Eyvind z Gór (10)




- Idziesz? - pyta Halla.

- Tak.

- Nie prosisz mnie o radę?

- Nie tym razem.

- Jeśli wyjdziesz, nie musisz się mną przejmować.

- Wiem po głosie, kiedy jesteś zła. Powinnaś być mi wdzięczna, że wychodzę w taką pogodę. 

- Tak, jesteś odważny. To nie tak, że masz jakąś nadzieję na uratowanie nam życia. Położysz się w śniegu i umrzesz.

- Jeśli chcesz, możesz w to wierzyć.

Halla podchodzi do Karego. - Proszę cię gorąco, niech te wszystkie twarde słowa popadną w zapomnienie.

- To nie dlatego idę. Tak, najgorsze, co mnie może spotkać, to śmierć w śniegu. Ale to i tak lepsze niż siedzenie tutaj.

- Przede wszystkim musimy zachować zdrowy rozsądek. Jedyna rzecz, którą możemy zrobić, to poczekać, aż burza ucichnie.

- A wtedy jedzenie samo wtargnie tu przez drzwi.

- Nie, ale wtedy będzie możliwość ratunku. Możemy poszukać jakichś korzonków, by stłumić najgorszy głód, a potem wybrać się na ryby nad jezioro.

- Burza może jeszcze potrwać, jeszcze cztery, pięć dni. Do tej pory padniemy z głodu.

- A jak długo ciebie może nie być?

- Góra dwa dni.

Halla dotyka jego ramion. - Proszę cie, błagam, ze względu na mnie. Zostań! Przeżyliśmy razem szesnaście lat, więc teraz pozwól, byśmy mogli razem umrzeć.

- Masz te swoje sposoby, by skrywaną wolę przemycać. Teraz chcesz, bym został, ale daremne twe prośby.

- Troszczyłeś się o mnie, kiedy z tobą uciekłam w góry. Opowiadałeś, ze nie ma drugiej takiej jak ja. Przenosiłeś mnie na rękach przez rzeki do czasu, gdy stałam się dość zręczna, by samodzielnie pokonywać brody. Ryzykowałeś życiem, by zdobyć dla mnie to, czego sobie życzyłam. Zapomniałeś...

- Niczego nie zapomniałem.

- I te wszystkie noce pod gołym niebem! Jakież to było wspaniałe, poczuć poranną bryzę na twarzy, otworzyć oczy, by spojrzeć na błękitne niebo. Całowałeś mnie i powtarzałeś, jak bardzo mnie kochasz.

- Nie powstrzymasz mnie.

Halla odwraca się od niego.

- Wiem, czemu się boję. Bo tak daleko stąd do jakiegokolwiek przejawu życia. Ani tu słońca, ani strumyka. - Znów zwraca się do niego. - Jeśli poczujemy zbliżającą się śmierć, zatkam otwór w suficie i chata wypełni się dymem. A wtedy położymy się obok siebie. - Dotyka jego ręki. - Będę trzymać twoją dłoń i pomyślimy razem, że znikamy w piaskowej burzy.

- Daj już spokój - odpowiada ostro Kari.

Hallę przepełnia głęboki lęk. - Prawdę ci powiem. Nie mam odwagi zostać sama.

- Boisz się ciemności?

- Kiedy pójdziesz, wiem to dobrze, zacznę słyszeć. I wiem, co to będzie.

- Co takiego?

- Szum wodospadu, ciężki, przytłaczający, a pośród niego krzyk mego dziecka. Nie możesz mnie zostawić.

Kari odwraca się. - Niczego mi nie oszczędzasz. Sprawiasz, że moje życie tak trudne jest, jak to tylko możliwe.

- Zabraniam ci iść. To nieludzkie zostawiać mnie tutaj. Gdy wrócisz, zastaniesz tu tylko oszalałe zwierzę.

- Teraz już się uspokój. Dość tych żali.

- Taki jesteś jak wszyscy. Jak już coś postanowisz, nie masz serca - mówi Halla i siada w milczeniu.

Kari wiąże buty i zaciska mocno w pasie linkę. - Kiedy ją mocno zacisnę, nie będę tak bardzo czuł głodu. - Zakłada ciężkie futro. - A ty pilnuj ognia i nigdzie nie wychodź. Zaraz naniosę jeszcze gałęzi, żeby ci starczyło opału. 

W tej chwili Halla podrywa się z miejsca. - Lepiej mnie zabij - woła. - Zanim odejdziesz, zabij mnie. - Odsłania pierś. - Dźgnij mnie nożem, tu! Nawet nie krzyknę. - Zamyka oczy. - Pomyślę, że to dziecko ssie mi pierś i lekko ją przygryza.

- Czyś ty zwariowała, kobieto?

- Nie masz serca tego zrobić, ale masz na to, by mnie tu samą zostawić. Byle olejową lampkę gasiłeś zawsze przed wyjściem, by nie paliła się na próżno.

Siada.

Kari dłuższą chwilę milczy. Wreszcie odzywa się: - Zrobiłem wiele złych rzeczy, ale nigdy nie byłem okrutny. Więc nie będę okrutny wobec ciebie. - Zdejmuje futro. - Zatem poczekamy razem. Poczujesz się szczęśliwsza?

- Nie wiem. Nie umiem już odczuwać ani radości, ani smutku. Może powinnam jednak zostać sama...

- Nie myślisz tak.

- Jeśli sądzisz, że rozsądniej jest iść, to idź.

- Myślałem, że się ucieszysz, jeśli zostanę.

- Cieszyłabym się, gdybyś mnie wziął w ramiona i zapewnił, że kochasz mnie z całą moją nędzą. Ale tyś tego nie uczynił.

- Ale wiesz, że zostałem ze względu na ciebie.

- Jesteś pewien? Być może lękasz się kolejnego złego czynu, mając na względzie tego tam, Wielkiego Sędziego, nie zaś mnie.

- Już zostałem osądzony przez ludzi. Pewnie więc dlatego tak często myślę o Sądzie Ostatecznym.

- Nie ma sensu rozprawiać o sumieniu. Gdzież tu można się między sobą porozumieć? Bądź ze mną taki, jaki jesteś: dobry, zły... W końcu nie wiesz czy Wielki Sędzia patrzy przychylnie na to wszystko, co nazywasz dobrymi uczynkami. Patrz na mnie! Patrz na mnie! Nie mógłbyś być bardziej okrutny dla największego swego wroga. Czemu to zesłał mi głód, a nie jedzenie dla zaspokojenia go? Gdybym mogła wybierać, nigdy nie wybrałabym tego, by się urodzić. A jeśli już, wolałabym być czymkolwiek, byle nie człowiekiem. Być piachem, by wirować bez celu nad całym tym dziadostwem. Gdyby Bóg istniał, cóż by to był za okrutnik. Ale jego nie ma.

- Biczujesz się tylko. Raczej ukórz się i módl do Boga, aby nam pomógł, tobie i mnie. Bo bez Niego jesteśmy tylko marnym prochem.

- Nie chcę już litości. Ale ty możesz sobie błagać o pomoc. - Z szyderstwem dodaje: - Zapewne cię usłyszy, o ile nie będzie zajęty łupaniem lodowca, lub troską o wulkany, żeby mogły zionąć jeszcze większym ogniem.

- Nie mów już nic. Bez tych szyderstw dość mamy nieszczęścia.

- Mam tylko jedno marzenie. Dokonać czegoś wielkiego a okrutnego. Tak być lawiną śnieżną i runąć w środku nocy na ludzkie siedziby, i patrzeć z radością, jak półnadzy mieszkańcy próbują ratować swoje życia, stare cnotliwe panny z podagrą i zadowolone z siebie tłuste, brzuchate wieśniaczki. - Siada i wybucha dzikim, niepohamowanym śmiechem.

- Zamieniasz się w potwora. Martwię się o ciebie, o jedynego człowieka, na którym mi zależy.

Kari idzie w kąt, gdzie znajduje starą Biblię. Siada i kartkuje ją drżącymi rękami, czyta: - Gdy przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do niego: Panie, naucz nas modlić się, jak i Jan nauczył swoich uczniów. A on rzekł do nich: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zabaw ode złego. Amen.

Siedzą przez moment bez słowa. Halla opiera łokcie o kolana, kryjąc w dłoniach twarz. Płacze po cichu. Kari wstaje i po chwili podchodzi do niej.

- Nie trać ducha. Gdy przychodzi najgorszy czas, musi już potem być poprawa. Może tej nocy burza się skończy.

- To takie trudne.  - Halla wybucha szlochem.

Kari klęka. - Ale, droga Hallo. Czyś nie chora?

- Zostaw mnie - mówi, odpychając go od siebie.

Kari podnosi się powoli. - Zawsze byłaś taka silna. Myślałem, ona nigdy nie traci ducha.

Halla spogląda w górę. Przestała płakać. Mówi teraz spokojnym, chłodnym tonem: - Już mnie nie kochasz. Ty nigdy mnie nie kochałeś.

- I dlatego tak płaczesz?

- Zanim chciałeś mnie opuścić, błagałam cię, przywołując wszystkie piękne wspomnienia, o których sądziłam, że są ci drogie. Lecz pozostałeś niewzruszony. Odwołałam się do litości, bo może tam był - myślałam - jakiś cień twego miłowania, ale ty litości nie miałeś. Ani poświaty miłości. Ty tylko martwisz się o własną duszę.

- Mam też wzgląd na ciebie.

- Wiesz lepiej. Wolałbyś umrzeć niż pozwolić, aby twój Bóg uznał cię za winnego złego uczynku. Ważniejsze zbawienie duszy niż życie. Lecz ja Boga nie mam i nie odróżniam duszy od miłości. Gdybyś mnie kochał, to byś pojmował, że błagam właśnie o duszę. Usłyszałbyś to w moim głosie, ale tego nie potrafisz rozpoznać.

- Zapominasz, że chciałem pójść, by ratować nasze życia.

Halla podnosi się z rozszerzonymi, płonącymi oczami. - Czemu mnie chciałeś zostawić?

- Większa szansa, gdybym poszedł sam, by wrócić żywym. We dwoje z pewnością byśmy zginęli.

- Kiedyś śniłam o dwojgu ludzi. Dla nich jedynym prawem była miłość. Gdy przeżyli długie życie, znaleźli się raptem w wielkiej potrzebie. Czas oplótł ich siecią, którą głód usiłował rozerwać. Spojrzeli sobie w oczy i razem poszli w burzę śnieżną, by umrzeć.

- Powinnością każdego jest żyć. Tak długo, jak człowiek potrafi.

- Czemu tak? - mówi Halla. - Po co, skoro to tylko agonia, nikomu do niczego niepotrzebna.

- Takie prawo Boże.

- Burza pisze wiele praw na piasku - mówi i siada. - Braknie sił, to zostawisz mnie w śniegu.

- Dobrze wiesz, że nigdy bym tego nie uczynił.

- Ale to byłoby lepsze niż zostawianie mnie tutaj. I nie wierzę, że śmierć jest taka strasznie trudna. Burza cię niesie, aż opadasz ze zmęczenia, a ona okrywa cię śniegiem. - Patrzy przed siebie szeroko otwartymi oczami.

Kari przemówił po pauzie: - Gorycz, bo i ciężka sytuacja. Wiele razy mówiłem, żem przekleństwem twego życia. Gdybyśmy się nie poznali, żyłabyś sobie spokojnie i jeździła w każdą niedzielę do kościoła. Bogata, urodziwa wdowa, o którą staraliby się różni młodzi mężczyźni. Na pewno wiele razy żałowałaś, żeś ze mną zbiegła.

Halla siada znów i słucha, milcząc, zaś Kari kontynuuje: - Pamiętam raz, jak po całonocnym polowaniu wczesnym rankiem staliśmy na krawędzi płaskowyżu, patrząc w dół, na pola i na ludzkie zagrody. W niektórych domach już rozpalono ogień i dym unosił się prosto ku błękitnemu niebu. Przez łąki płynęły strumienie. Przyjemny widok. Pomyślałem wtedy, że widzę w twych oczach tęsknotę.

Halla znów wstaje i mówi chłodnym, opanowanym głosem: - Gdyby się mogło ocalić wiarę we własną miłość. Ale już cię nie kocham i być może nigdy nie kochałam. Będąc dzieckiem, częściej żyłam marzeniami niż tym, co miałam wokół. Kiedy z tobą uciekałam, sądziłam, że to miłość, ale być może była to jedynie tęsknota za tym, co nieznane, inne. Później, gdy życie stawało się coraz trudniejsze i samotne, chowałam się w tę miłość, kiedy smutek i żal ściskały mi serce.

- Milcz już. Brukasz nasze miłości, twoją i moją. Mówisz, że to tylko tęsknota za nieznanym, za wolnym, nieskrępowanym życiem. Wstydź się - mówi smutnym głosem Kari. - Wiem, kim byłaś. Nigdy bardziej kochającej istoty nie spotkałem. Kiedy słońce pada na krawędź lodowca, nabiera on kolorów o najpiękniejszych odcieniach, choć tak naprawdę jest to tylko bezbarwna, ponura lodowa breja. Tak więc twoja miłość była jak to słoneczne światło. I kocham cię, zawsze cię kochałem. Tęskniłem za tobą nawet wtedy, gdym ruszał gdzieś ledwie na jeden dzień. Za twoją postacią, za głosem. Jakbym tęsknił, umierając z pragnienia, za szmerem strumyka. Zawsze myślałem o tobie. Gdy mi się poszczęściło na polowaniu, za każdym razem wyobrażałem sobie, jak będziesz się tym radować. Od razu mijało mi zmęczenie. Jednak nie można zbyt wiele wymagać, ponad miarę.

Halla podnosi się. - Zimno mi - mówi. - Przyniesiesz trochę drewna?

- Tak, oczywiście. - Podchodzi do drzwi i je uchyla. - Nie widać nawet wyciągniętej przed siebie dłoni - oznajmia i opuszcza chatę.

Drzwi zamykają się za mężczyzną. Halla podchodzi do nich. Nasłuchuje. Otwiera je. Chmura wirujących płatków śniegu wpada do środka. Burza szaleje. Jeszcze omiata spojrzeniem izbę. A potem wychodzi. Odrzuca w tył głowę pod naporem wiatru. I znika, uniesiona burzą.

Pustka.

Wraca ośnieżony Kari z naręczem gałązek. - Czemu nie zamknęłaś drzwi? - rzuca w pustkę. Orientuje się, że jest sam. Upuszcza na ziemię przyniesione gałęzie. - Halla! - Wybiega na zewnątrz. - Wszechmogący Boże! - Przez burzę niosą się niknące stopniowo w dali okrzyki, łamiące serce wołanie: - Halla! Halla!

Przez otwarte drzwi do pustej chaty, wirując, wdziera się śnieg.

   przełożył Kiljan Halldórsson

-----------------

Tak to niosły się przez lata gminne wieści o wyjętych spod prawa kochankach. I wypadkową ich jest ta sztuka. Eyvind z Gór. Jeden z islandzkich wywołańców. Ten, poprzez opowieści ludowe, doczekał się międzynarodowej sławy, tak jak kiedyś Grettir, którego niesie przez wieki jedna z wielkich sag i o którym śniła Halla. Taka to moc literatury. A oprócz nich i inni, wygnani w okrutnych czasach. Uciekinierzy, budzący strach na równi z duchami, o czym słychać i w romantycznej piosence... Tych wszystkich zbiegów, co kraść musieli, by żyć, tych - można powiedzieć - dawnych surwiwalowców upamiętnił w rzeźbie Einar Jónsson, projektując widoczny na fotografii pomnik przedstawiający takiego wyjętego spod prawa zbiega. Ciężary życia na obrzeżach, w dzikim interiorze, budzącym niegdyś trwogę... Towarzyszy mu pies, wisi na nim dziecko, na plecach zaś kobieta, martwa, której trzeba już tylko pochówku... Są w Islandii dwa takie pomniki. Jeden stoi w Akureyri przy Hrafngilsstræti, naprzeciwko katolickiego kościółka św. Piotra, drugi zaś w Reykjaviku, niedaleko starego cmentarza, koło ronda, na którym zbiegają się ulice Suðurgata i Hringbraut...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć