Zimno, zimno
Lepiej, jak zimno. W każdym razie ja tak wolę, choć naturalnie zawsze dobrze, gdy w niczym nie ma przesady...
Tak sobie ostatnio wróciłem do morskiej gawędy Einara Kárasona o dramatycznej przygodzie rybaków, w sztormie, w zimnie... Zimowe połowy, północny Atlantyk, więc spodziewać się można wszystkiego, choć wtedy, na początku 1959 roku działo się tak niedobrze, że aż można było przez wściekłą pogodę oszaleć.
Młody Lárus jest taki trochę uwiedziony przez morze. Bywa pięknie. W dali lśni lodowiec, w morzu na ryby polują orki w osobliwym porozumieniu z ptakami. Brutalny świat o uwodzicielskim obliczu. Lárus. Brzmi jak mewa po łacinie. Trawler też nazywa się Mewa... Kobiety miewają złe sny, przeczucia, chętnie by odradzały wyprawę, bo to ta zima, a jeszcze ci wszyscy mężczyźni zjawiają się w porcie tacy pijani. Lepiej, żeby syn nie płynął. Ale to przecież i rodzinne tradycje, i jeszcze to coś, co ma mężczyzna, coś śmiertelnie nawet niebezpiecznego, niebezpiecznego dla niego i jego otoczenia - honor. Przecież nie może być wiarołomnym mięczakiem. Umowa to umowa... Niepokój o bliskich to odwieczny element życia na Islandii, bo też i każdy zawsze miał kogoś na morzu, na łowiskach. Islandia to kraj niby pokojowy, choć zawsze trochę łajdakiem i hipokrytą podszyty, przez co mówi się czasem, że to pierwszy świat o politycznej kulturze rodem z trzeciego, ale abstrahując od tego smaczku, tamtejsi mężczyźni zawsze musieli wojować, ruszać na front, tyle że tam przeciwnikiem jest przyroda, bezwzględna, z którą nie da się zawrzeć żadnego paktu i która nie wybacza pomyłek oraz nie bierze jeńców. Rodzaj służby, która wydziera morzu jedzenie, a co za tym idzie - pieniądze... Że zimno, to w porządku - ludek tamtejszy przywykł do najrozmaitszych przeciwności i nawet za bardzo się nie okrywa - umie i w huraganie czy w kwadrans przeżywając wszystkie pory roku sterczeć w kolejce do alkoholowych zdrojów z żywą przygrywką w byle podfruwajkach, aby tylko szykownych... Brudna robota zaś szykowności może nie wymaga, ale też dziarsko twarzą do wiatru... Jednak czasem natura idzie w przesadę i człowiekowi w oczy zagląda przerażająca śmierć... I nawet ogromny bosman się wystraszył, co to chciał ze sobą wcześniej skończyć, ale jednak nie tak, nie w paskudnym, śmierdzącym morzu... Także i samobójca nie lubi być tak zaskakiwany... Więc w burzowych okolicznościach trzeba się nawzajem ratować, bo nie będą żadne zewnętrzne siły decydowały, kiedy to ja mam umrzeć. Oczywiście przyroda robi swoje i jednak wielu nie pozwoliła ujść z życiem. Niemniej mężczyźni walczą, z żywiołem, o własną skórę, której tanio nie chcą sprzedać.
Tamte wody natopiły na przestrzeni wieków całe masy ludzi. Była wieka tragedia Titanica i pełno mniejszych, gorzej pamiętanych, i całe mnóstwo zupełnie zapomnianych. Rybacy wspominają wikingów. Ci to dopiero musieli się mierzyć z przeciwniściami w swych drewnianych łupinach... Ruch był duży to i śmiertelność niemała... Na samym południu Grenlandii żył nawet taki wiking, którego nazywali Trupiarzem, bo utrzymywał się z tego, co wyrzuciło morze po różnych katastrofach i ludzkich dramatach...
Bardzo robi się zimno, gdy się pomyśli o łodziach wikingów dających skromną ochronę dla podróżnych, a jeszcze zimniej, gdy czyta się o zmaganiach rybaków islandzkich... Rok 1959, doba pierwszej islandzkiej wojny dorszowej, na łowiskach tłok, obcy roszczą sobie prawa do obszarów, które Islandia chce mieć na swoją wyłączność, rybacy islandzcy zapuszczają się tedy na dalsze tereny, wypływają pod Svalbard albo okrążają gernlandzki przylądek Farvel, by wyprawiać się na karmazyna na wody wokół Nowej Fundlandii... Ładownie szybko można zapełnić. Zdarzają się takie gładkie połowy - ryba błyskawicznie wypełnia statek, i można wracać do swojego portu, do domu, zgarnąć dobry pieniądz i pójść w gajerze, lakierach i ze śledziem pod szyją w Reykjavik... (odwieczna tamtejsza staranność w elegancji imprezowicza - przepisowość mile widziana, taryfa ulgowa dla turystów). Tamtym razem, w lutym 1959 roku tak łatwo jednak nie było. Owszem, ryby pod dostatkiem, ale pogoda oszalała... Tam, gdzieś na dnie leżał sobie od lat już Titanic i zaistniała spora szansa, by do tamtejszych ofiar dołączyła i przeszło trzydziestoosobowa załoga Mewy oraz załogi innych jednostek. I tak się zresztą stało, bo nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co Mewa, która zaczęła zamieniać się w górę lodową. Dziki sztorm, fale jak wieżowce, pokład pokrywający się na siarczystym mrozie grubą warstwą lodu, który może w końcu zatopić jednostkę. Trwa mordercza walka, by utrzymać kurs i zbić ze statku jak najwięcej oblodzenia, pozbywając się nawet szalup i istotnych dla trawlera urządzeń... Jedna doba, druga, trzecia... Po gawędziarsku opowiada Einar o niesamowitych zmaganiach grupki ludzi, o których ktoś tam drżał w Reykjaviku... Trochę to jak z górnikami - idą na szychtę i w domu zawsze ta niepewność pozostaje, czy ten tyrający mężczyzna wróci, a jak wróci, to czy cały. I tam na dole i na morzu nietrudno o rany, kontuzje i też o śmierć niestety.
Jedni ocaleli, innym się nie udało... Einar w swej niewielkiej książce, w takim - można powiedzieć - hołdzie złożonym islandzkim rybakom - zawarł cały ten ogrom grozy, niebezpieczeństwa, surowości, bezwzględności natury i w tym także tego kruchego, małego człowieka, którego jednak stać na nie lada potęgę... Ale jednak tylko ośmiu powróciło do tych potęg i tej morderczej czasem roboty... Reszta już wolała los szczura lądowego, i bosman - poeta też w końcu na ulicy skończył żywot.
Wielka natura, ogrom oceanu, morze powietrza, ziemia skrywająca wielkie siły, potrafiąca zionąc ogniem, lód, imponujące wodospady... I mały człowieczek w tym wszystkim, który tam nawet lubi pochwalić się tą ludzką maleńkością: a to najmaciupeńsza biblioteka publiczna; a to najmniejszy z malutkich kościołów, o rozmiarach sławojki; a to najmniejszy spożywczak - trochę w bok od nigdzie; czy najmniejszy festiwal filmowy, na baterie, w Hornstrandir, gdzie trzeba doczłapać w oszałamiającym pustkowiu, poza zasięgami fal nowoczesności... I ta maleńkość musiała od zawsze się wytężać, żeby ten eksperyment się powiódł...
Mówi się, że historia lubi się powtarzać. I rzeczywiście robi to czasem z brutalnością, korzystając też z usług natury, która lubi utrzeć nosa... Bohater "Sztormowych ptaków" niedługo przed swoim rejsem podziwiał z tatą w reykjavickim porcie duńską jednostkę Hans Hedtoft...
Oto i ta jednostka... Miał to być statek pasażersko - towarowy utrzymujący stałą, całoroczną łączność między Kopenhagą a Grenlandią. Miała to być najdoskonalej przygotowana jednostka do pływania po północnych wodach. Mówiono, że to niezatapialny wytwór myśli ludzkiej... Snuto o statku opowieści takie same, jakie snuto o Titanicu przed jego dziewiczym rejsem... Hans Hedtoft także ruszył w dziewiczy rejs, by - podobnie jak Titanic - nigdy nie powrócić. Zatonął w pobliżu przylądka Farvel, dokładnie w tym czasie, w którym ważą się losy bohaterów "Sztormowych ptaków". Tragedia duńskiego statku była nawet bardziej niesamowita od wypadku Titanica, bowiem nikt z Hansa Hedtofta nie ocalał. Istna groza. Blisko sto osób zniknęło razem ze statkiem, przy okazji także wszystkie parafialne rejestry z Grenlandii, które miały być zdeponowane w duńskiej stolicy, co zadało dotkliwy cios grenlandzkiej genealogii. Znaleziono ledwie jedno koło ratunkowe.
W Reykjaviku ulga dopiero wtedy, gdy rybacy swą jednostką wpływają na bezpieczne wody portowego basenu. Można paść w ramiona, potem zaś dobrze, gdy szeleszczą banknoty... No i - ech, te chłopy... Jezu, i znowu pijany... Jak Boga kocham... Nawet jak wróci w gajerze, no to święta ziemia na nim przecież...
Wrócić z chłodu, z lodowiska, do domu, w gorącą kąpiel, pod pierzynę, do wyczekujących ramion jakiejś tam ukochanej osoby, do tęskniących dzieciaków...
Einar opowiedział troszkę o tej starej Islandii, o oczytanych rybakach, pisząc o czasach, do których chyba lubi wracać, kiedy to przyjechała w tamtejsze nędze Ameryka, co rozbudzała tęsknoty o innym życiu, co by już chciało wyskoczyć z gumiaków... Jeden się żali - syn już trzydzieści lat, nic nie umie robić, tylko pijaństwo i Elvis Presley...
Jak to pisze Hallgrímur Helgason, w Islandii pracują jeszcze tylko rybacy i imigranci, reszta przepierdziela czas na kawkach i niekończących się konferencjach. Życie się odmieniło, choć naturalnie ryba ciągle ma swą wagę. Robota jednak mało kusząca... Ale w razie czego odporność na chłód trwa...
Tak przy tej okazji chłodu czy wręcz zimna, przypomina mi się pewien fenomen, jaki się objawił w Islandii w 1984 roku, o którym film "Głębia" (Djúpið) jakiś czas temu nakręcił Baltasar Kormákur. Tym fenomenem okazał się rybak Guðlaugur Friðþórsson, który jako jedyny ocalał po zatonięciu łodzi w okolicach Vestmannaeyjar. To był marzec, zimno, i w tym wszystkim mężczyzna w zwykłych dżinsach i wełnianym swetrze, który po katastrofie znalazł się w morzu uczepiony jakiegoś elementu ze zniszczonej jednostki, podobnie jak inni członkowie załogi. Wszyscy umarli, a ten jeden, gadając do mew i coś tam sobie ratunkowo śpiewając, trzymał się przytomnie i płynął do brzegu, kierując się na światło latarni morskiej. Sześć godzin znajdował się w wodzie o temperaturze pięciu stopni powyżej zera, czyli w środowisku, które normalnie powinno było go zabić po iluś tam minutach. Tymczasem człowiek ten dotarł do Heimaey, gdzie jeszcze przedzierał się trzy kilometry przez pole lawowe, by dotrzeć do najbliższego domu, skąd wezwano dla niego pomoc. Rzecz nie do uwierzenia. Kiedy trafił do szpitala, dziewięć godzin po wypadku, lekarze całkiem zszokowani stwierdzili u niego ledwie odwodnienie, nie stwierdzając natomiast żadnych symptomów hipotermii, chociaż miał temperaturę trochę poniżej trzydziestu czterech stopni. Stał się więc sensacją i żywo zainteresował się nim świat nauki, badano go wnikliwie, przeprowadzano eksperymenty, które wykazały istotnie niesamowitą odporność tego człowieka na zimno... A zwykli ludzie oczywiście wiedzieli swoje. Coraz bardziej i głupiej szeptali, straszne jakieś podejrzenia siejąc za plecami ocaleńca... Wśród wielu narastało poczucie niesprawiedliwości życia, bo dlaczego tamci musieli zginąć, i w ogóle jak to możliwe, że on przetrwał, dzięki jakiej mocy? Bo przecież to nie jest możliwe, żeby człowiek tyle zdołał wytrzymać. To jakaś nieczysta sprawa... Dzieci są jeszcze niemądre, zaś dorośli są zwykle ciągle, nadal niemądrzy, tyle że dzieci mają jeszcze szanse zmądrzeć, bo mają więcej śmiałości i badawczej dociekliwości, a że podsłuchują dorosłych, nabierają siłą rzeczy pewnych niedorzecznych przekonań o świecie i podobnych podejrzeń względem niego, więc nie wahały się, jako istoty bardziej bezpośrednie, jeszcze bez wbudowanych mentalnych hamulców, wprost zapytać Guðlauga, czy przypadkiem nie jest jakimś trollem... W końcu u brzegów Islandii sterczą różne skałki, o których niosą się opowieści, że to trolle zaskoczone przez słońce. A temu udało się dotrzeć w porę na ląd, dlatego nie skamieniał... Guðlaugur, całkiem poważnie traktując dzieci, spokojnie zaprzeczał. Nie musiały się go bać...
***
Chłód jest lepszy, choć nie w nadmiarze, naturalnie, bo wszelka skrajność jest mordercza. Już nie życzę nikomu nadludzkich zdolności, ale tych zwykłych, które pozwalają zdobyć środki na to, by przed chłodem się ochronić. I w sumie na koniec roku chciałbym wszystkim życzyć chłodnego czasu, na cały przyszły rok, bez morderczego gorąca i susz, bo znacznie gorzej znieść upał i trudniej się przed nim chronić, trudniej w nim ratować życie...
Chłód, a pośród niego jakieś ciepłe wnętrze, miejsce, do którego dobrze wracać.
"Sztormowe ptaki”. Lęk i moc...
***
Einar Kárason, Sztormowe ptaki, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019
Komentarze
Prześlij komentarz