Nic takiego, Timo (27)
Już nocą się rozpadało. Rzęsisty deszcz szumiał kojąco, aż nie chciało się spać, tylko leżeć pod ciepłą kołdrą i, czuwając, słuchać tej spadającej na ziemię ożywczej wody. Timo, wykradziony przez chwilę z rzeczywistości, wypełniony jedynie szumem, trwał sobie... Woda i tętniąca krew. Takie przepływanie, razem z ziemią wirującą jeszcze. I znów ta strona, na której się znajdował, zaczęła wystawiać się na działanie słońca. Z bladym świtem za oknem powróciły niepokojące myśli. Już urwany kawałeczek dnia, który miał go oddzielać od kolejnej zmiany. Dziś i jeszcze jutro. Wczoraj było trochę lepiej. Jednak sytuacja musi się stopniowo pogarszać... Nie chciał palić w pokoju, więc założył naprędce dresowe spodnie, tarmpki i kurtkę, by się trochę przejść i popatrzeć na ciągle jeszcze uśpione miasto... Tylko drobne oznaki życia napotkał. Jacyś ludzie z bagażami na kółkach z pewnością zdążali na stację, obok przejechał pusty autobus, po ulicach kręciło się też trochę samochodów dostawczych, co rozwoziły jakąś tam świeżość na nowy dzień... - Gdy padało, tato lubił recytować stary wierszyk Obstfeldera. Szlifował z synkiem kłopotliwym język przodków: En er en, og to er to; vi hopper i vann, vi triller i sand. Sikk sakk, vi drypper på tak; tikk takk, det regner i dag... - Timo zaczął się dławić i zalewać łzami... Zapalił kolejnego papierosa, zaraz jednak wyrzucił go do kałuży...Zgłodniał. Chyba ten dżdżysty dzień przetrawi w pokoju, choć pewnie włóczęga byłaby lepsza, żeby ten czas tak nie umknął niedostrzeżony. Po śniadaniu zamknął się jednak w pokoju...
Po nocnej przerwie znów powrócił do Sigurda. Przekartkował te stareńkie poezje, w których zapisano jego losy... Wyobraził go sobie, teraz wzbogaconego o smoczy skarb z tym szczególnym pierścieniem, co przekleństwo miał wtopione w swój blask... Wiedźmy za dużo nagadały sikorkom. Tego Gjuka całego mogły sobie darować. Wujek wprawdzie też chyba coś wspominał, ale te musiały mu przypomnieć, gadatliwe. A co pisane, stać się musi... Fatalizm pradawny. Pewnie wikingowie dlatego byli tak odważni. Oczywiście nie znali swojej przyszłości, ale wierzyli w przeznaczenie. I jeśli wybierali się w niebezpieczną drogę, była im ona pisana. Miała się odbyć, i tyle. A stać się w niej mogło tylko to, co stać się musiało... Póki żyli, byli szczęściarzami. Prosta rzecz. Żyje się, a potem umiera. Nie ma nieśmiertelnych. To też mniej więcej przekazał Sigurd Fafnirowi, który tak mu śmiercią groził... Złoto to oczywiście pokusa. Człowiek ma prawo poczuć się mniej bezpiecznie, gdy jest w jego posiadaniu... Wyobraził sobie wędrującego Sigurda, mając na myśli jednocześnie swego ojca i... co za licho - Eyvinda... Eyvind - raptem w myślach ta obleśna kreatura większość czasu spędzająca w jakichś odurzeniach... - Coraz drobniejsze chwile, gdy nie ma zła... Naszczał mi do wanny, ba - nawet na twarz, a ja w nagłej tęsknocie... Szybko tam poczułem się jak u siebie i tym boleśniejsza okazała się ta niemal natychmiastowa obcość nakazująca ucieczkę... Kto wie, czy to nie Eyvind zepsuł staremu te jego osobliwe wagary. Wstrzymał się stary Timo tak długo, że już nie było gdzie iść, tylko na dno... Postanowił przynajmniej wybrać. I wybrał - morskie... Wszystko to jednak domysły... A ja mógłbym przywiązać się do tej sikającej do wanny paskudy, choć ta nie zawahałaby się mnie szybko od siebie odwiązać... Bzdura, naturalnie... Ale uczucie prawdziwe, na które nie ma rady... - A Sigurd siedzi pod drzewem. Najadł się i teraz wypoczywa. Ciepły letni dzień. Złotonośny Grani skubie spokojnie soczystą trawę. Głos sikorek jeszcze pobrzmiewa. Królestwa, królestwa czekają. A on tyle ma złota. Zuch z niego, bohater, waleczny mściciel, pogromca smoków - jakiego można smoka odmalować, by przestraszyć publiczność, ho ho! Najurodziwszy siłacz, zabijaka i bogacz o tak niewiarygodnie zgrabnych członkach. To wielbią kobiety. Wielbią mężczyzn w związku z czym mężczyźni wpadają w samouwielbienie... Wuj mu też przepowiadał, jaką to będzie wspaniałością. Nabrał więc wiary. Odwagi mu nie brak. I hańbą się nie okryje, choć źli ludzie wciągną go w brudne sprawy... Na gór szczycie córa w zbroi... W zbroi... Wojenne mu się przypomniały chwile. Omal ich sam Odin nie potopił w morzu... Jego i Regina.... Ach, głupiec... Nie, nie myślał o wspólnocie. Sądził, że rozstaną się, obaj pięknie bogaci. Że może przyjaźń ich połączy... Choć ta wspólnota... Nie okłamywał się w sercu i pomyślał, że nie obce mu było pragnienie, by w niej pozostać... I zapewne liczne będą chwile, gdy uczuje żal, że to się udać nie mogło... Pozostanie to pożywką dla tęsknot... Gdy z podnieceniem zaczął pieścić swe uda, o bracie Fafnira pomyślał. O nikim innym... Zioła ziołami, ale podczas biesiad i nocami nie był taki całkiem bezwolny, one tylko ułatwiły mu przełamanie pewnych blokad, rozbroiły przeszkody... Dał się namówić, i oto ma... Zanim do Gjuka zawita, czas mu w góry, na sam szczyt... Oszczepy, tarcze i ognie do pokonania jedynie dla nieustraszonego. Jakże pyszna, szykowna kryjówka, jakże odmienna od tej, w której smok schował złoto... I jest w zbroi postać? Mąż jakiś leży... Jako skarb tak strzeżony ogniami i wysokością?
Uśmiechnął się Timo na myśl o człowieku zakutym w zbroję. Jak w konserwie. Mieczem Sigurd rozłupywał blachy skrywające owego napotkanego męża... Puszka Pandory, tej kobiety zesłanej dla nas za karę... Mniej zorientowani mówią czasem: puszka z Pandorą... - Tatę to zawsze bawiło. Mówił: Otwierasz puszkę, a tam Pandora w pomidorach... Tu rzeczywiście Sigurd napotkał puszkę z Pandorą, choć ta na imię miała Brunhilda... Rozpłatał pancerz... - Uuu, daje śledziem... Zatem kobieta, nie żaden mąż... - Ufajmy, że trochę go to rozczarowało... - Biedaczko, jeszcze trochę, a zaparzyłabyś się w tej blaszance, na słońcu i przy tych ogniach... - O, piękny panie, to Odin mnie tak ukarał. - Mam przyjemność z walkirią? - Nie inaczej, panie. Ale oto i swoboda dla mnie, choć już nie powrót do dawnego fachu, co gnał mnie na bitewne pola, w dzikie okrzyki, w kurzawę, w pot i krew... - I na tym poprzestać wypada, bo walkiria w dziewiczym winna być stanie. Tymczasem tobie ani stąd odlecieć, a i z tej blachy nijak byś się sama wyswobodzić nie mogła. - Czekałam na nieustraszonego. Tyś się poważył... Odin zły na mnie był, bo nie zastosowałam się do jego rozkazów; nie tym, co trzeba, darowałam życie. Mądrze i dobrotliwie pokierowałam losami bitwy i losami kilku ludzi, ale Bóstwo się wściekło za tę samowolę i tak mnie oto uwięziło. A jeśli się trafi odważny, co cię z tego żelastwa wydostanie, powiedział, małżeństwo tobie pisane... - A ja tu tak samolubnie, po mądrości... - A po miłość nie? A przecież jakże musimy lubić samych siebie, by odważnie i po miłość ruszyć. - Ja w tych sprawach bardzo pomieszany jestem... Może lepiej, gdy nam zawczasu za wiele nie opowiadają, bo wtedy już jedna opowieść jest tylko wypowiedziana i jej treścią kierować się wypada. A gdy się zmilczy, to opowieści czeka w snach wiele i dopiero na koniec będzie się dało odczytać historię i powiedzieć, co znaczone było, że to, co się wydarzyło, wydarzyć się musiało... Choć i tak wszystko drogą do śmierci, i przez miłość idzie się właśnie tam, rzecz tylko w tym, że tyle mam względem kochania wątpliwości, a tu takie wieszcze narzucenia, które się spełnienia domagają... - Tak czy owak uczyć się warto. Tobie los królewski znaczony, więc znać powinieneś runy, umieć warzyć napoje i rękom twym moc dać trzeba uzdrowicielską... - Pojął więc, co ryć na miecza rękojeści, co zaś na jelcu, a co brzeszczot winno magiczne zdobić. Co rysować na rogu, czym wierzch dłoni pokryć, jak udekorować paznokcie, bo to i położnik musi być z niego dzielny. Jaki znak na stewę, jaki na ster posłać, co napisać na wiosłach. Znać mu się wypada na rodzajach zranień i leczeniu członków. Strzec się przed gniewem, pechem. Los obrońcy przed nim i ratownika... Ktoś by pomyślał, że szczęście z tej blachy wydobył i wszystkie mądrości świata. I choć to kobieta, byczo się prezentuje... Rady sypią się z jej ust: - Zadbaj o siebie umarłego, co znaczy byś po sobie dobre imię zostawił. Taka pierwsza rada: bez zarzutu postępuj względem przyjaciół i zemsty nie szukaj... - Mnie po śmierci bezimienność pewnie - powiedział głośno Timo. - Nie składaj przysięgi, jeśli prawdy nie mówisz. - Rozsądna rada. - Nie kumaj się z głupimi. Bo niemądremu człowiekowi często gorsze słowo się wymyka niż sam przypuszcza - Słusznie. - Czwarta rada: do wiedźmy pełnej złości nie zaglądaj. Przejdź mimo, nawet gdy się noc zbliża. - Często jednak poniewczasie wiesz, że cię wiedźma zła usidliła. - Pięć. Widzisz na ławie kobiety siedzące, niech ci nie psuje snu cudze srebro. Niech cię nic nie kusi, by je całować. - Doskonale. - Przykazanie szóste: jak się na uczcie zaczną sprośne rozmówki pijackie, nie wchodź w ten szajs. Wino rozum odbiera. - A nie brak takich, co doktoraty gotowi pisać o kulturze picia, ufając dziwacznie, że kultura to grzecznostki... - W piwsku niedola, kłótnie, śmierć w wypadkach i nieszczęścia dla innych, co sprawcy mogą na całe życie stać się jego zmartwieniem. - Piękne antyalkoholowe przesłanie z otchłani wieków. - Siedem. Bij się, a nie daj się spalić. - Znaczy: nie daj się zaskoczyć. - Ósma rada: strzeż się złego i z dala bądź od fałszu; nie uwódź dziewczyny ani żony cudzej, nie kuś zakazanej rozkoszy. - A tu podstępni w fałsze cię wpędzą. - Dziewiąty punkt radzi, by się o zmarłych zatroszczyć. - A ja raczej z daleka bym najchętniej... Tylko oni dbają, bym nie miał spokoju. Magiczną różdżką śmierć bezpotomna. U mnie to na szczęście pewnik. I morze utraci jedną z tajemnic... - Dziesięć. Spory, gniewy, ból, cierpienie niech nie zostają uśpione. W rozum i broń wyposażony ma być władca, zwłaszcza taki wspaniały, co się tak dobrze zapowiada... - Tak, zapowiada się, ale już puszkę z nieszczęściem otworzył i się stanie biedak tylko narzędziem w rękach podstępnych, chciwych i żądnych władzy łajdaków. Będzie narzędziem i ofiarą, jak i ofiarą stanie się zawartość otwartej właśnie wojowniczej blaszanki, a wszystko przez zranioną miłość, połamane serce, co zrodzi chęć zemsty najokrutniejszej...
Właściwie taką puszkę otwiera każde wejście między ludzi... Nie mieć nic, o nic się nie bać, nie czuć się winnym, nie mieć ciężarów, i niech się inni o nas nie troszczą, i niech nie zazdroszczą... Niech nawet nie pamiętają... Jakże tacie przypasował cień... Może czuł, że zaraz stanie się ciężarem, że nadszedł kres tych minimalistycznych zależności? Może jak Gabrielowi Prebenowi coś mu dolegało? I tak się zmówili? By tak nie stawać tylko twarzą twarz z samym sobą. By to właściwie zarezerwować tylko na najostatniejszy moment życia? Eyvind może całą rzecz przyspieszył? Zadbał o alibi, żeby w żaden sposób nie kojarzyć go z nieszczęściem, biorąc w dramacie udział w bardziej wyrafinowany i zakulisowy sposób.
Dziwne, że czuje, iż mógłby oddać się temu zamroczonemu złu. Jak ten marny kandydat na odmalowanie egzystencjalnego krzyku...
Wielkie zła, małe zła... Pomyślał nagle o Marie. Troska na odległość. Pozbawiona wartości aktywność umysłowa, tak samo jak modlitwa w czyjejś intencji. Choć nie, to nie troska, a jedynie refleksja, że i w brutalności losu jest jakaś dziwna bylejakość. Trudy, niesprawiedliwości, przeciwności pokonane z wielkim czasem męstwem wydają się zasługiwać na nagrodę, na przynajmniej łagodny koniec. Chciałoby się myśleć nawet o czymś uroczystym, zanim jeszcze przyjdzie czas na uroczystą pogrzebową sztampę... Po trudnym, pełnym okrutnych upokorzeń życiu Marie znalazła ciepłą przystań w białym domku z proporcem na maszcie. I raptem wiele pełnych i sensownych wreszcie lat - sensownych, bo dobrych - po których znowu przyszło to cholerne zło, całkiem po nic, nie dające się przekonująco wytłumaczyć. No tak, jest silna, nie ma złudzeń. Naraz z tym sama. Całkiem sama, bo nawet odpadli od życia jej najbliżsi przyjacielscy sąsiedzi, sama pod tym skamieniałym trollem, spod którego cienia Timo uciekał jak przestępca. Tak się w sumie czuł, ale bez większego poruszania, może tylko z lekkim dreszczem, jakby go to nieco ekscytowało. Takie małe, nędzne zło. Byle robak zasługujący na depczący obcas.
Głupio kończące się życie... Dziadek miał brata, równie heroicznego jak on sam. W czasie wojny także zajmował się przemytem, przerzutem ludzi, szpiegowaniem, świstały mu koło uszu karabinowe kule, zmagał się z najdzikszymi żywiołami w swej konspiracyjnej robocie, a potem, gdy już ustały wojenne złości, pływał statkami po groźnych morzach oraz zdarzyło mu się przeżyć wypadek lotniczy. Miał już prawie sto lat, kiedy w ogrodzie przy swoim domku w Oslo, będąc ciągle krzepkim, wysportowanym człowiekiem, wszedł na jabłoń, by uciąć jakąś irytującą go uschniętą gałązkę. I tak dobrnął do mało uroczystego kresu, spadając z tej nieszczęsnej jabłoni. Złamał kręgosłup i po tygodniu umarł w unieruchomieniu na szpitalnym łóżku...
Ljan przejmował się przedwcześnie zmarłym bratem Edvarda Muncha. Jakby wiedział, czego nie dane mu było przeżyć, chociaż znał mgliście tylko jego marzenia o tropikach. Młody doktor umarł i kolejne lata już dla niego nie zaistniały, nie przyniosły żadnych treści. A stryjeczny dziadek umarł staro, a przeżyte lata w swej wielkiej obfitości, ta cała wielka przeszłość była taką samą nicością jak przeszłość i przyszłość tego młodego, pilnego doktorka, co na sam koniec życia Vernicka dotarł na portrecie do jego pisarskiego gabinetu jako wspomnienie po kochanku... I tak to sobie Vernick rychło tam umarł, nie zauważony przez zaczytanego chłopca na obrazie nad pianinem, zauważony zaś przez Tima, który jednak przyjął, że w razie czego powie, iż o niczym nie wie i niczego nie widział. Patrzył tylko sam Edvard Munch z trupią rączką, ale on mógłby co najwyżej stwierdzić, że oto głupio skończyło się kolejne życie. Ot, zgasło, nie licząc się z niczym i nikim. Odchodzi sobie życie albo ciągnie je sobie śmierć, gdy poczuje, że to już właśnie czas, natomiast inne życia sobie zostają, czasem oszołomione, zrozpaczone, wściekłe, popadające w obłęd czy sparaliżowane strachem... Można tak wymieniać, bo zło ma tyle twarzy...
I Sigurda czeka głupia śmierć, po wspaniale wygranej wojnie, po pokonaniu smoka i ogni najsroższych, i po otwarciu puszki z jakże obiecującą Brunhildą. Zakwitła miłość i padły przyrzeczenia... Jednak, dbały o dobre kontakty i przyjaźnie, co nie mniej ważne są od małżeństwa, zawitał u Gjukungów. O, jakże Sigurd spodobał się matce synów Gjuka. Zatrzepotała językiem jak wąż, jak kochanica, co tańczy językiem w zniewalającej pieszczocie na samym koniuszku otumanionego oblubieńca... To wymarzona partia dla jej córki, Gudrun. O bogactwie młodzieńca wieść się rozeszła, oj tak... Drugie bogactwo u Budlego córy, którą to ten piękny Sigurd z puszki właśnie wydostać był raczył. Kocha on Brunhildę? Zaraz mu przejdzie. Już wszystko naszykowane w kuchni naszych wiedźm... Stara, co złu ułatwić potrafi życie, wiedziała dobrze, jakie nasiona zmiażdżyć trzeba w moździerzu i jaką zalać je cieczą...
Deszcz nie przestawał padać. Postanowił jednak ruszyć się z pokoju. Jakże szybko poczuł się zadomowiony w Uppsali i jak przykro będzie stąd wyjeżdżać. Tak, trzeba było jakoś otrząsnąć się z tej bałamutnej hotelowej przytulności... Jak trwoga, to do Boga, więc powędrował do katedry... Jak to już kiedyś zauważył, w kościołach jest równie przytulnie jak pod wiaduktem. Gotyckie wnętrze, zawsze cudowne, w którym jednak cudu się nie wysiedzi... A skoro nie tu, to i też nigdzie indziej...
- Ależ pusto we mnie. I przestrzennie. Jak w starej świątyni...
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz