Skakała kózka
Z pewnym opóźnieniem te powyborcze refleksje... Ale nie, że osłupiałem. Właściwie mnie to rozbawiło, choć ten śmiech trochę z bezradności jednak...
Tato, który teraz z nami pomieszkuje, następnego dnia obudził nas przekleństwami... No i przegrały patałachy... Że też tak to spierdolili! Ale ja od razu mówiłem! Prasy nie umieli sobie zrobić, żadnego przekazu, żadnej komunikacji ze społeczeństwem, a dodatkowo sami sobie jeszcze pozwalali, jak osły ostatnie, by im deptały polityczne polipy po hamulcach, nie pomne, pod jaki pojazd się podpięły te wszystkie nastroszone dodatki... Chociaż jeszcze się łudził w wieczór wyborczy, co ja znowu studziłem, wiedząc od dawna, że polska polityka to karuzela tych samych scenariuszy, więc dostrzegając te różnice o rozmiarze ostrza żyletki, przypominałem noc, w którą kładliśmy się z Komorowskim oraz poranek po niej, w którym obudziliśmy się z Dudą, do którego, mimo dziesięciu lat, nie zdołałem przywyknąć... Dosłownie - przez te wszystkie lata, kiedy słuchałem PADa, nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę... Do Dudy sądziłem, że do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić, po Dudzie wiem, że to nie zawsze tak jest... I obawiam się, że do kolejnego pomysłu Prezesa Tysiąclecia też się nie przyzwyczaję, jednak szukam sposobów na to, by rzecz całą obejść... Póki co, naoliwiłem piórka, więc rzecz po mnie spłynęła. Tacie też doradziłem spokój, żeby nie świszczał tak gniewnie tą swoją tracheostomijną rurką... Ja się odtelewizorzyłem - gaszę w diabły ustrojstwo, tacie zaś do pokoiku dałem telekuku, ale widzę, że mnie posłuchał - zero inforozrywki, same tylko kryminałki... Zresztą to tak człowiek kiedyś łykał, jak jakieś serialowe bzdury... Nic z tego nie wynikało, na moje życie wpływ żaden - ledwie strata czasu... Cholera - nie oglądam "Klanu", więc jak przestanę patrzeć na jakieś "tafałeny", to też się świat nie zawali... Rzecz akceptuję, ale patrzeć na nią nie będę. Raz na jakiś czas przejrzę prasę, darując sobie teatrzyk z marnymi aktorami, żeby nadmiernie nie narażać na szwank i tak już mocno starganych nerów... (Jako od wichru krzew połamany, tak się duszyczka stargała.. )Tak że ja i tato patrzeć nie możemy... Franek też się nie ekscytuje, w rozjazdach zresztą ostatnio...
Ale jakieś refleksje są. Pan Campus (czyt. fonetycznie, jak uszczypliwie zalecał Frasyniuk) o dwudziestej pierwszej się wygłupił, choć musiał znać podszepty, że w trakcie wyborczego sondażu było bardzo dużo odmów uczestnictwa w nim... No i tak sobie był prezydentem na jedną noc - taki jednej nocy kwiat, nawet nie całej... Liczyłem na ludzi, którzy, mimo wszystko, mimo tego marnego obrazu koalicji, tych wszystkich obietnic, od których realizacji zaczęli się migać, mimo tego tego udawania PiSu przez PSL (czemu oni sądzą, że torpedując układ, w który dla korzyści wyborczych weszli, ktoś się będzie nimi przejmował, jeśli ma do wyboru prawdziwy PiS - całkiem solidny, krzepki, nadal malowniczo bezczelny...), jednak pozostaną konsekwentni, aktywnie uczestnicząc w oczyszczaniu pola do działań. Dlaczego brakło cierpliwości, którą trzeba było się wykazać, pamiętając w pewnym niefortunnym układzie o wyborczym kalendarzu? Mówi się, że rządząca ekipa tego czy tamtego nie dowiozła... No dobra - ale kadencja jeszcze nie minęła - póki co, to my, elektorat, nie dowieźliśmy... Wypadało jednak ruszyć dupska, by do frekwencji - świetnej, trzeba przyznać - doszedł jeszcze cud, którego Trzaskowski potrzebował... I potem, po pełnym zwycięstwie, można wreszcie, w czasie przez wspomniany kalendarz wyznaczonym, pokazywać żółte czy czerwone kartki.
No można się obrażać: a wystawili nas, a za mało uczynili... I co nagle - w tył zwrot? To trochę jak z głupim dzieckiem, które, chcąc mamie zrobić na złość, odmraża sobie uszy... Ledwie na starcie już rozczarowanie, już fochy... Tak patrzę na to wszystko, wiedząc teraz, że w zasadzie porobione, że na nic odliczanki do końca PADa, bo trzeba sporo teraz doliczyć, że nic się nie będzie dało sensownie zreformować, że nie ma widoków na rozliczenie jakichkolwiek łajdactw, że nie ma co liczyć na ustanowienie praw korzystnych dla tych, których nie dostrzegano dotąd, patrzę i przychodzi mi na myśl widziany kiedyś taki śmieszny filmik, na którym skakała sobie kózka, skakała, aż wpadła do wąskiej dziury przy drodze - ludzie musieli się nie lada natrudzić, by ją z niej wydostać, a gdy to już się stało, kózka znów zaczęła skakać, tylko po to, by po chwili wpaść w dokładnie tę samą dziurę.
Tak się zastanawiam, po co były te wrzaski, te pandemiczne jeszcze protesty, co dla niektórych były ot - takimi kurwiszońskimi wybrykami... (Dziwić to nie powinno - świętości mateczne - i wszelkie inne - wszak kwitną w brudu otoczce...) Szpak po cóż śpiewał na Żoliborzu, i po co w ogóle były te artystyczne masturbacje przy starej pustej wtedy willi... I co za jakiś czas będzie? Znowu nakupimy sobie białych kwiatków, takichże świeczek, po placykach śpiewać sobie Lennona "Imagine" będziemy, a Dorota Segda poczyta nam Miłosza?... Znowu te magiczne myślenia o mocy sztuki?... Ale może barbarzyństwa trzeba jednak... To i sztuce wyjść na dobre potrafi... Taka mi się myśl Mannowska plącze o tym, że cywilizacja wyjaławia sztukę, że jej bardziej służy kultura, a ta jak kania dżdżu potrzebuje barbarzyństwa... To trochę takie jak te tęsknoty jednego poety z Wysp Owczych, co najpiękniejsze kwiaty widzi wokół szamba...
Prezes Tysiąclecia otoczył się półświatkiem i nazwał to otoczenie wyższą półką, choć to żadna półka, bo to zawsze był, jest i będzie (mimo całego oczytania) poziom podłogi, i to takiej podłogi zmytej brudną szmatą, bo takie są owego Prezesa wyobrażenia o życiu i higienie tegoż. I to w zasadzie nie przeszkadza, jak widać... Miał być prezydent ze świata (dyskusyjny on - ale dobra) - będzie z półświatka, bo daliśmy klucze do pałacu komuś, kto podobno trudnił się sutenerstwem i ma jeszcze inne śmieci w życiorysie, z których się mętnie dotąd tłumaczył... Wydawało się, że zdołamy odessać z publicznego życia choć trochę najgorszego brudu, a tymczasem nanieśli tu nowych wiader... Ale ja się temu już przyglądać nie zamierzam. Daruję sobie ten serial... Dość mam innych kłopotów...
Tato to dziś problem nr jeden... Ciężka sprawa, bo to jednak obcy człowiek, z antypodów względem mojego stylu życia. Strasznie to dziwna sytuacja. Ale biorę na siebie ciężar. Jestem obowiązkowy... Chociaż czasem wściekły i szorstki... Stary jest dziwny... Zaczął się bawić ze mną w szpital, jakby mu obłożność wymagająca pełnej obsługi zaczynała pasować i sprawiać przyjemność... Ale go w końcu z tego wyra wytargałem. Stanowcza rehabilitacja, cały sprzęt jaki do niej zakupiłem poszedł w ruch... I stanął na nogach. Oczywiście nigdy już nie będzie w pełni samodzielny, ale jest przywrócony życiu, w miarę normalnemu... Tak, bo w miarę powiodło się to, co przypominało wpasowywanie słonia morskiego do warunków ludzkiego bytowania... Oby jeszcze tylko tej rurki można było się pozbyć. Laryngolog daje jakieś światełko nadziei... Jest między nami dużo spięć, co ja traktuję podobnie jak wygraną tego pana z barwną przeszłością z półświatka... Taki los...
Teraz tato się cieszy, że go pognałem z wyra... Nie ma u mnie w domu miejsca na rozbebeszone barłogi, jeśli to nie jest konieczne. I ładnie się ubieramy w dresik, i chodzimy do toalety, a nie sramy w pieluchy...
Czuję się, jakbym miał w domu takie stare dziecko. Wyszliśmy z pieluch, uczymy się mówić, chodzić... Jak gdzieś trzeba dalej, to sadzam na wózek... Kudre - nawet jak człowiek nie chce mieć dzieci - zawsze może go dopaść choćby karykatura dzietności... Mama wyszła kiedyś za mąż, i ja mam tego męża teraz na stanie...
Więc po wyborach szanse na różne rozwiązania uschły, na nasze życzenie, mimo niegdysiejszych okrzyków: wypier..., spier... A teraz sami żeśmy się wypier... I nie dziwmy się, jak będą nam zaraz znów śmiać się w twarz... Panie poskrobią się za własną kasę, gej za mąż nie wyjdzie... Szkoda, bo wolę, jak ludzie mają wybór, choć mnie osobiście to nawet w gardle nie drapie, bowiem śmieszą mnie heteryckie obrządki, więc byłoby czymś dziwacznym, gdybym coś od nich małpował... Ja zresztą przywykłem do kociej łapy, bo ja nawet z własnym krajem żyję na kocią łapę - niczego mu nie przysięgałem, trochę go utrzymuję, nie biorąc w zamian właściwie nic - w dorosłym życiu ani centa nie wziąłem i niczego nie oczekuję... Ja sobie wszystko sam... Więc po co mam się denerwować.? No widzę - kózka wpadła w tę samą dziurę... - No niech cię cholera - mówię, ale bez gniewu, z rechotem tylko...
Na demokrację się nie obrażam. Mogę co najwyżej pogniewać się na ludzi za ich lenistwo, niekonsekwencję, głupotę, ślepotę, naiwność... Itd, itp... Jednak o demokrację trzeba dbać. Tak się śmiano trochę z tej "demokracji walczącej", ale ona taka właśnie powinna być, trzeba istnieć w niej z czujnością, bo demokracja sprawić może, że przyjdą dzięki niej ludzie, którzy, korzystając z jej narzędzi, zrobią wszystko, by tę demokrację zlikwidować... Przecież to wiemy... Ale, widać, w kupie tyle rozumu, że kózka znowu w dziurze...
Martwić się jednak nie zamierzam... Grzebię sobie natomiast w zapomnieniach... Lubię to... Ostatnio sobie wyłuskałem z zaświatów Ewę Łuskinę (1879 - 1942)... Zapomniana pisarka młodopolska, zafascynowana Przybyszewskim... Formalnie ze skromnym wykształceniem, ale z wielką wiedzą - krakowianka, choć też trochę z Zakopanego, bo tam jakiś czas z matką prowadziła pensjonacik... Skromna osóbka z wielką wyobraźnią, skłonnością do przepychów, zmysłowości... Jej "Viraginitas" - mmm - plątanina niezwykłości, erotycznych, wymyślnych apetytów - ach, ta moc seksu, ci piękni chłopcy i wojowniczy mężczyźni, te płciowe przyciągania śmiertelne i odpychania, wszystko wśród bujnych roślin, wśród złoceń, klejnotów, jedwabi i aksamitów, jak z bajki Oscara Wilde'a... Niczym stare dobre wino (to, literackie, pić jeszcze mogę), co nabrało mocy ponad wszelką wulgarność wzlatującej... Smakowite... Od ogrodów Semiramidy aż po podróż w młodopolskie Tatry... Ach, kiedyś to się pisało - coś dodanego to było do życia, a nie coś z życia ledwie wyżętego...
Tak że sobie w pięknostki uciekam. Nie gniewam się. I denerwować się nie zamierzam... Przynajmniej na razie... Jeśli idzie o te spartolone wybory i głupie szczypanki... Życie i tak mam wystarczająco pogmatwane...
Dobra. A teraz trochę muzyki. Na ten czas dobrze mi to zabrzmiało... Jedyny w swoim rodzaju zwierzak sceniczny : Tina Turner, nieodżałowana... Zwykle nie lubię śpiewających kobiet - no ale ta to mi dawno już temu skradła serce... Są wyjątki przyćmiewające wszystko wokół. Genialna, cudowna, z tym swoim szorstkim głosem. Jedyna. Królowa. Zatem: Tina Turner i "Steel Claw":
Komentarze
Prześlij komentarz