Lynch
I ciągle ktoś gdzieś umiera... Tym razem umarł David Lynch... To takie wspomnienie z czasów, kiedy kochałem kino. Bo teraz to już mniej, chociaż kocham tamte dawniejsze filmy nieodmiennie, wracam do nich od czasu do czasu, mało jednocześnie zapamiętując z tej całej fali nowości... Myślę sobie, że to, co miałem obejrzeć, już obejrzałem i już się tak porywać nie daję... Jak Lynch, to szczególnie te dawniejsze filmy mi siedzą w głowie, i tamte wrażenia. "The Elephant Man", naturalnie "Blue Velvet" czy uwagę przyciągające "Twin Peaks". Oraz "Wild at Heart". Ta "Dzikość serca" szczególnie, bo mi się zaraz przypomina kolega kinoman, z którym przesiedziałem sporą część naszej znajomości w ciemnościach projekcyjnych sal (oj, jakże poznikały te stare, małe kina, którymi miasto było usiane...) Z kolegą bardzo się przyjaźniliśmy. On był całkiem w moim typie, tyle że typ ten całkiem był nie do podbicia w sensie erotycznym. Ale nie przeszkadzało nam to w przyjaźni, w pewnej nawet nierozłączności, gdzieś tam na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I żeby było zabawniej, niemal wszyscy byli pewni, że jesteśmy parą, łącznie z jego mamą, która - nawiasem mówiąc - nie miałaby nic przeciwko. Zatem nie da się ukryć, że była jakaś iskra, skoro nawet mama się go pytała: Czyś ty się przypadkiem, Grzesiu, nie zakochał w nim?... Obracaliśmy to wszystko w żart, choć mnie w środku skręcało... Przy tej wspominkowej okazji nawet zerknąłem do starych, papierowych zdjęć. Nigdy tego w zasadzie nie robię, poprzestając na obrazkach z pamięci, albo na cudzych, ruchomych właśnie, jak choćby tych od Lyncha, dla przywołania atmosfery. Ale tym razem zrobiłem odstępstwo. Jest. Stoimy sobie. Dwa dryblasy. Czterdzieści lat temu. Nad Popradem. W nonszalanckich pozach. Kolega, który nas fotografował, powiedział potem, po wywołaniu zdjęcia, że to jeden z piękniejszych obrazków przezeń pstrykniętych. Tylko tego nie zgubcie. Jak dla siebie stworzeni... Wszyscy mówili, ale on jakoś nie chciał iść tą drogą... A dziś jesteśmy starzy. On ma ciążę spożywczą i poważnie autystyczne dziecko... Tak że wywołany zaraz został kolega pastiszową "Dzikością serca". To był jeden z naszych ulubionych filmów. Bo też i lubiliśmy wszystko, co związane było z drogą, a i też filmem drogi jest owa "Dzikość"... No i potem jeszcze trochę znakomitych obrazów, które na trwałe wpisały się do historii kina: "Zagubiona autostrada", "Prosta historia", "Mulholland Drive"... Z tych późniejszych szczególnie lubię tę "Prostą historię" - dość osobliwy film drogi ze względu na środek lokomocji w postaci małego traktorka bardziej kojarzącego się z ogrodem niż z trzystumilową podróżą bocznymi drogami Iowy i Wisconsin... Ale w powolności można się delektować otoczeniem, przystając tam, gdzie człowieka zastaje noc; jest czas na jakieś wewnętrzne porządki i na rozmowy ze spotykanymi po drodze ludźmi... Malowniczy człowieczy upór w potrzebie pojednania z bratem na starość, nawet wśród ograniczeń, co nie muszą być przeszkodą...
Lynch. Fantastyczny artysta, o niezwykłej wyobraźni. Sporo szaleństwa, surrealizmu, mroku, dziwności, piękna... Miał też taką fajną umiejętność sprawnego posługiwania się kiczem. W innym obszarze podobną umiejętność miał jeden z ulubionych artystów Davida Lyncha, którym był David Bowie. Cenili się nawzajem, a ich artystyczne drogi przecięły się w 1992 roku na planie filmu "Twin Peaks. Fire Walk with Me" (dobrze zapamiętany Bowie w roli Phillipa Jeffriesa)... A do tego doszła jeszcze muzyka Bowiego, którą słychać w "Zagubionej autostradzie"...
Tak że już nie ma dwóch Davidów... I'm Deranged... Lubił ten numer David Lynch... Niech więc leci...
Komentarze
Prześlij komentarz