Happy Boy
Tak to idzie... Rok za rokiem, i ani się człowiek obejrzał, a ten wiek, który tak ciągle nazywamy nowym, ma już ćwiartkę do odcięcia...
Postanowiłem się jakoś nie smucić. Mimo braku upojności, przynajmniej jeśli idzie o napitek. Końcówka tak czy siak była bardzo przyjemna i nawet bardzo wspominkowa, bo przypominałem różne sytuacje z czasów, kiedy zupełnie za kołnierz nie wylewałem... A Franek zawsze chce, żebym opowiadał szczególnie o jednym takim pijackim zdarzeniu, z bardzo zamierzchłych czasów, takich wczesnostudenckich. Przy okazji zawsze z uznaniem wyraża się o moich niegdysiejszych kolegach, którzy fantastycznie umieli się wkomponowywać w absurdalne sytuacje... Tak że i tu śmiesznostką zacznę, sprzed lat, rzeczą o spadaniu...
Jedna z krakowskich czerwcowych nocy, aksamitne powietrze, wóda w żyłach, jeszcze pełno koślawości popeerelowskich... Ale radość, młodość kudłata, popędliwość w najdzikszych stadiach... Po jednym z pijaństw z gromadką znaleźliśmy się w mieszkaniu kolegi, na Starym Mieście, w nim jeszcze poprawiny, aż wreszcie pokot. Trafieni - zatopieni, porozrzucani po fotelach i kanapach... I w końcu blask słońca pełnego dnia wlewający się w podwórko. Atmosfera może nie najcięższa, bo okno było szeroko otwarte, więc zwisające do podłogi firany były co chwilę jak żagle napełnione powiewami wiatru. Jeszcze wróble mieszkały w mieście, więc dzień trelem nas powitał, a do tego gdzieś jerzyk zapiszczał... (młodziutka Anna Dymna tak przy wczesnoletnich jerzykach chciała o porankach umierać na placu Mariackim, w rozkoszach, po piwnicznych imprezach...) Tak że lekko się rozpraszały nieświeże oddechy i zapaszki skarpetkowe; pod nosem miałem jedną taką stopę, ale że stopa była przyjacielska, tedy akceptowalna... Jakieś pomruki, jakieś ziewania. Rozczochrani Robinsonowie nocy rozglądający się po wyspie, na którą wódczany sztorm ich wyrzucił... Miękko, przyjemnie, parkietowo... I naraz przez okno coś w te leniwe, skacowane wybudzenia wleciało. Coś sporego zafurkotało, zakotłowało się - fru, fru, fru, bleplubepeble, koko - po czym, wyplątawszy się z firan, zaczęło spacerować po drewnianych klepkach... Wszyscy spojrzeli w jednym kierunku, raptem w absolutnym milczeniu - żadnych westchnień, wezwań typu: Jezu!, Matko!, ziewań... Cisza. Nikt nie chciał się odezwać, bo też nikt nie był pewien, czy reszta widzi to samo... Wreszcie jednak kolega jeden zabrał głos:
- Dobra, ja to muszę powiedzieć, bo nie wytrzymam. Myślcie sobie, co chcecie, ale ja mam wrażenie, że po podłodze chodzi kura. Biała!
Co za ulga! Tak, to kura, bez wątpienia biała kura. Wszyscy zobaczyli to samo. Dalej jednak panował spokój. Ja ciągle z tą nóżką pod nosem...
- A co się mówi do kury? - Nagle pada pytanie. To odezwał się kolega od tej nóżki, którą zaraz zaczął potrząsać, aż go musiałem trochę połaskotać. - Cip, cip chyba, co nie?
- No. Bo taś, taś to do kaczki - popisał się swą wiedzą inny kolega.
- A moja babcia - odezwałem się - to jakieś takie typ, typ, typ mówi. Ale to do indyków. Miała kiedyś indyki. Przychodziły wtedy, a ona im dawała biały ser z krwawnikiem.
- Serio?
Do tego dołączył indywidualista, co się sam w fotelu ulokował: - Jeszcze truś, truś, ale to do królika...
Wszyscy zerknęli na indywidualistę.
- Tylko królik to nie ptak.
- Aha. A no tak. Racja. To nie, to nie.
- Jest mysikrólik.
- Ale do niego nie mówi się truś, truś...
- A co się mówi?
- A bo ja wiem? Dziki jest, to się chyba nic nie mówi.
Kurę ta pogawędka dość zrelaksowała, zrobiła kupę, zbliżyła się do nas i zaczęła dziobać sobie z podłogi jakieś pokruszone krakersiki... Puk, puk, pukpuk, puk... Kumpel zaś zaczął lekko pomrukiwać, bo mu się do łydki dobrałem, owłosionej... (Ach, do dziś przy młodych owłosionych męskich nogach tracę rozum...)
Wreszcie wtargnęła w to wszystko jakaś trzeźwość nakazująca zadawanie wnikliwszych pytań.
Kolega, który pierwszy ośmielił się odezwać, teraz pierwszy zaczął dociekać, na co inni najwyraźniej wcale nie mieli ochoty. Ok, wleciała kura, jest kura...
- Przyjmijmy, że cip, cip jest najstosowniejsze... Ale, kurwa, niech mi ktoś wyjaśni, jak ona się tu dostała? Żywa kura?
- Przez okno - powiedzieliśmy, w pełni ufając swym zmysłom.
- O, nasrała. Prawdziwa jest.
- Ale co?
- No ta kura.
- No dobra, ale, Jezu, jesteśmy dwa kroki od Rynku Głównego, w kamienicy, na pierwszym piętrze. Gdyby to był gołąb...
- Gruchu, gruchu - To ten od królika, zadowolony, z odzyskaną twarzą.
Oczywiście nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. Skąd w sercu miasta wlatująca przez okno kura... Wstępnie została zaaresztowana w łazience. A rzecz rychło się jednak wyjaśniła... Ot, na świecie dzieją się tylko rzeczy możliwe, nawet jeśli wydają się całkiem niedorzeczne. Otóż ktoś ze wsi przywiózł sąsiadce mieszkającej piętro wyżej żywą kurę, bo jakoś nikt jej nie chciał zabić. I tak sobie miała czekać na rosołek na ganku, z którego to ganku się wydostała i po skosie, chaotycznie trzepiąc skrzydłami, poleciała piętro niżej, prosto w okno, za którym nasza gromadka odzyskiwała akurat przytomność ... - A ja na zięcia właśnie czekałam, żeby jej łeb ukręcił. No skaranie boskie... Że mi taką żywą przywieźli...
A ja sobie pomyślałem... - I ten biedny mężczyzna musiał przyjść, żeby zabić...
***
Takie rzeczy się dzieją, niestety... Ja, jeszcze w Adrianowych czasach, miałem brzydką historię z kaczką żywą w bagażniku... Adri był działaczem sportowym, jeździł po wioskach, sędziował jakieś trampkarskie mecze, a ja mu czasem towarzyszyłem... (w sumie fajnie, jak twój chłopak biega po murawie w krótkich gaciach - to są zresztą śmiertelnie poważne sprawy, te sportowe.) No i kiedyś przy okazji jakiegoś obiadku u gościnnych gospodyń, troszkę podlanemu Adriemu ktoś równie podlany podarował kaczkę. Tylko nikt jej nie chciał zabić, mimo że takie zuchy - strażaki tam były wokoło, aż po plecach szły ciarki, tak że nic, tylko dawać się ratować... Ja byłem wściekły, bo pełniłem rolę kierowcy, więc nie mogłem pić... I z tyłu za kratką siedziała ta kaczka, która ostatecznie miała zachować na trochę jeszcze żywą świeżość... Do dziś się tego wstydzę... Ostatecznie Adri zamordował ją na balkonie, a ja ją potem upiekłem... Masakra... Ale swego czasu kupowało się także w mieście żywy drób... Pamiętam gdzieś tam pięćdziesiąt lat temu u rodziców mojego taty a to żywą kurę, a to indyka w łazience... O karpiach w wannie przed wigilią nie wspominając... Tylko że tam za chłopa robiła babcia, bo ona to wszystko mordowała... Bowiem dziadek jarosz nie miał sumienia... A druga babcia miała w swym ogrodzie jakiś drób zawsze... Ten musiał z kolei mordować mój tato... Najpierw obiecujące typ, typ, typ, a potem garnek, talerze...
Ale tego numeru z kaczką to się wstydzę. Że do tego dopuściłem. Absolutnie nie życzyłem sobie więcej takich sytuacji...
***
A przez okna potrafią wlatywać rzeczy najosobliwsze... U nas kiedyś Niedźwiedź ogryzał ogromną kość... Jaskiniowy drapieżnik ze swoim gnatem. Nawet się zbliżać nie można było, bo zaraz rozbrzmiewało: wrrrrrrr, łeeeeeee... Poszedł sobie w końcu z tą kością na balkon, by się tam nią, na uboczu, samolubnie delektować. I tak się delektował, że ta w końcu, przechodząc pod barierką, spadła. Nie tak daleko, bo - odbiwszy się od barierki na balkonie piętro niżej - wpadła przez otwarte drzwi balkonowe do salonu sąsiadki... Akurat siedziały sobie z koleżanką przy kawusi, gdy u ich stóp wylądował ogryziony gnat... Najpierw szok. Dopiero potem myśl, że to na pewno od naszego Niedźwiedzia...
- Ale ten wasz Niedźwiedź nas wystraszył. Ja myślałam, że zawału dostanę.
- A ja z kolei nie pomyślałem, że ta kość zmieniła się w zgubę. Jak ktoś, kto wierzy w dobranocki, sądziłem, że on pochłonął tego gnata. Ale przecież to tylko Reksio tak zjadał całe kości...
Przeprosiłem sąsiadkę... Ale sąsiadka to spoko babka... Do dzisiaj wspominamy niekiedy tę latającą kość ze śmiechem...
***
Tak że dziś było trochę o niecodziennych spadaniach i wpadaniach przez okno. Nieco też krwawo. Trochę taki wpis w stylu starego bloga... No, a teraz niech będzie piosenka. Niekiedy bawię się w rocznice, więc teraz jest okazja. Czterdzieści lat będzie w tym roku. The Bolshoi. "Happy Boy". Strasznie kiedyś lubiłem ten kawałek. Piękne i najokropniejsze czasy. Byłem nastolatkiem, więc były to szczyty chamstwa, bo tym się cechuje ten czas w życiu człowieka. No i oczywiście nieustanne myślenie o seksie. Tak więc chamstwo i opętanie. Ale jaka rozkosz...
No to będę taki Happy Boy na ten początek roku... No i już. Happy New Year, Happy Boys...
The Bolshoi. Środek lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, co ubiegło ćwierć wieku temu... Matko jedyna!!
Komentarze
Prześlij komentarz