Nic takiego, Timo (19)
- Przyroda się zreflektowała. To za tę nieznośną, obelżywą mewę - powiedział Vernick widząc, jak duży rudy kot owija się wokół łydek Tima. Ledwie doszli do domu, a u wejścia z miaukiem powitało ich to lubiące pieszczotę stworzenie. I zaraz znalazł się na celowniku kota, który z radosnym pomrukiem przywarł do jego nóg. Timo kucnął, żeby przywitać się z czworonożnym przybyszem. - Aż grzech, bo zupełnie o nim nie pomyślałem w tym dziwnym czasie.
- To domownik?
- W pewnym sensie. Umiarkowany pieszczoch. Jest jak zjawa. Ale że go widzę, nie ma zbyt wiele wspólnego z tymi istotami, które tobie rzucają się w oczy, wgrane tu w przedziwny sposób w przedmioty i w przestrzeń, jak mi to próbowałeś objaśniać po drodze. To wzruszające, że właśnie ciebie wybrał, dopiero co przybyłego.
- Dlaczego? - spytał Timo.
- W zasadzie to najchętniej dawał się głaskać twojemu ojcu. On o wiele więcej miał do pogadania ze zwierzętami niż z ludźmi. No, może ja byłem wyjątkiem, bo w ogóle jestem dość powściągliwy w ocenianiu innych...
- Tylko przebrać się w prześcieradło i sandały, zapuścić włosy i brodę, i w drogę miłować... - zażartował Timo.
- Brzmi to chrystusowo. Mogliby mnie kijem pognać jacyś chrześcijanie.
- Nie widziałem go tu wcześniej.
- Bo też i przepadł na trochę. Teraz właśnie orientuję się, że przepadł w tym samym czasie, gdy i oni zniknęli... Do licha, może to zwierzę coś wie... To taki stonowany włóczykij, który na dłużej zagnieżdża się tu tylko zimą. To kocurek, więc nie znosi tutaj brudów swego wędrownego życia. Zdążył już nawet wejść do literatury.
- Napisałeś o nim wierszyk?
- Nie. Patrzyłem przez okno - jak się okazało - o niewłaściwej porze. O właściwej patrzył za to pewien młody, pierzący się dopiero literat, który jakiś czas temu korzystał z mojej gościny.
- Jakaś nagroda?
- Można tak powiedzieć. Nie marnował czasu i zorientował się że Bille - bo takie nadaliśmy kocurowi imię - przemierza nasze obejście po tej samej linii każdego wczesnego ranka, wyłaniając się z lasu po tamtej stronie, od południa, dokładnie o trzeciej czterdzieści trzy. Ani wcześniej, ani później. Zawsze o tej samej porze, w tym samym tempie, bez wahania, prosto ku tym świerkom po północnej stronie... A potem zjawiał się tak jak teraz, wpadając do nas na rybkę i drobne wesołe mruczanki. Zaś popołudnia lubił spędzać z Timem, choć te już nieregularnie... Ale w końcu przyjaźń nie powinna być nudna...
- Może więc dlatego ojciec nie chciał za bardzo z tobą podróżować...
- Rzeczywiście zdarzało nam się to niezmiernie rzadko...
- Zorientowałem się po lekturze fragmentów listów...
- Mhm, tak... Znasz go z tych zapatrzeń... Wędrowanie z nim zawsze było dość kłopotliwe. Ciężka atmosfera się robiła. No i zawsze lubił miejsca bezludne, obrzeża, na które nikt nie zwraca uwagi... Ktoś mógłby sądzić, że ciągnęło go tam, gdzie ciągnąć może jedynie kogoś odrzucanego notorycznie przez świat, gdzie ledwie brzmią jakieś echa życia.
- Dobrze mi to znany nawyk w gruncie rzeczy.
- Chyba podobny fundament może mieć zamiłowanie do świątyń, co?
- Zwłaszcza poza czasem nabożeństw. Dobre miejsce poza nawiasem, życzeniowa pustać, nicość pocieszeń, jałowy czas, przytulność taka jak pod wiaduktem, tu i tu sztuka - próżne gawędziarstwo, drobne szalbierstwo; tam obrazki pędzlem malowane i figurki, pod wiaduktem sprayem napryskane graffiti... Zrobione - nieżywe, w pustej chwili kradnące uwagę. Biedagalerie.
Vernick pokiwał głową.
- Zatem - można powiedzieć - to kotek tatusia. Nabrał nadziei czy jak?
- I w tej częściowej żałobie nie pomyśleliśmy o świeżej rybce. Ale jest jeszcze trochę suchej karmy... Chodźcie zatem do środka...
Weszli do domu, kot przemknął się pierwszy i, znając doskonale drogę, pomaszerował ze sterczącym w górę ogonem prosto do kuchni.
- To zdecydowanie jego miejsce.
- Im jesteśmy starsi, tym bardziej martwią nas takie przywiązania.
Timo od razu pomyślał o Siggem. W bergeńskiej przytulności on i Tore. Ich małe bezpieczne niebo, tyle że nie na wieczność. Czysta emocja, kruchy strach oraz lęk o ten strach, który osunięty w samotność zapadnie się w jakiejś niewyobrażalnej makabrze i utonie we łzach, nie rozumiejąc nic. Tore w dobrowolnym więzieniu, w gęstej zabudowie... Obudowany stosami książek, w malowniczym miejskim stłoczeniu. Na ścianach gabinetu obrazki jego miłości, jego i - jak to zawsze podkreśla - Dagny Juel - Przybyszewskiej: kamiennego Toledo pełnego przecudnych ciasnych uliczek. Zapewne chciałby tam wrócić, tam, dokąd chętnie wpadał w czasie swych beztroskich studiów w Madrycie. Potem jednak Sigge, któremu groziło porzucenie, wypełnił mu pracowite życie do ostateczności, tak że już rzadko kiedy udawało mu się gdziekolwiek wyjeżdżać. Bo Sigge nie nadawał się do wędrówek. Z trudem przyzwyczaił się do Bergen i kilku życzliwych ludzi, i ciężko byłoby go narażać na kolejne mozolne i wyczerpujące oswajania z jakimiś innymi miejscami i osobami. Nawet obca mowa wprawiała go w panikę. Tedy miał Tore swoje Toledo na miejscu, w mocno drewnianej odsłonie, gdy szli na swoje małe spacery po Nedre Stølen przez Wesenbergsmauet ku Steinkjellergaten... Przywiązany... Sigge szeptał kiedyś Timowi z uśmiechem, zapewne mało orientując się w sytuacji, że Tore płacze wieczorami. Chociaż trudno byłoby wyobrazić sobie Torego płaczącego. Światu ogłaszał, że u niego wszystko w porządku, że nie ma żadnych większych trosk...
- Coś tak się zamyślił?
- Pomyślałem o czymś w rodzaju zupy wieczności. Może być ta z "Czarodziejskiej góry". Monotonia, powtarzalność. Wcale nie dolegliwa, właściwie nawet mało dostrzegana, stająca się powietrzem, atmosferą, jakby nie płynął czas, jakby nic nie miało przeminąć.
- A wiesz, że coś w tym guście właśnie pisał ten młodzieniec! Z początku niewiele mu przychodziło do głowy. Tkwił w powijakach, w gryzmołach...
- Brodzenie w stokrotkach, z których tato nie potrafił się wygrzebać...
- Tak, tak... I nagle dostrzeżony ten lubujący się w regularnościach kot, raz za razem, codziennie w tym samym miejscu. Zegarek. Doskonale wszystko wymierzone, zaplanowane na czas, ten czas biegnący po kole, wokół centrum, w którym tkwił on...
- A ja znów pomyślałem o Siggem... To chyba jedyny człowiek, któremu życzyłbym nieśmiertelności, mimo że jest tylko strachem, tyle że ten strach łagodzi nieskończona dobroć jego brata, więc i jego bym na nią skazał, na wieczne łzy i niepewność. Trudno życie wyobrazić sobie bez zła, ale to już byłby plus, gdyby zawsze udawało się spychać za horyzont to, co najgorsze, najokrutniejsze, katastrofalne.
Kotek nie pogardził suchą karmą, chociaż był lekko rozczarowany, że tym razem u jego łapek nie wylądował jakiś smakowity świeży rybny filecik. Zjawiła się też Inger, spragniona kawy. I ją Bille przywitał chętnie, choć chyba wcale się nie znali. Była już chyba gotowa ze swoja pracą. Vernick miał być jej pierwszym czytelnikiem, zanim inni staną się słuchaczami. - To ledwie kilka słów. Sam Ljan za wiele nie potrafił mówić. Powiadał, że gdyby umiał gadać, nie robiłby muzyki.
- Nie da się ukryć - powiedział Vernick - że wypychała go ona na wyżyny, co sprawiało, że nie za bardzo orientował się w tym, co się dzieje w świecie. Wystarczało mu wiedzieć, że jest źle. Bo i inaczej nigdy nie będzie. Detali nie potrzebował. A po słowa szedł do poetów. Szczegóły nie były istotnie. To tak jak z historią. Plącze się ona w gąszczu szczegółów z najrozmaitszych czasów, tymczasem wystarczy przestudiować pierwszą lepszą wojenkę, wszystko jedno z jakiej doby, by mieć pełen obraz człowieka, co taki sam jest o każdej porze... Występuje jedynie z coraz to nowymi zabawkami. Był on i ta jego śmierć, która dała mu pobyć trochę dłużej. Lecz to i tak zawsze tylko mgnienia oka. Wplótł w to wszystko tylko pamiętanie tego jednego szczegółu, tego młodo zmarłego Andreasa, tej jednej ziemskiej wojenki o coś tam, o pozycję, dyplom choćby... A że się wszystko urwało... Był ciekaw, kiedy urwie się jemu. Uznał, że zdążył. Chociaż mógłby jeszcze żyć i żyć... Nadszedł czas na kompozycję, w której już tylko takie turlanie się po klawiaturze, na które krytyka machnęła ręką... Ale może nie było to do końca takie szczere...
- Bo przecież chciał zrobić tego Sigurda? - rzucił pytanie Timo.
- Potraktował to jako niespełnienie, które może jest też niezbędnym elementem. Żeby ta pełnia też była taka nadgryziona, przyćmiona choć trochę... Coś jeszcze jest... Zawiódł go ten jego ukochany chłopiec ze stacyjki nad Oslofjordem... Zbyt absurdalny się okazał...
- Ja opery z tego nie zrobię.
- Nie musi być opera. Starczy jeden muzyczny hałas w tym temacie. No i kompozytor przecież żaden nie naciśnie.
- Ciężki hałas nawet.
- A Timo miał w myślach coś lekkiego.
- Bo to też i od czapy. Wszystko przecież tak od głupiego przemieniania się w wydrę. A tu nigdy nie wiadomo, na kogo się wydra nadzieje. Nawet bogowie mogą się napatoczyć, a to żadna gwarancja przenikliwości. Dopiero ludzie muszą zakrzyknąć, że szkodę zrobili. Bo oni tylko, sami bądź wysługując się innymi, rzucają kamieniami, rzeźbiąc tym nasze losy. Lepiej więc uważać i wiedzieć, co i kiedy na siebie włożyć. Dotyczy to też i daleko idących metamorfoz.
- Czyżby ktoś tu miał zamiar spełniać marzenia mego męża? - zaśmiała się Inger.
- Nie jestem pewien czy by się ucieszył. Jabłko nie spada daleko od jabłoni. Jeszcze chwilę temu o czymś podobnym bym nie pomyślał...
- Może po to się właśnie podróżuje? - odparła. - Nie tylko do miejsc na mapie.
- Tak, duchy miejsc nas przenikają i pozostawiają w środku jakiś osad.
- Może to być tylko twoja przygoda. I wcale nie musi być nią sukces.
- O tym nawet nie śnię.
- Dobrze patrzeć pod nogi. Sięgając wzrokiem niezbyt daleko, góra dwa stopnie powyżej - pouczyła Inger.
- Na nic się nie nastawiam.
- Tym lepsze mogą być niespodzianki. W każdym razie życzę wytrwałości.
***
Tymczasem dzień upływał przepuszczany przez palce. Tak jednak najlepiej. Wdech i wydech. Palenie. Miał rzucić, a raptem znów się rozkoszuje, zaciąga dymem ze skręta. Smaki taty. Tak więc sobie tu siedział. - ”Czy to, co ci się zdarzyło, było planowane”? - On sam w straceńczych myślach, z jedyną chęcią, aby to życie przepędzić, żeby samo się zniechęciło i przestało go trzymać za wszarz. - ”Jakaś cecha się ujawniła niedobra. Chociaż zależy jak na to patrzeć. A o czym myśli Tore”? Czyjeś kroki zastukały o drewniane schody do werandy, na których właśnie siedział Timo, paląc niemiłosiernie wymiętoszonego papierosa. Czyżby jakaś nowa zachęta do czynu?
- A kolega na co czeka?
To Eyvind. Znowu on. Usiadł za plecami Tima i objął go mocno ramionami, po czym przygryzł z wyczuciem w ucho.
- Łaskawca - powiedział Timo. - Porucznik Glahn miał jednak rację. Gdy siadamy, powinniśmy mieć ścianę za plecami, aby nas nikt nie zaszedł od tyłu.
- Mądrala. A ty nie lubisz od tyłu?
Eyvind zwolnił uścisk i sięgnął do wewnętrznej kieszeni dżinsowej kurtki, z której wyjął kopertę.
- Zwracam. Nie spodziewałeś się, co?
Timo zajrzał do środka. Plik pieniędzy wydał się nazbyt gruby.
- Nie za dużo?
- No i chuj. Martwi cię to?
- Dobry przelew?
- Nie interesuj się.
- Masz rację. Po co...
- A ja lubię od tyłu.
- Myślałem, że zamknęliśmy ten temat.
- Może nie? Ja tak wolę. Jako mężczyzna zawsze muszę być twarzą do przodu. Niemiło patrzeć kurwie w oczy.
- Zwłaszcza gdy lękamy się pustki... Całkiem rozsądnie.
Timo odgiął do tyłu głowę. Eyvind wyglądał nieco lepiej. Ostrzygł się. Chyba sam to zrobił, ale nie wyszło najgorzej.
- Wygląda to na jakieś wskrzeszenie... Na jak długo?
Eyvind w odpowiedzi wystawił z ust język zwinięty w rurkę. Zaciekawiony Timo wywalił na wierzch swój. Zetknęli się nimi, a potem to mokre spotkanie zamienili na pocałunek. Eyvind zassał mu język, jakby chciał go połknąć niczym ostrygę.
- Nigdy nie byłem wybredny, ale teraz chyba popadłem w przesadę.
- Serio? - Eyvind sięgnął ręką do wewnętrznej strony uda Tima i boleśnie go tam uszczypnął. - Pytałem, na co czekasz?
- Może na sierpniowy księżyc? Tak czy owak przyjechałem tu odwiedzić ojca. Ten księżyc ma pewne znaczenie.
- Ale gówno.
- Pewnie masz rację.
- Bo chyba nie styczniowy...
- Może jednak jest za piekielny. Jest mocno przygnębiający. Dobrze mieć wtedy dach nad głową i nie mieć przed sobą niepewnej drogi... A ty zamierzasz aż tak długo?
- Nie troszcz się.
- Tak pytam. A może powinieneś uciec na morze? Też nie będziesz musiał zawsze patrzeć w oczy.
Eyvind zacisnął ramię na jego szyi, aż ten poczerwieniał na twarzy jak piwonia.
- Co, za dużo podejść? - wydusił z siebie Timo. - No cóż, robimy to, co musimy, czyli to, czego życzy sobie diabeł stróż - dodał, gdy już mógł zaczerpnąć tchu.
Eyvind raptem odstąpił i ulotnił się szybko. Timo miał przeczucie, że już nigdy go nie zobaczy...
Dla odmiany znów zjawił się kot. Podszedł i otarł się głową o jego nogę. Potem wspiął się na schody i ubódł Tima głową w podbródek...
- Że też uważasz, iż na to zasługuję... Tajemniczy kocie. Będziesz jutro o trzeciej czterdzieści trzy?
Bille wepchnął mu się pod pachę i przyjacielsko zagruchał.
- No to jesteśmy umówieni.
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz