, a potem wypłynął tuż przy brzegu. Parskając, podbiegł do Tima, który podał mu ręcznik. Znów wyeksponował swą nagość, dając Timowi wgląd w to, po co zdarzało się sięgać jego ojcu. Nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Co? - rzucił krótkie pytanie Vernick.
- Nic, nic. Pierwsza klasa.
- To dla mnie wielka ulga - zaśmiał się Paul, wycierając starannie ciało.
- Zimna woda?
- Jak jasna cholera.
Vernick założył spodnie, stopy wsunął w skarpety i trekkingowe obuwie, tors wpakował w bluzę z kapturem.
- Gotów? To teraz wspinaczka ścieżką dla trolla.
- I jemu chyba było trudno. Kiedyś w tych trudnych warunkach nie zdążył i dopadło go słońce... Wyobrażam sobie, że stał się tą górą, co dominuje nad Bakken.
- A wiesz, że chyba jest o niej jakaś taka legenda. Chyba pokutuje w różnych przewodnikach, jako przynęta.
- Wspomniałeś o Marie. Ktoś jej chyba będzie musiał powiedzieć.
- To moja powinność - westchnął Vernick. - Chyba że już ktoś się z tym wychylił.
Timo odwrócił się za siebie. Jakby wszystko wymalował Nielsen, tak. W oczach zakręciły się łzy i poczuł ucisk u nasady nosa. Miał poczucie, jakby wracał z pogrzebu. Tu wszystko dobiegło końca. W myślach tylko szepnął krótkie: - Żegnaj...
- A zaraz zaczną się schody. Zejdzie nam trochę. Może gdy zajdziemy do domu, Inger będzie gotowa ze swym wypracowaniem... I coś zjemy. Może ugotujemy coś razem?
- To z pewnością będzie jak balsam na absurd...
- Ma się rozumieć.
- Jak mało nas dzieli od śmierci. Mogłem nawet nie zdejmować spodni, i skoczyć... Zawsze jesteśmy od niej ledwie o krok. A raz za razem drepczemy nieco w bok, nigdy się nie oddalając. Byle nie upaść; kropla, by ugasić pragnienie, kęs, by oddalić głód, oddech, by nie zgasić świadomości...
- Więc my ciągle jeszcze z chęcią na krok w bok.
- Na to wychodzi.
Timo jeszcze raz odwrócił się i machnął pożegnalne ręką pustce. Nagle prosto na niego spadła rozwścieczona mewa. Gdyby przetłumaczyć jej ptasi jazgot na ludzką mowę, byłby to z pewnością jeden wielki bluzg. Timo przyspieszył, gwałtownie machając rękami, by odstraszyć atakującego go zliśliwookiego ptaka... Precz zarazo, wredoto! Sio!
- Widziałeś? Co za zajadła kurwa.
Vernick się zaśmiał: - Do mnie się tak nie przypierdala.
- Nie powiem, by mnie ta uwaga zbudowała.
- No, głupio być tak wyróżnionym. Podobnie łyso człowiekowi, gdy jest w towarzystwie jedyną osobą obszczekaną przez psa...
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz