Nic takiego, Timo (26)
Zbudził się zlany potem i spętany. Do spania jednak lepiej się rozbierać, całkiem, a nie tylko pozbywać się skarpet. Miał wrażenie, że z czymś albo z kimś się mocował. Chciał wstać, a wtedy zorientował się, że ma związane nogi... A nie, niezupełnie tak. Miał bowiem tylko spodnie zwinięte wokół kostek. Osobliwe, że tam się właśnie znalazły, z rozpiętym paskiem i guzikami. Wysunął stopy z nogawek. Usiadł na łóżku, zmęczony po nocy, zmięty, nieświeży, popluty... Raptem pomyślał o Stonogu, jakiejś obrzydliwości szatańskiej, która musiała się tu aktywnie rozgościć nocą... A może to ta Wenera wyczuła dobre medium, najodpowiedniejsze, by poprzez nie zamanifestować swoją obecność. Zeszła z jakiegoś poddasza... Jakiś cień dojrzany kątem oka wymknął się do łazienki. Nawet niedomknięte drzwi lekko się poruszyły. Zjawa nie miała jednak dość sił, by się tam zatrzasnąć... Właściwie nie bardzo się zdziwił. Przetarł dłonią wilgotną czaszkę. Szczecina na dobre zaczęła odrastać. - Trzeba się będzie postarać o stosowne akcesoria, by przywrócić głowie gładkość... Stonóg... Zaraz, zaraz... To Przybyszewski, którego wielbicielem, jego i jego pierwszej, tej norweskiej małżonki, był Tore... - Zadzwonić do ciebie, Tore? - zapytał głośno. - Ostania wizyta wypadła mdło. Tylko Sigge się ucieszył. A z Torem się nic nie kleiło... Ale Sigge to w sumie zaklęty w ludzkie ciało psiak, radosny w swej bezpiecznej przestrzeni... Dziwne to jednak. Jego ufność powinna skłonić Torego do bardziej przyjacielskiego nastawienia względem Tima... Jednak taki Sigge też może się mylić. Z pewnością... Bo raczej na Timie nie można polegać... Stonóg, który prześladował chyba Gasztowta, tego nieudanego Muncha (czyżby to owoc dojrzały pod wpływem retrospektywnych zazdrości drugiej żony autora, która kazała mu umniejszać wszystkie zjawiska z berlińsko - skandynawskiej przeszłości?), Gasztowta, co to chciał namalować krzyk, ten najstraszniejszy, najgłębszy, ostatecznie odzierający świat z jego tajemnic, nie pozostawiający złudzeń... Miasto, megamiasto, w którym gromadzi się wszelka ludzka nieczystość, ściek pełen występku, nierządu, cierpienia, rozpaczy, wszystko poutykane po norach i podziemiach... Tam cała prawda o plugawym, nieszczęsnym życiu w tym niby najdoskonalszym jego przejawie, już będącym ucieleśnieniem samej boskości, jak chcemy wierzyć, bo poza ciało wyjść przecież nie umiemy. Zgiełk straszliwy, który maskuje coś jeszcze okropniejszego, iście przerażającego. Krzyk płynący przez naturę, którego wszak nie można ot tak sobie usłyszeć. Bo czasem tylko w jakimś gardle znajdzie dla siebie odpowiedni instrument, by z tego wielkomiejskiego dna wybrzmieć. Tak jak wybrzmiał z gardła pewnej samobójczyni, której - o zgrozo - Gasztowt za szatańskim podszeptem uratował życie... Plugastwo jeszcze większe z tego mogło tylko wyniknąć. Jeszcze większe dno dla uratowanej... Nie ma sensu ocalać życia, które już uznało się za skończone i już zdołało stać się instrumentem dla owego skrytego wrzasku... - Co, diabeł przywołał mi przykład literacki, by dać do zrozumienia, że nawet miernota nie może czuć się nazbyt pewnie?... Może to nawet jeszcze gorzej... On daje czas, tylko to, dla zdolności. Jest oto umowa o dzieło, które winno złu przynieść najwspanialsze kwiaty. Jeśli trzeba, niech i rzecz toczy się po trupach. Niechże dosadnie zostanie wyrażona ta podstawowa prawda, że nie ma co piękna tak usilnie przytulać do dobra. A diabeł ma czas. Próbuje, czasem sobie zakpi... Jak nie wyjdzie teraz, wyjdzie innym razem - z nicości jak z bezdennego wora coraz to nowe istnienia wytargać można, stale i stale... Pośredników dość po tancbudach i świątyniach, wszystko jedno, byle się jakiś koktajl cech wymieszał... Głodowe zwidy, Hamsunowska inspiracja; miasto nad miastami - mieszanka Monachium, Berlina, Pragi, Paryża, Warszawy i Toledo. Lekkomyślnie uratowane życie zatrudnienie znajduje w burdelu. Ach, gdyby jeszcze raz mógł Gasztowt usłyszeć ten krzyk! Nędzny pacykarz wypatrzony przez diabła zdycha z głodu. Ale może się uda wydźwignąć z nędzy? Opanowały go siły, które każą mu poszukiwać drogi do tajemnicy, do możliwości, umiejętności przedstawienia tego strasznego krzyku życia za pomocą barw. Krzyk, który drze niebiosa na pasy... Jeszcze jeden raz. Trzeba więc to chwilowo ocalone życie teraz unicestwić, zrzucić na nowo z mostu. To kobieta, więc tym łatwiej, bo płeć ta zdaje się go najzwyczajniej brzydzić. Krzyk się rozlega, ale tym razem jakoś artysta go nie słyszy. Nie wzniesie się wiec w swych zdolnościach, by stworzyć arcydzieło. Więc się świat niczego nie dowie, ani się nie przelęknie. Nie tym razem. A zatem tylko pusty obłęd, śmietnisko, bezimienność na dalsze wieki. A olśnienie? Tylko w chwili, gdy się diabłu rzucisz do gardła, tyle że wtedy to już dla człowieka jedynie wyrok śmierci. W jej aurze zapewne wszystko jest jasne, lecz dla życia właśnie kończy się czas, więc dla strony jawy nie zostaje nic... Nieudany Munch... A ten udany ujrzał raz krew i języki ognia nad norweską stolicą widzianą z Valhallveien. Nie usłyszał krzyku, tylko nagle jakoś wyczerpany i rozdygotany poczuł, jak przepływa on przez całą naturę. Darte na pasy niebo. A postać raczej krzyku tego słyszeć nie chce. Wystarczy, że czuje, a uszy woli zatkać i otworzyć usta, bojąc się, że eksploduje jej głowa... Lepiej się odwrócić... A tamten chciał usłyszeć, zbliżyć się jak najbardziej do tajemnicy i oddać ją w kolorach. I przekonał się, wreszcie się do niej zbliżając, że dłużej sobie po ziemi nie pochodzi... Tymczasem zło chyba u udanego Muncha zostało zaspokojone... Muszę zadomowić się pośród potworności... Jakże pięknie tu, na salonach złego... W "Kobietach u studni" Hamsuna poczmistrz zdaje się wierzyć, że w jednym życiu tworzymy sobie grunt pod następne. Czasem to, cośmy sobie naszykowali, może nam dobrze służyć, choć nie zawsze udaje się skorzystać z wykonanych wcześniej przygotowań. Bywa, że ciągle i ciągle zaczyna się od tego samego. Stale od zera, choć zdolności od dawna leżą i czekają... Doktor ma inne zapatrywania. Leczy te wszystkie powołane do życia nieszczęścia i raczej mało przychylny jest szaleństwu płodzenia, temu wystawianiu nowych istnień na żer cierpienia, głodu czy złego wychowania, posyłaniu na hańbę i zagładę... Tak, oczywiście miłośnicy życia i w cierpieniach dostrzegają iskierki dobra... Tak się uporczywie a marzycielsko trzymają tego dobra, że wszystko tam ma swój cel... A tymczasem może celem jest najwyższa dokuczliwość dla wszystkiego, co żyje. Najwyższa władza, największe, najrozleglejsze zbrodnie zarządzane ze złoconych pałaców... "Kobiety u studni" wybrzmiały jako echo pierwszej wojny światowej, nie tchnące optymizmem... Pokój to jeszcze nie tryumf dobra. Może sobie nawet długo trwać, przez pokolenia, by je uśpić w naiwności... Doktor raczej nie pchałby na świat nikogo, głuchy na wieści o dobrotliwych przywidzeniach poczciwców... Czasu jednak nieskończenie wiele. Nie dla dobra, a dla zła... Może u celu największy zbrodniarz?... Postęp tak gna, że dostanie z tym cierpliwym czasem niebywale zmyślne zabawki... Straszyła Hamsuna cywilizacja... I aż dziw bierze, że na starość stanął po stronie tych, co sobie wszelkie cywilizacyjne zdobycze usiłowali pochwycić dla swych zbrodniczych celów... Niepojęte...
Ach, co to za chaotyczne refleksje na głodniaka. O, jakie pewne te godziny najbliższej przyszłości. Umył się, wstąpił na mieście do sklepu po przybory do golenia i niezbędne kosmetyki, i zjadł po drodze śniadanie, do którego napił się wybornej, mocnej kawy. Ot, i cały urok życia. I rzec można Strindbergiem, że to wspaniale mieć wolne przed południem...
Wrócił do hotelu. W łazience namydlił sobie głowę, po czym zgolił włosy do gołej, błyszczącej skóry. Podobnie postąpił z brwiami i całą twarzą. Odchylił następnie bokserki... - A nie, tam niech zostaną... Może jednak miło iść w zniszczenie? Jako zabawka, grzechotka w rękach pośledniejszego sortu diabła. Każdy ma takiego na swą przyrodzoną miarę. Trzeba być wdzięcznym i nie wybrzydzać, chcąc iść do diabła. Taki los, w którym tak czy owak nic do końca nie wiadomo. Piekło też lubi niespodzianki. A póki co, diabeł wchodzi niepostrzeżenie, by mi nocą zdejmować spodnie... Mogłem mu nie ułatwiać życia i zdjąć je przed snem... - Przyłożył dłonie do skroni i z palców wskazujących zrobił sobie rogi. Jak lepiej? Proste czy bardziej baranie, zakrzywione? - Baran, baran, buc! - Ubódł swoje baranie odbicie w lustrze.
Znów zapowiadał się przyjemny dzień. Przed chwilą spadł nawet drobny, pieszczotliwie ciepły deszczyk. Natura postanowiła na koniec lata pobawić się w wiosnę. Tak, jesień to w gruncie rzeczy taka fałszywa wiosna, bardziej nawet stanowcza w kolorach, ze słońcem na tych samych, wiosennych pozycjach, tyle że tym razem w swym biegu wstecz, bo dnia raz po raz ubywa. Ale cienie podobne się kładą na ziemi.
O Vernicku nic. Tyle tylko, że premiera "Volunda" odbędzie się w planowanym terminie. W sumie chciałby na niej być, z nim. Tak, z pewnością Inger by namówiła Vernicka. Schludnie by go odziała i przeegzaminowała ze sztuki wiązania krawatów, z którymi Ljan podobno, ku jej wielkiemu rozbawieniu, zupełnie nie umiał się obchodzić... Stary Timo też nie wiedział, jak wiązać krawat i nigdy niczego podobnego nie nosił na gardle, bo na nim już nikt nie zdołałby wymusić używania tej niedorzecznej i w sumie złowrogiej ozdoby. Był wrogiem wszelkich pętli. I sam udusił się w wodzie. Cholera, jednak uduszenie było mu pisane. I grobem jego morski bezkres. Nawet się to przytrafić może lądowemu szczurowi. Timo młodszy też nigdy nie miał chęci do przesadnego przebierania się za mężczyznę. Niemniej przebrał się znów za tatę, by wyruszyć na spacer.
Ponownie skierował się na drugi brzeg rzeki i szedł prosto przed siebie ocienioną drzewami Skolgatan. Pokonywanie przestrzeni pochłania czas. Nie mija on niepostrzeżenie. Mierzony odległościami i przeżyciami, choćby najdrobniejszymi, zdaje się szybciej płynąć, ale tak naprawdę ulatnia się migiem dopiero w bezruchu lub monotonii. Sam wtedy zdaje się nie płynąć, wystarczy jednak jakieś niszczące równowagę zło, by się przekonać, jak gigantyczną przestrzeń zdołalibyśmy pokonać, co podpowiada bezlitosny kalendarz. Tak jak to Castorp się przekonał, wybity pierwszą wojną światową z jednej nocy i jednego dnia, że regulaminowo ważne tylko minuty i godziny narosły przeszłością liczącą aż siedem lat. I tyle, a nawet - rzecz jasna - dowolnie więcej może trwać oka mgnienie.
I oto już dotarł do starego obserwatorium. Minęła jedna ulica czasu. Skręcił na lewo, by odwiedzić lokalny bezruch, cmentarz, gdzie czas też jednak robi swoją robotę, pośród duchem nieobecnych rozciągając gałęzie drzew, przyklejając do starych kamieni a to jakieś porosty, a to zielony mech... Zanim jednak tam wstąpił, naprzeciwko nekropolii, na nieco pokrzywionym drucianym płocie natknął się na barwne życie w postaci pstrokatego szczygła. Od razu przyszła Timowi na myśl poetyczna Selma Lagerlöf i jej Chrystusowe legendy, śliczne apokryfy pełne cudów i punktowych dobroci, co siać mogą nadzieję... W jednym z nich Bóg w swoim twórczym zrywie przystąpił do malowania ptaków. Zostały mu jeszcze dwa, kiedy zauważył, że właśnie skończyły mu się farby. (Strindberg mógłby wtedy powiedzieć: Oto życie, zlepek irytujących drobiazgów, bo to albo pióro robi kleksy, albo guzik się urwie, a jeszcze chwieje się stół, wieje od nieszczelnego okna, albo właśnie kończy się farba, akurat w momencie, gdy człowiek zdaje się najbardziej pomysłowy...) Z przedostatnim jeszcze sobie poradził, bo po prostu wytarł o jego pióra wszystkie pędzle, jakimi się rozrzutnie posługiwał, dzięki czemu do dziś lata po świecie ta niezwykła, jakby rzeczywiście chaotycznie poplamiona pstrokacizna - ot, jeden z przyborów do robienia porządków w malarskiej pracowni - ale z ostatnim już nic nie można było zrobić, więc został sobie taki szary ptaszek, któremu Bóg polecił, by sam zatroszczył się o kolory dla swoich piórek. Tyle że wszystkie nie z boskiego warsztatu były, tedy okazywały się nietrwałe, wobec czego pokolenie za pokoleniem żyła ta biedna pokrzywdzona szarzyzna, coraz bardziej tracąc nadzieję na życie w kolorach. Aż razu pewnego któryś szarak trafił na Golgotę, na której jakiś nieborak dogorywał ukrzyżowany i ukoronowany na dodatek ciernistymi gałązkami. Zatroskany ptaszek odłamał jeden z cierni, co konającemu przyniosło drobną ulgę, a sam ptaszek poplamił sobie gardełko krwią. Krew nie zniknęła, więcej, na zawsze zagościła na piórkach wszystkich późniejszych ptaszków, które dziś zwiemy rudzikami. Plamę Chrystusowej krwi noszą na sobie... Z gąszczu kolców odłamany jeden. - Jakim drobiazgiem jest to całe dobro - pomyślał Timo. - Prawdziwą ulgę dopiero przynieść może śmierć. Dobrodziejka. Bo za życia jakież dobro jest nieproporcjonalnie liche względem ogromu zła. Nie sposób na czas pozbyć się wszystkich cierni. Może gdzieś indziej... Ptaszek w każdym razie zyskał upragniony kolor po tym drobnym dobrym uczynku, tym incydencie, do którego przez pokolenia się sposobił... Może i my kiedyś wpadniemy na to, by bardziej niż na czymkolwiek innym skupić się na odłamywaniu cierni...
Potem cmentarz. Tu każdy jakimś wyrwanym jest cierniem w całym tym bezliku cierni na tej ukoronowanej nami ziemi. Jakaś zabliźniona rana. Jedna, druga... Ciernie same w cierniach. Blizna na bliźnie, a tu ciągle w nie jeszcze wkłuwają się nowe kolce... A rudzików nie ma za wiele przecież... Dopiero żniwiarka nadchodzi, i zbiera, pokos za pokosem, źdźbła nierównych wielkości...
Czas pochłaniał przestrzeń. Nie chciał tego jeszcze kończyć. Zatem dalej. Niech trwa to przemijanie widoczne jak na dłoni, z widokami na przyszłość. Tedy ruszył prosto do zamku. Potem, minąwszy bibliotekę, skierował się z powrotem na Skolgatan idąc malowniczą Övre Slottsgatan, po drodze wstępując jeszcze do restauracji na tuńczyka...
Na moście nad Fyrisån ogarnął go niepokój. Serce wpadło w jakieś arytmiczne podskoki, w których chciało mu się przedrzeć chyba aż do gardła. Wziął głębszy oddech. Zacisnął mocno powieki, kryjąc pod nimi załzawione oczy... - Cokolwiek ma być, oddalmy to jeszcze o dobę, albo lepiej o dwie doby. - Owo postanowienie przywróciło mu spokój. Zdecydował, że zaraz załatwi tę sprawę w recepcji...
Z nagłą radością odmykał drzwi do swego pokoju, wiedząc, że czeka tam nań Sigurd i wyobrażenia o nim i jego wrogach, o których to wyobrażeniach sądził, że należą do jego zaginionego ojca...
Hotelowa zaciszność i cisza na pokojach Regina. Zwycięzcom należy się wypoczynek. - Naciesz się powodzeniem krwawym, oj, ty najpiękniejszy mścicielu. - Godzien on najlepszych pieszczot, masaży i win najznakomitszych oraz krzepiącego jadła... I całą noc patrzył Reginn na skąpanego w miesięcznym blasku śmiałka. Ciepła była noc, tedy odkopał się zuch spod prześcieradeł i oczom druha ukazały się jego zniewalające kształty. Ile to siły drzemało w jego przywykłych do miecza i wioseł ramionach i plecach o mięśniach twardych jak granit, cóż za ideał objawił się w krągłościach pośladków i w szykownej rzeźbie ud i łydek, jaka skoczność zaklęta została w jego mocarnych ścięgnach... - Piękna i ozłocona przyszłość czeka... Czeka... - Jeszcze trochę i ruszyli, tam gdzie miał się gnieździć straszliwy smok... - Z nieba spadł, Sigurdzie, ten skarb, bogi same nam go zniosły, ci sami, którym całą ostatnią noc za ciebie dziękował, zwłaszcza Freyjowi, oddając mu gorliwie cześć szczególną na widok nabrzmiałego symbolu jego mocy. - Tu zachłanny Reginn przyłożył swą lewą dłoń do twarzy. Nie umył jej dziś rano, by jak najdłużej sycić się intymną wonią zwabionego zabijaki. Szkoda wielka jednak, że szybko z jego skóry się ulotniła ta pamiątka po wonnej nocy księżycowej. Skrzętnie wykorzystał kropelki od leśnych wiedźm, co z rechotem mu je sprzedały, a które teraz nie próżnowały, bo jak tylko pobudziły się dzienne ptaki, zaraz przywołały do siebie sikorki, by te, mocą czarów, ludzką mową zaćwierkały ostrzegawczo w ucho Sigurda... - O, matulu, tyś jednak wredna, bo już tej bajki krewniakowi Sigurda o pieczonym sercu smoka mogłaś nie sprzedawać. Przecież to jednak człowiek... - Córeczko, ale bajka z tego będzie, z której my na wieki zostaniemy wymazane, tedy przezornie już podpowiedziałam... Niech pokosztuje. To i tak ludożercy. - Uciechę masz, okrutnico. - A żebyś wiedziała, hahaha!... A Fafnir i tak na straty spisany. Co z siedzenia na złocie wyniknie? Zdechnie, a żadnej korzyści. Z nieba spadło, a legło pod sadłem spaślaka. Paści tam nazakładał, że co rusz a to sarna, a to dzik w nie wpadają. Żre to wszystko, to i smok się zrobił... - I formalności się dopełniły. Igraszka w istocie w mrocznych dekoracjach matecznika... Trochę pohukiwań usłyszeli, poodrzucali na bok ze ścieżek śmieszne sidła... Reginn wreszcie został w tyle, palącą sprawę zostawiając zuchowi... A zuch, wabiony oczywiście słowami o przepychu skarbu, nie wierzył w jakąś wspólnotę z gościnnym przyjacielem. Trochę go w przytomnych chwilach dziwiły te osobliwe zbliżenia, te nagości, pieszczoty i szepty, po tych winach wszystkich zwłaszcza rozlewające się w jego członkach i umyśle uległości, traktował to jednak jako dziwną, acz nie pozbawioną wdzięku - to przyznać musiał z tajemniczym dreszczykiem - przygodę, po której kamraci rozstaną się w zgodzie, dzieląc się skarbem po połowie... Sigurd sam zrobił paści. Po prostu na ścieżce wykopał dół, w który ów wysiadujący złoto smok wpadł, ot tak, idąc ku zuchwałemu intruzowi. Straszył pochodnią i pryskał jakimiś ohydztwami. Prawie że gad. Rzeczywiście. Choć daleki od pełnych paleontologicznych rekonstrukcyjnych zapałów wczesnych odkrywców zadziwiających pamiątek po mezozoiku... Sigurd zerknął do dołu. Coś tam prysnęło z niego znowu, mała fontanna. - No i co to tak pryskasz? Żeś niby jadowity jak żmija?... - Sigurd nie był skory do dyskusji, więc szybko dobył miecza. - No, to wszystko jasne? - Dźgnął raz, pozwalając smokowi zdychać powoli. - I czyim to synem jesteś, młodzieńcze, coś zdecydował tym mieczem zatrzymać mi dziś serce? - A taki matki syn jestem. Bez ojca. Jeleń Wspaniały, co we wnyki żadne nie wpada. Sam sobie chodzę... Co za smok z ciebie, dziadu? Straszysz po lesie, nie mając pożytku z bogactwa. Szalonyś... - Sam sobie chodzisz? Imienia nie chcesz wyjawić, bo tylko prawdziwe imię obłożyć można klątwą. Tchórz jesteś... A ojciec być musi. - A więc niech ci nie będzie nieznany mój ród. Sigurd mi na imię. Sigmunda synem jestem. I własną bronią cię zabiłem... - Ale ktoś ci ją sprezentował. Niejeden gram żelastwa w tym Gramie, i to najprzedniejszego. - Ach, ty, panie smoku metalurgu. - I kto cię podjudził? Kto cię zwiódł - by nie rzec - uwiódł, by mnie raną śmiertelną powalić? Tak się dajesz? Ty synu ojca śmiałego? - Moja własna śmiałość, moja własna odwaga mię tu przywiodła. Nikt na starość nie będzie odważny, jeśli w dzieciństwie był lękliwy. - Dalej żeś tchórz. Pobić umiesz smoka, ale do tych łagodnych muskań już nie tak łacno ci się przyznać, co, pieszczochu? Tyś nie z przyjacielem, a z łajdakiem w parze. Niewolnikiem się stałeś, wojennym jeńcem, a spętany zawsze się boi. - O, spotwarzasz mnie, smoku. Widzisz przecież, żem wolny. Żadne pęta mnie nie ograniczają. - Wrogie ci się wydaje każde słowo. A może dobrze zrobiłem, zabierając to złoto. Myślałem, że rzeczywistość odczaruję. Bo już się klątwa zaczęła ziszczać, ze mnie robiąc narzędzie. Przerażony sobą, bom smoka w sobie zobaczył, pierzchnąłem z tym złomem przeklętym w dzicz. Tylem z tego uszczknął, by od klątwy innych z daleka trzymać, odrobinę, żeby na mikstury mieć od wiedźm... Ale widać przeznaczenia nie ominie statek. Ja już na swojej rafie. Twoja przed tobą. Powiem ci tylko jedno, że to brzęczące złoto i jak żar błyszczące, ten cały zafajdany skarb przeniesie ci śmierć. - Oj tam, oj tam, każdy swym majątkiem rządzi, aż w końcu czas mu do królestwa śmierci. Wielka mi nowina. - Już wyrok wydany. - Co ty powiesz, smoku. - Taki los głupca. Utoniesz, choć powiosłujesz pod wiatr. Temu, co ma zginąć, wszystko jest nieszczęściem. - Pewnie coś o Nornach byś mi chciał opowiedzieć, skoro u wiedźm zakupy robisz. - A robię, robię... Los, los, los... Wszyscy kiedyś ratunkowo na Bilrost ruszą, a on tylko czeka, by się pod ich nogami zarwać. Przywdziałem hełm grozy, by straszyć, kiedym na złocie leżał. Sądziłem, żem najmocniejszy i z klątwy zrobię martwe prawo. - Jak gniew duży, żaden hełm nie ochroni. Szumu narobiłeś, matecznik jeszcze straszniejszym czyniąc, jadem popryskałeś, ale to wszystko znane sztuki, a bojowość rośnie z roku na rok. - A ja ci spokój doradzam. Zmykaj stąd do domu, bo inaczej śmierć. To niedobre złoto. - Aaa, o każdym tak prawią, o ile zanosi się na gwałtowną zmianę jego właściciela... Tedy bez lęku idę do twego złoconego leża. A tobą niech telepią śmiertelne drgawki, aż cię Hel do siebie zabierze. Koniec twych trudów. - Reginn mnie zdradził, zdradzi i ciebie. Ty przy nim się nie ostaniesz, z połową tego daru losu odejść ci też nie da. Na cóż mu ty? Szybko się znudzisz. A on do starości będzie chciał się pławić w powabach, jakich ty dziś chwilowo jesteś uosobieniem. Miałeś większą moc, miej ją i nad Reginem. Ja konam, tamten nadchodzi... - Cóż za radość, gdy Reginn zobaczył, jak Sigurd wyciera o trawę splamiony krwią Fafnira miecz. - Najcudowniejszy bohaterze, najpiękniejszy mój. Zgładziłeś potwora. Najdzielniejszy ty duchem wśród świata mocarzy. - Trudno dociec, gdy się do kupy zbierzemy, kto duchem najdzielniejszy. Niejeden prawdziwie jest śmiały, choć miecza krwią nie zaczerwienił. - Wesoły jesteś, gdy tak Grama wycierasz. Wykończyłeś mego brata. A ja mam w tym swój udział. - Daleko czekałeś, gdym ja unieszkodliwiał Fafnira. Ostry miecz w jego krwi utopiłem, z całą swą mocą przeciw mocy smoka, a tyś sobie leżał wygodnie we wrzosach. - Tyle że co byś począł bez miecza ostrego? - Znałem wielu bohaterów, co tępym mieczem umieli sięgnąć po zwycięstwo. Lepszy mocny duch niż hartowany miecz... Beztroski lepiej sobie radzi niż bojaźliwy... Ciągle musiałeś mnie namawiać, żebym tylko męstwa dowiódł, szeptałeś bardziej jadowity od tego tu nieszczęśnika. Powątpiewałeś, dlatego skarbu nie strzeże już smok. - A Reginn schodzi do dołu i dopiero przy martwym Fafnirze dobywa swego miecza Ridila, by wyciąć nim z trupa jego serce. Chłepcze potem krew brata. A wreszcie wyłazi zbroczony smoczą juchą i łasi się taki do Sigurda. - O nic się już nie spierajmy. Dopięliśmy swego. I czas na ucztę. I na skąpanie się w czerwieni. - Upaprał Sigurda krwią ofiary, trąc się o jego ciało lubieżnie. - Mam ochotę na serce tej bestii. W niej znajdziemy oryginalny posiłek. Jak smakuje smoczyna? Trzeba nam to wiedzieć, nieprawdaż? Po tym krzepiacym napitku. - Oblizuje krwawe wargi, a krwawą dłonią brudzi twarz Sigurda. - Ja muszę teraz wypocząć, a ty, Sigurdzie, rozpal ogień i trzymaj nad nim to serce - szepcze Reginn głosem pełnym podniecenia. - Ach, dużo, dużo emocji... - I siedzi Sigurd sam przy ognisku, piecze na patyku serce, z którego soki płyną, kipiąc. Sparzył się w palec, gdy chciał nim sprawdzić stopień wypieczenia tej martwej pompki i odruchowo wpakował go, ubrudzonego sokiem serdecznym, do ust, akurat wtedy, gdy obok niego, na gałązkach krzewów, porozsiadały się bogatki... (Gdy Bóg je malował, sporo miał jeszcze żółtej farby - pomyślał Timo, przywołując przy tej okazji obraz spotkanego pod obserwatorium szczygła siedzącego na drucie...) O do licha. Szczebioczą sikoreczki, a mowa ich całkiem zrozumiała dla Sigurda: - Krwią go ubrudził Reginn. Niech Sigurd sam się tym mięśniem życia posili - rzecze pierwsza... - A Reginn, to licho lubieżne, wcale nie śpi, a tylko myśli, jak podejść tego chłopca, który tak mu zawierzył. Fałszywy on, fałszywy, podstępny drań... - dodaje druga. Teraz zaś trzecia sikorka zabiera głos: - Zarozumialca o głowę skróć, natychmiast, bo jak nie, on tobą, Sigurdzie, kruka nakarmi. Sam złotem możesz rządzić, całym, do ostatniej obręczy, skarbem Fafnira. Czwarta przytakuje i radzi: - Słuchaj, słuchaj pilnie, co ci ptaki do ucha ćwierkają. - Piąta też podszeptuje, że niech ten mord ma swój dalszy ciąg. Niech ani jeden z braci nie ocaleje. I szósta idzie w tony podobne: - Będziesz nierozsądny, gdy mu żyć pozwolisz. Wroga tylko sobie napędzisz; tam leży Reginn, co osnuł cię zdradą, że też jego podstępu nie czujesz... I siódma: - Skróć łajdaka o głowę. A wtedy wszystko, wszystko twoje. - O nie - odpowiedział na to Sigurd. - Nie zabłyśnie Reginowi szczęście i nie pochwali się, że mnie, znakomitego, zabił. Obaj bracia dziś w zaświaty posłani zostaną. I na swój łeb, Reginie, ukułeś Grama. - Jednym cięciem odseparowana od tułowia głowa potoczyła się jak kopnięta piłka. Aż się Sigurd zaśmiał... Bo jakież zło potrafi być śmieszne... Bogowie, o, bogowie!! - A sikory instruowały dalej, po tym jak Sigurd zjadł upieczone serce i przepił je świeżą krwią Regina: - Bez obawy skarby bierz. Złoto lgnie do złota. W bogactwie bogatych ty szukaj miłości... Patrz, jaka tu ścieżka zielona się przed tobą otwiera. Prosto, lasem, do Gjuka. Król ma córkę wspaniałą, stać cię na nią teraz. Złoto do złota. Hundarfjall... Śpi tam walkiria, co cenne może mieć wiadomości... - Nora Fafnira otworem stoi. Jakby nigdy nic. Cisza, spokój, a tam leży złoto. W żelaznym schronie stos błyskotek. Niesłychane bogactwo, do tego złota zbroja, hełm grozy i miecz Hrotti. Że też nie ruszył na niego z tą znakomitą bronią. No ale tak, już straszydłem był przecie, zwierzem prawie, a zwierz nie umie posługiwać się mieczem. Tak więc pilnował złota. I nie upilnował... Grani miał co targać na swym grzbiecie... Ale ten koń to też mocarz. Nawet obciążony nad miarę ruszał dopiero wtedy, gdy Sigurd go dosiadał...
Zielona ścieżka przed upojonym ludzką krwią chłopcem... Ku następnym przygodom jedzie konno, w tym - rzecz jasna - ku największej z nich, nam wszystkim sądzonej, ku śmierci... A Timo zapragnął znów kawy. I chciał jeszcze obejrzeć sobie resztę dnia, spokojnego, bo od stanowczej zmiany odseparowanego jeszcze poduszką zapewnionego spokojnego jutra... Wyszedł więc. Na kawę. Za ile? Za dwie ulice czasu? Może trzy? Będzie dalej do nocy, choć ta przyjdzie prawie o tej samej porze, co wczoraj...
cdn

Komentarze
Prześlij komentarz