Nic takiego, Timo (28)
I już dzień ostatni. No, może przedostatni... W każdym razie dawne życie pożegnać nadszedł czas... Timo rozstaje się z samym sobą całkiem niepewny czy będzie w stanie polubić pozostałości po sobie. Bo i gdzie je umieścić?... Za oknem mżawka. Nie wybierał się na pożegnalny spacer, chociaż po przebudzeniu jeszcze o nim myślał. Nie, tylko jutro mała przechadzka Kungsgatan na dworzec kolejowy, bez oglądania się za siebie...
W plecaku zawieruszył się jeden zeszyt ze stokrotkami. Czarne, strzępiaste kwiatki. I liścik Vernicka, tym razem z Italii. Skąpe wieści z podróży... Mam nadzieję, że to już ostatnia wyprawa, bo i ja powoli tracę zainteresowanie ludźmi. Wędruję jak jakiś handlarz i mam dość... Teraz Triest. Miasto pogranicza, gdzie się mieszają z ochotą rozmaite kultury, co można i z talerza wnioskować. Dobra tu kuchnia, przyznać muszę. Miasto rozgrzało się do białości. Mnóstwo blasku i w tym wszystkim jakieś miłe wielbicielki. Zazwyczaj właśnie one. Można powiedzieć, na każdym kroku deficyt wielbicieli... Szczęśliwie jest Roberto, z którym tu sobie podróżujemy. Oprowadził mnie po Bari oraz po swoim rodzinnym, pełnym przedziwnej architektury Alberobello, gdzie jego wzruszająca mama podjęła nas obiadem. Nieodwołalnie zakochana w swoim synu padrona nakarmiła nas makaronami, niemalże spłakana na widok pałaszującej wszystko ze smakiem latorośli. Zresztą jest coś istotnie wzruszającego w jedzących chłopięcych istotach. A Roberto, choć trzydziestoletni, chłopcem jest zachwycającym. Pokazał mi swój dziwny dom podobny do jakiegoś osobliwie rozbudowanego ula, w tym sypialnię swych rodzicieli, w której, za szybką, we wnęce, czuwała nad wszystkim Matka Boska. Wyglądało to tak, jakby ktoś w sypialnię wbudował przydrożną kapliczkę i pod nią to Roberto został spłodzony, i pod okiem owej Bożej Rodzicielki sam Roberto kiedyś rozgniewał jakąś czarnowłosą pannę, która, podobna do bohaterki japońskich horrorów - tak to sobie imaginuję - zajęta z twarzą osłoniętą burzą czarnych kłaków męskością Roberta usłyszała głos jego prawdziwej natury: - O jakże ci zazdroszczę... Czarnowłosa istota naraz zamarła nad wyprężonym członkiem, po czym uniosła powoli głowę, by zaraz przejść do dalekiej od powolności lawiny wyzwisk... Roberto już nie zapraszał potem kobiet pod kapliczkę... Miał już złą opinię, ku osobistej uldze. Mama się trochę martwi, zawsze jednak wzruszona jest przy stole. Tak w każdym razie zapewnia Roberto... No, a potem banał w postaci Wenecji i tamtejszej niebanalnie bałaganiarskiej księgarni, wreszcie ten Triest. I tęsknota za naszą... I się relacja urywa. Ostatnia, z jaką Timo miał styczność. "Tęsknota za naszą..." Pewnie to ta pustelnia. No, umiarkowana... Bo tam jednak dochodzi droga. Niechaj tu nigdy nie prowadzi żadna droga... Tak miało być z domkiem Wittgensteina. Tak... Teraz pożałował trochę, że nie wzbogacił swojej wycieczki. To bliskie strony babki, koło tego samego Jotunheimen, tyle że znad innej odnogi tego samego, najdłuższego fiordu. Po to tam był, ze względu na nią... A filozof był sobie na samym najodleglejszym koniuszku tegoż, a właściwie to jeszcze dalej, bo nad sąsiadującym z owym koniuszkiem i połączonym z nim krótką rzeką jeziorem. Dom nazwali miejscowi Austrią... Tedy w stosownej porze nad Austrią tańczyła i powiewała draperiami polarna zorza, a na papier przelewały się myśli, po czym niemal wszystkie lądowały zmięte na podłodze. No i zwycięski homoerotyzm, choć taki skryty, tam, gdzie nie dochodzą drogi... A w dolinach, u stóp wielkich gór żniwiarze, sianokosy i młodzież z nagimi torsami, bez wątpienia dla dodania całej rzeczy erotyzmu... Tato też był pisarsko, a nie - kreślarsko czynny. Myśli jego zupełnie zostały zaszyfrowane w kwiatach. Ludzie w pułapkach... Dla jednych ciało to przyjemny dom, dla innych to więzienie, z którego - jakie to cholernie bolesne - trudno się wydostać... Zdaje się, że Wittgenstein miał samobójcze tęsknoty i gdy dowiedział się o tym, że ma raka, przyjął to jako dobrą nowinę. Wittgenstein wcześniej po tacie odziedziczył fortunę, którą mógł rozdawać, Timo zaś zeszyt ze stokrotkami i garść domysłów...
Malowniczość. Piękno to coś, co uszczęśliwia. Ale czy musi być ładnie?... Deszcz mży, a Timo bez sensu sobie tak szuka tego i owego... Aż dobrnął do farerskiego poety. W gazecie ze Stavanger. Mam coraz większą alergię na piękno. Brzydzi mnie pachnąca poezja. Wolałbym słowa, które śmierdzą. Słowom trzeba trzaskać niczym iskry w spieprzonym przełączniku. Najbardziej lubię kwiaty, co rosną w wilgotnej ziemi wokół szamba. Nie wiem, z czego utkane są sny, ale chcę porządnych snów, takich, co leżą w dłoni jak babska pierś albo granat ręczny*... Jóanes Nielsen... - Trochę lichą ma orientację - pomyślał Timo. - Spocone, śmierdzące męskie jaja byłyby w tych snach może ciekawsze i bardziej poręczne. Tyle że może kłóciłoby się to z tym granatem ręcznym, bo jak mężczyzna łapie drugiego mężczyznę za jaja - oczywiście zakładając, że nie ma złych zamiarów i nie chce wyrządzić krzywdy - to jakoś traci on ochotę na sięganie po owe ręczne granaty. Więc może jednak ta damska pierś jest jak najbardziej na miejscu. Ile się to trzeba namiętosić takich piersi, żeby potem miał kto brać do ręki granaty ręczne, ku chwale ojczyzny i dla miłości dziewcząt.
Pada deszcz. Tym razem drobny...
Rankiem było trochę sensacyjnie. Naraz wrzask kobiecy wypełnił cichą ulicę. Jakby ktoś tę kobietę mordował. Ale rzecz okazała się bardziej niewinna, bowiem to tylko kot upolował gdzieś szczura i przyszedł z nim do sypialni swej pani, by pochwalić się zdobyczą.
- A ja czemu umiem jeszcze zdobyć się na spokój? Powinienem mieć krótki oddech, nic nie jeść, wpadać w panikę i rzucać się dalej na przepoconym prześcieradle. A tu tym razem właśnie nie.
Nic nie znaczące życie odcięło cumę...
Trochę już się trampki zaczęły rozlatywać. Więc jednak jeszcze raz ruszył na ulice uniwersyteckiego miasta. Nie po wiedzę jednak, a jeno po buty... Choć nie ma gdzie w nich iść, jedynie bez celu, przed siebie...
Tym razem mało się rozglądał wokół. Zapadał się w siebie, tak że omal nie wpadł pod samochód, przechodząc na drugą stronę ulicy. Samochód jednak wyhamował. Zupełnie bezlitosny pojazd.
A Sigurd? Zdobył skarb i wpadł z nim w intrygi. Przepowiednia chciała, by w drodze natknął się na tę nieszczęsną Brunhildę. A że Sigurd tylko taki był nieustraszony, tedy tak go Grimhilda, wierna klientka naszych zielarek i wiedźm, spreparowała, by oddać go z tym całym jego skarbem własnej córce Gudrun, a potem wystarczyło tylko przedzierzgnąć Sigurda w Gunnara, by zdobyć bogactwa Brunhildy dla jej syna... Wyszło, że niby Sigurd zapomniał, jednak znalazł się inny śmiałek. Dziwna była noc poślubna, bo Sigurd przemieniony w Gunnara między sobą a Brunhildą położył miecz...
Skarb. Gdyby tak... Aż wierzył momentami, że sam go od smoka wytargał i teraz sobie jedzie do swej samotni... Tymczasem mógł jedynie uszczknąć coś ze skarbu państwa... Wszak wystarczy popełnić przestępstwo, by na państwowym garnuszku się znaleźć... Ze skarbu dobra dają jednak po mało satysfakcjonującej łyżeczce...
A z Sigurdowych skarbów tylko nieszczęścia. Brunhilda, dowiedziawszy się o oszustwie, kazała Sigurda zgładzić. Jej bracia zawarli braterstwo z Sigurdem. Męska przyjaźń zdawała się silniejsza nad wszystko. Jednak z trzech tylko dwóch przysięgało, bo najmłodszy, Gotthorm, tego nie zdążył uczynić, więc dał się po chamsku braciom przekonać, i ruszył ku sypialni Gudrun i Sigurda. Usiekli się tam obaj, usieczon został i Sigurda synek, by się nie chował nigdzie mściciel... Człowiek często szybko działa, myśli potem... Brunhilda nigdy sobie swej pochopności nie wybaczyła. Aż wszystko diabli wzięli. Sigurd zabity, Brunhilda zabiła się sama. A złoto wzięli Gunnar i Högni, ci co zawarli braterstwo z Sigurdem i paskudne posłużyli się swym najmłodszym bratem. Szczęśliwie najmłodszy zginął, wykonując swe zadanie, tedy więcej zostało do podziału.
Poszła sobie Brunhilda w piekielne mroki... Była walkiria...
Timo też ruszyć musi... Postanowił ostatecznie wrócić do domu, choć to już wycieczka jakby w zaświaty... Wiedział doskonale, że będzie to dlań najbardziej obce miejsce na całej ziemskiej kuli...
Szarpnął w końcu pociąg na Sztokholm... Uppsala zostawała w tyle... Uśmiechnął się do pierwszego dnia, gdy tak przyjemnie wżywał się w otoczenie. Aż wierzył, że sobie znalazł w Uppsali przystań.
Właściwie już by się mogło skończyć. Jak w życiu, byle gdzie, gdzieś tam pomiędzy nieistniejącymi prze... i przy...
O, zorientował się, że w hotelowym pokoju zostawił niedoczytanego Hamsuna... "Ostatnia radość"... Ale do lasu zawsze można pójść...
cdn (?)
---
*) Fragment poezji Jóanesa Nielsena w przekładzie moim.
Komentarze
Prześlij komentarz