Eyvind z Gór (7)
I tak minęło już trochę czasu, który bohaterom naszym upływa w dziczy, na pustkowiach. Ich chatka skryta jest pośród fantazyjnych skalnych formacji. Tuż obok stary, zwietrzały płytki pseudokrater, który wyrósł mocą bąbla gazu, jaki się kiedyś utworzył w płynnej lawie, kiedy zalany przez nią podmokły grunt zaczął się gotować... Szczyt stożka już dawno się zapadł, czas powalił też fragment ściany krateru. Sama chatka zbudowana jest z kamieni poprzetykanych darniną, kamienne ma też zadaszenie. Obok, po lewej stronie znajduje się wąwóz o nierównych ścianach, a jego dnem wartko płynie potok, który kawałek dalej, tam, gdzie ów wąwóz skręca na lewo, tworzy raptem huczący wodospad, którego szczyt można zobaczyć spod chatki. A dalej nad wszystkim góruje lodowiec. Przy chatce znajduje się przyjemny kawałek porośniętego zielenią pola. Tam też widać palenisko, na którym dogasa już ogień. Wokół ogniska ustawione są głazy okryte skórami, na których można wygodnie się rozgościć. Ciszę mąci jedynie nieustający szum wody z wąwozu. Teraz jeszcze wplątują się weń nawoływania... - Halla, Halla!!
Zjawiają się Kari i Arnes. Widać, jak zmienna i surowa pogoda odcisnęła swe piętno na ich obliczach. Mają na sobie wełniane kaftany i spodnie do kolan. Buty włożyli na gołe stopy. Kari taszczy dorodnego łabędzia, Arni zaś ma solidną wiązkę upolowanych pardw, nadto niesie nieco chrustu na opał i trochę krzaczków mącznicy. - Halla! - woła jeszcze raz Kari, zaglądając do chaty. - Nie, nie ma jej tu.
- Pewnie poszła po wodę - zauważył Arnes.
Kari kładzie na ziemi łabędzia. - Całkiem ciężki.
- Mogłeś mi go dać. Ja się tak nie zmachałem w końcu, bo też nie ja goniłem go do upadłego.
- Ale ja go złapałem, więc sam chciałem go ponieść. Rozumiesz, taka staroświecka duma.
- Tak czy owak zdobycz twoja.
- Pierwszy łabędź tej jesieni - mówi Kari i gładzi szyję upolowanego ptaka. - Dobrze, że pióra nie upaprały się krwią.
- Przykrzyłoby się nam, gdybyśmy byli tu tylko we dwóch.
- Pewnie tak... Ale ty już też zakosztowałeś samotności. Chyba przez dwa lata, zanim nas poznałeś?
- Dwa i pół nawet.
- Wiesz co? Schowamy nasze zdobycze i powiemy, żeśmy wrócili z pustymi rękami. Daj tutaj te pardwy. Halla powinna już tu być... - Słychać, ja Kari znów nawołuje. Tym razem Halla go słyszy i odpowiada z oddali.
- Idzie do nas - mówi wracający na miejsce Kari.
- Szczęściarz.
- Tak, jestem szczęśliwy. Dobrze być tutaj. Jesteśmy wolni, mamy co jeść. Mamy słońce, wodę i dach nad głową. Czego więcej trzeba?
Arnes milczy.
- Wiem, że coś cię trapi. O czymś rozmyślasz. Robisz się coraz bardziej ponury. Coś chcesz nam powiedzieć? Chciałbyś nas już opuścić?
- Nie mówmy dziś o tym.
- Byłoby lepiej, gdybyś zrzucił z siebie ten ciężar, przede mną albo przed Hallą. Ona jest mądrzejsza i wiem, że jej na tobie zależy.
- Mało jest takich ludzi jak Halla.
- O mgle jej nie powiemy, co? Mogłoby ją to przerazić.
- Będę milczał.
Zjawia się Halla. Niesie wodę w wiaderku z wierzbowej plecionki uszczelnionej gliną. Zaś obok niej idzie prowadzona za rękę trzyletnia dziewczynka. Halla ma na sobie biały kaftan i czarną spódnicę, i swój srebrny pas. Dziecko całe w bieli. Mają buty, podobnie jak mężczyźni, założone na bose stopy.
- I jak? Dopisało szczęście?
- Tylko kłopoty i wyczerpanie. Oto cały urobek dnia - mówi Kari z posępną miną. - Pardwy gdzieś się wyniosły. Wprawdzie widzieliśmy małe stado, ale pierzchło, nim dobyliśmy sideł.
- Prawda to? - zwraca się Halla do Arnesa.
- Tak było. Uciekły nam pardwy.
- Jaka szkoda. Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.
- Dałaś się nabrać - mówi Kari. - Chodź, zobacz, gdzie poleciały ptaszki. Pięć wspaniałych, tłustych pardw.
- No, no.
Kari przynosi jeszcze łabędzia. - I to by było na tyle - dodaje z dumą.
- A to niespodzianka. Jak żeś ty go złapał?
- A no udało mi się.
- Chyba nikt w tym nie umiałby mu dorównać. Ja bym nie dał rady. Tak gonił, że dopadł.
- Czy Tota może pogłaskać? - pyta dziewczynka na widok łabędzia.
- Tota może wszystko, na co tylko ma ochotę. Chciałabym ci sprawić kurtkę z łabędziego puchu.
Kari odcina stopy ptaka.
- Chcesz?
- Tak - mówi dziewczynka.
- Jak znajdę chwilę, zrobię ci z tych łapek woreczki na twoje kamyczki.
- Urocze masz tu zabawki - mówi Halla i kuca obok córeczki. - A gdzie mama ma oczy? - pyta, zasłaniając je sobie łabędzimi stopami.
- Tutaj - odpowiada dziewczynka i odrywa ptasie nogi od twarzy matki.
- Zjedliście wszystko?
- Do ostatniego kęsa - odpowiedział Kari.
- Wobec tego nie jesteście głodni.
- Nie
- To dobrze. Na kolację jeszcze za wcześnie, ale zrobię wam trochę herbaty z macierzanki.
- Zrób nam, pewnie - mówi Kari, po czym zwraca się do Arnesa: - Chodź, zabierzemy ptaki do jaskini.
Mężczyźni idą ukryć w bezpiecznym miejscu swą zdobycz, Halla zaś zabiera się za parzenie herbaty. - No, teraz mama będzie zajęta, tak że trzeba jej przywiązać Totę, żeby nie zabrał jej wodospad. - Mówiąc to, obwiązuje wokół talii dziewczynki linkę przytwierdzoną z drugiej strony do kawałka lawy, po czym przynosi jej trochę zabawek: - Tu masz swoje koniki. - Stawia potem czajnik nad tlącymi się węglikami, w które dorzuca gałązki chrustu przyniesione przez Arnesa, by rozniecić większy ogień, zaś obok paleniska ustawia gliniane kubki. Z torebki dobywa trochę ziół, płucze je w zimnej wodzie, po czym porcjuje do przygotowanych naczyń. Cały czas przy tym sobie śpiewa:
Czyś widział tego dzielnego chłopca?
To przyjaciel mój
Najdroższy.
Wśród wszystkich strojnych chłopców
Ten najpiękniejszy jest.
Zęby mi lśnią biało
W uśmiechu.
Zęby mi lśnią biało
W uśmiechu z radości.
Czyś słyszał jego głos?
To miłości wołanie,
To miłości piosenka.
Na moje serce nuta jej padła
Serce wzburzone kojąca.
Pocałował me rumiane lica,
Pocałował me rumiane lica gorące,
Pocałował me rumiane lica gorące niczym żar.
- Teraz poczekamy, aż zagotuje się woda.
Bierze zaraz w dłonie krzaczek mącznicy i idzie z nim do Toty. - Popatrz, co Arnes przyniósł.
- Jagody! - woła Tota.
- Tak, ale tych nie możesz jeść, bo rozbolałby cię brzuszek. - Halla rozgląda się za jakimś odpowiednim źdźbłem trawy. - O, to jest dobre. - Zrywa trawkę. - Teraz mama pokaże ci, co można zrobić z tymi jagodami. - Nawleka owoce na źdźbło, liczy: - Jeden, dwa - cztery - sześć, siedem - tyle lat mama i tata są w górach. - Głaszcze Totę po głowie. - Gdy będziesz miała szesnaście lat, my będziemy wtedy w górach już lat dwadzieścia, a wtedy na powrót będziemy wolni. Przyjdzie taki dzień, że Tota, cała w bieli, w butach z barwionej skóry, przejmie po mamie ten srebrny pas. Zejdziemy w doliny i pierwszą istotą, jaką napotkamy, będzie młodzieniec w płaszczu ze srebrnymi guzikami. Na twój widok zawróci konia, by już na zawsze otoczyć cię opieką. Wtedy mama będzie już stara, pomarszczona, z włosami białymi jak mąka. Tak samo zestarzeje się tato. Ale ty będziesz dumnie wyprostowana, i takoż będziesz kroczyć.
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz