August Strindberg. Podróż szczęśliwego Piotra (3)
3.
Rynek w mieście. Po prawej ratusz z arkadowym wejściem, nad którym widać balkon dla radnych i samego burmistrza, gdzie mogą się ukazywać i skąd mogą posyłać swe mowy dla mieszkańców. Po lewej zaś siedziba szewca z witryną i stosownym szyldem, obok ława i stół. Dalej kurnik i poidło. Pośrodku zaś placu stoi pręgierz z dwiema parami kajdan na łańcuchach i z figurą z brązu na szczycie przedstawiającą postać z rózgą w dłoni. A nieco na prawo od tego pyszni się posąg burmistrza Hansa Schulze'a, który opiera się o kamienną dziewicę, co głowę ma ozdobioną laurowym wieńcem. A dalej miasto, miasto, miasto...
- Dzień dobry. Jakże się posągowi spało tej nocy? - pyta pręgierz i kłania się nisko postaci burmistrza.
Posąg w odpowiedzi kiwa lekko głową. - Dzień dobry, pręgierzu. A ty dobrze spałeś?
- A i owszem. I też mi się coś przyśniło. Zgadniesz, co takiego?
- A jakże to możliwe? - odpowiada szorstko posąg.
- Śniło mi się - imaginuj sobie - że do miasta przybył reformator.
- Co? Reformator? - Aż tupnął. - Do kroćset! Jakże zimno w stopy, gdy tak trzeba tutaj stać. Ale czego to się nie robi dla chwały! Reformator, powiadasz? Więc i on będzie miał posąg!
- Posąg! E tam! Tamten sam musiał odgrywać posąg, tu, u moich stóp, gdym go ściskał za szyję obiema rękami. - Słychać szczęk łańcuchów. - Bo widzisz, on był prawdziwym reformatorem, a nie takim szarlatanem, jakim ty byłeś za życia.
- Gadanie takie, byś się wstydził.
- Powinienem... ale sprawiedliwość zawsze jest po mojej stronie - mówi i potrząsa rózgą.
- I w czym to on się specjalizował?
- W brukowaniu ulic.
- W brukowaniu! Do ciężkiego diabła! Więc parał się tym, co ja. - Aż wpada z wrażenia na kamienną kobietę.
- Nie, on się wyznawał w tym, czym ty się bawiłeś, i nie stałbyś tam, gdzie jesteś, gdybyś nie był teściem burmistrza.
- A czyż to nie ja wprowadziłem w życie nową myśl, by brukować ulice?
- Jakaż tam ona nowa... Tylko co zrobiłeś? Miast miękkiego piasku, po którym spokojnie można było stąpać, teraz balansować trzeba na ostrych, nierównych kamieniach, które tylko niszczą buty i nadwyrężają stopy. Bo płaskie, równe kamienie są tylko na drodze do twojego domu... A, przepraszam, do karczmy też równy prowadzi bruk.
- A teraz ten reformator czy szarlatan chce zniweczyć to, co zrobiłem?
- Chce rozwalić to, co położyłeś, i wybrukować wszystkie ulice kamieniami burmistrza, żeby wszyscy mieli równo pod stopami i czuli się tak samo dobrze.
- A więc to wichrzyciel!
- Tak. I nie ma za sobą żadnej partyjnej polityki. Bo ty miałeś za sobą wozodzieja, szewca, cyrulika, no i burmistrza, więc ci się powiodło.
- Lepiej niech on uważa! Ludzie cisną weń każdym kamieniem oderwanym od mojego dzieła. Biada mu, jeśli tknie pamięć o mnie!
- Miejmy nadzieję, że cię zdemaskuje, stary oszuście! Pamiętasz, jak po śmierci stałeś się jednym z wielkich? Najpierw na pogrzebie proboszcz za dwadzieścia marek cnoty twe wychwalał; a budowniczy, który się na twych ulicach wzbogacił, wygłosił wspaniałą pogrzebową mowę; cyrulik, co z powodu wszystkich ran i odcisków na nogach roboty ma huk, za swój zawodowy rozwój medal z twym wizerunkiem kazał wybić; a wozodziej - co się wozów już nałatał - jeden ze swych pojazdów twoim imieniem ochrzcił; na koniec zaś szewc wielki na twą cześć festyn zorganizował. I gotowe! Twój zięć, burmistrz, na tym gruncie zbiórkę na twój pomnik ogłosił i nikt nie śmiał nie dać grosza. I tak sobie tu stoisz!
- Tak, stoję sobie, i to cię złości. A dzisiaj Towarzystwo Schulzego przybędzie z wieńcami i zaśpiewa pieśń żałobną zamówioną przez mojego zięcia. Aż cię będzie od tego skręcało.
- Z pewnością, z pewnością. Ale przekonajmy się, może jednak sen mój się spełni.
- A teraz trzymaj język za zębami, bo oto nadchodzi Towarzystwo.
- Przecież to boki zrywać! Całe Towarzystwo ledwie trzy osoby! W zeszłym roku było sześć. Jesteś w odwrocie. Zobaczysz, wkrótce wyprowadzą cię na pastwisko!
- Naród, który czci swoich wielkich ludzi i pielęgnuje pamięć o minionych wydarzeniach, nigdy nie upadnie tak nisko, by swoje posągi wynosić na pastwiska.
Tymczasem szewc wychodzi z domu i otwiera swój zakład oraz sklep. - W nocy chyba padało - mówi - bo stary Schulze aż lśni. Oby tylko pogoda dopisała, kiedy zjawi się nasze towarzystwo śpiewacze. - Krzyczy w głąb domu: - Hans!
- Tak, mistrzu! - woła Hans, ukazując się w oknie.
- Posiedź tu w oknie z robotą. Ja mam do spełnienia obywatelski obowiązek.
- Tak, mistrzu!
- I spisuj mi się tu dobrze, bo jak nie, to rzemień chętnie potańczy po twoich plecach. Słyszysz, łobuzie?
- Tak, mistrzu!
Zbliża się wozodziej z chorągwią: - Witam szewca!
- Dzień dobry, wozodzieju.
A oto i cyrulik, co się wyspecjalizował w stopach. Niesie wieniec laurowy. - Dzień dobry, dzień dobry. Zaczekamy na burmistrza? Dobrze by było się pospieszyć, bo chyba znowu zacznie padać.
- To sobie rano pomyślałem - rzecze szewc. - Więc byłem mądry i wziąłem ze sobą pelerynę.
- Ludzie tu powinni całą procesję urządzić! Tymczasem nie widzę Kota! Czy szewc nie powiedział drukarzowi, że mamy dziś obchodzić Święto Pamięci? - mówi wozodziej.
- Ależ naturalnie.
- Może panowie utworzą półkole wokół cokołu pomnika?
- Winniśmy zacząć od uroczystej pieśni. To z pewnością zwabi tu ludzi - rzecze cyrulik.
- Nie rozumiem, czemu nie ma burmistrza? W poprzednich latach zawsze częstował nas czymś mocniejszym - zastanawia się wozodziej.
- Jak zaczniesz śpiewać, to się obudzi, jeśli zaspał. No, czas rozgrzać głosy: do, re, mi... do! - zarządza szewc.
- Tylko uważajcie na trio, żeby to brzmiało jak prawdziwy, ogłuszający zespół!
No i idą w śpiew gromki, z pozdrowieniem dla wielkiego burmistrza, tej prawdziwej ozdoby i dobroczyńcy. Wszystko na tym łez padole mija, jednak pamięć o jego pracy i zasługach nie przeminie nigdy... Tak zapewniają śpiewacy.
- Zaryczałeś zacnie, wozodzieju. Czy zanosi się na okowitę?
- Dalej, szewczyku! Na arię czas, z uczuciem zaśpiewaną. Zobaczysz, wtedy burmistrz na pewno się zbudzi...
Śpiewa tedy szewc... Oddech różany i goździka woń w ogrodu chłodach gdzieś stracone. Jakże myśli zwodzi na wietrze, wśród spienionych fal, ona, co burzę włosów rozpuszcza, gdzie świeżość morza, nad którym stał. I lilia tak biała, i lilia tak czerwona pospołu rozkochane i w życiu, i w śmierci.
- Niecodzienna strofa - zauważa cyrulik. - Ale jakby nie w temacie. Skąd żeś to w ogóle wziął?
- A takiego zdolnego w domu mam ucznia, co takie rzeczy tworzy w czasie wolnym, przy niedzieli.
- Jeśli mogę pozwolić sobie na opinię... - wtrąca się wozodziej. - O co tam biega? Trudno doprawdy w strofie tej się rozeznać.
- A widzisz, bo w tym cała rzecz! Oho, chyba oto mamy deszcz - mówi szewc i zakłada pelerynę.
- Panowie sądzą, że warto tu stać i moknąć z powodu tego starego durnia? - pyta wozodziej.
- Otrzymujemy dotację na podtrzymywanie śpiewaczej tradycji, tedy wypada, by nasze trio, zanim sobie pójdzie, coś jeszcze zaintonowało, a jak się dobrze do tego przyłożymy, przynajmniej diabeł nie pośpi. A z oracją można rzeczywiście poczekać, tym bardziej, że publiczność zbyt mała na doniosłe mowy. Do roboty zatem: do, re, mi... Nie najidealniejsza to aria, ale daje przynajmniej jakiś pogląd na tutejsze warunki.
- A nich mnie diabli, jeśli będę tu dalej stał, by się przeziębić przez tego starego szarlatana! Dotacje? Wynagrodzenie? Sześć marek na osobę! Można sobie darować - mówi cyrulik.
- Też tak myślę - zgadza się wozodziej.
- A nie byłeś zaangażowany w zbiórkę na pomnik? A ty medalionem nie pomogłeś uczynić go wielkim?
- Musieliśmy, nieprawdaż? Inaczej by nam tu żyć nie dali.
- Tak, ale niewdzięcznością będzie nieuszanowanie pamięci o nim. Tedy zaśpiewam sam.
- No pewnie, dasz radę, w tej swojej pelerynie. A ja idę na śniadanie - oznajmia cyrulik, po czym rzuca wieniec pod cokół, naciąga na głowę kaptur i oddala się biegiem.
- Ostatni raz biorę w tym udział. Żegnam! - mówi wozodziej.
I tak szewc zostaje sam: - Teraz pójdę do burmistrza na jakąś szklaneczkę. Ale wpierw muszę wygłosić mowę do starca na piedestale, tak by moje sumienie spokojne było... Myślisz, stary Schulze, że to dla ciebie śpiewamy, dla ciebie przemawiamy... Nie rozumiesz, że robimy to dla siebie? Potrzebujemy wielkiego człowieka, który będzie nas wspierał, gdy sami okażemy się zbyt mali. Potrzebujemy twojego słowa, by je cytować, bo nikt nie wierzy naszym słowom. Nasze miasteczko potrzebowało twojego posągu, żeby stać się wielkim miastem; twoi nic nieznaczący krewni potrzebowali twojego pomnika, by im to pomogło odnaleźć się w tym niedobrym świecie - i dlatego, widzisz - stoisz tu ponad nami wszystkimi - ty niegdysiejsze zero! Teraz usłyszałeś prawdę; pierwszy i ostatni raz być może. - Rozgląda się nagle zalękniony. - Bo chyba nikt inny nie słuchał tego, co przed chwilą powiedziałem? Ach, nadchodzi krewny wielkiego człowieka!
- Witam szewca. Czyś słyszał o tym haniebnym ataku?
- Co, teraz? A cóż to się dzieje, panie krewny?
- W naszym mieście pojawił się reformator. Nie czytałeś pan ulotki?
- Nie, nie!
- Niesłychana rzecz. Przeczytaj pan!
- Za bardzom wzburzony, by czytać. Ty przeczytaj.
- No to słuchaj, co pisze tej łajdak: "Nie minęło ćwierć wieku, odkąd burmistrz Schulze uraczył tutejszą społeczność istotnymi ulepszeniami, jeśli idzie o brukowanie ulic, zamieniając starą piaskową nawierzchnię na koślawe kocie łby". Słyszysz? Słyszysz?
- Owszem. Ale co w tym złego?
- Jak to? Czyż nie nazywa go burmistrzem Schulze? Nie mówi się na zmarłego jakiś tam burmistrz - to przecież Jego Dostojność. I czyż ten nieszczęśnik nie pisze o koślawych kocich łbach? Czyż tym nie próbuje podważyć jego wartości?
- No ale przecież jaki to atak? Pisze, że kocie łby są koślawe, bo takie są.
- Dobrze, są koślawe, ale przecież nie wolno tak mówić, gdy odpowiada za nie tak wielki człowiek. Oj, z pana szewca, widzę, sceptyk jakiś. Uważaj pan! Bo wie pan, czym się to skończyć może.
- Na miłość Boską, nie jestem żadnym sceptykiem! Czyż nie stałem tu i nie śpiewałem do swego druha Schulzego?
- Druha, brata od szklanki! Ale jeśli taki byłeś dla niego za życia, to wiedz, że śmierć znosi wszelkie tytuły. Przyznasz zatem, że to jest atak?
- Oczywiście, że tak. Czy powiedziałem coś przeciwnego? Czy mógłbyś to udowodnić?
- W porządku, ale strzeż się! O dziewiątej tu, na placu, odbędzie się publiczna rada miejska i ten reformator ma przemawiać w swojej sprawie. Wiesz, czego chce?
- Nie.
- Pomyśl! Chce wybrukować wszystkie ulice równymi płytkami.
- Całkiem to rozsądne.
Krewny uśmiecha się gorzko: - Rozsądne, tak, rozsądne. No ale weźmy na przykład twoje rzemiosło - jak to z nim będzie, kiedy ludzie nie będą musieli troszczyć się o buty?
- No tak, wybacz mi, masz rację. Nie myślę nawet o swym skromnym rzemiośle, ale o wszystkich biednych robotnikach, którzy zostaną okradzeni z chleba i o ich biednych żonach i dzieciach.
Hans siedzący w oknie stroi miny: - Biedni, nieszczęśni robotnicy!
- Widzisz, widzisz. - Krewny wskazuje na posąg. - Był przyjacielem biednych i dobrze wiedział, co robi!
- Możesz być pewien, że zarówno wozodziej jak i cyrulik będą ze mną zgodni.
- Mogę być?
- Na życie i śmierć. Całkowicie!
- Szczęśliwy lud, co szanuje swych wielkich mężów! - rzecze krewny i odchodzi.
Tymczasem wybija dziewiąta i gromadzą się ludzie na miejskim placu. Zdarzenie to z muzyczną jest oprawą, bo oto niesie się dźwięk trąbek i stukanie dobosza. A gdy muzyka cichnie, pojawia się Piotr, do którego dołącza brukarz.
- Witaj, brukarzu - odzywa się Piotr. - Jak myślisz, jak się potoczy ta sprawa?
- Źle, bardzo źle!
- A co, ludzie nie chcą ulepszeń?
- Nie ma co w to wątpić, chodzi jeno o reputację wielkiego człowieka, którą raczyłeś był zaatakować.
- Zaatakować?
Deszcz ustaje.
- Nazwałeś go zwykłym burmistrzem, a to prawie jak bluźnierstwo; i jeszcze ośmieliłeś się nazwać jego kostkę koślawą... Krótko mówiąc: wyraziłeś powszechną opinię, więc jesteś zgubiony.
- W osobliwym wielce żyjemy świecie.
- Takim sobie, bym powiedział, który ma swoje dziwactwa, ale proszę nie próbować temu zaradzić, bo to prosta droga do piekła.
- Ludzie są niezadowoleni, ale kiedy ktoś chce dociec przyczyny ich niezadowolenia, ci rzucają w niego kamieniami. - Po tych słowach jakiś chłopak wciska im w dłonie ulotki i pędzi dalej, by wręczać je innym.
Piotr rzuca okiem na papier. - Ależ to skandal. Narysowali nas. Czy ja mam taki nos?
- Dołożyli nam, całkiem nieźle! Choć chyba nie mam takich uszu.
- Trudno to pojąć; wczoraj jeszcze redaktor był za sprawą, a dzisiaj mnie obraża.
- Opinia publiczna, rozumiesz! Powiedział mi, że popiera naszą sprawę, ale opinii nie zamierza się przeciwstawiać.
- No to dziwny sposób pracy na naszą rzecz. Kim jest więc ta opinia?
- Po pierwsze klienci, po drugie burmistrz... Pieniądze i władza.
- A czemu ciebie skarykaturował?
- Bo przyjąłem twoją propozycję. Oczywiście zrobiłem to z myślą o zarobku... A tymczasem on już nieźle zarobił na tych dziełach i wierszykach...
Znowu trąbki, bębny i na ratuszowy balkon wychodzą radni i burmistrz z urzędnikami.
- Dzieci moje - zawołał ze swych wysokości burmistrz do ludu swego miasta - na pewno już usłyszeliście, że przybył do nas oszust.
- To nie oszust, a reformator - odkrzyknął ktoś ze zgromadzonych.
- Na jedno wychodzi. A poza tym trzymaj język za zębami, bo nie masz prawa głosu, mój chłopcze.
- Panie burmistrzu - odzywa się Piotr - uniżenie proszę, aby moja propozycja została w należyty sposób przedstawiona przed tym szacownym zgromadzeniem ludowym...
- Tylko go słuchajcie! Znamy doskonale jego propozycję i nie pozostaje nam nic innego, tylko wyrazić nasza opinię. Odesłać to wypada ni mniej, ni więcej tylko do domu wariatów! Moje dzieci - otóż ten człowiek chce, aby wszyscy mogli wszędzie stąpać po gładkich ulicach. Tymczasem Pan stwarza ludzi rożnych rodzajów, tedy i na ulicach muszą być różne rodzaje kamieni. Czy ktoś chce dodać jakieś uwagi?
Na to jeden z ludu zakrzyknął: - To nieprawda! Pan nie stwarza różnych rodzajów ludzi!
- Kto ci pozwolił krzyczeć?
- Skoro nie możemy mówić, niech nam przynajmniej wolno będzie krzyczeć!
- Tak, krzycz, a w końcu wsadzę cię do aresztu! Tak więc nikt nie ma nic do dodania?
- Panie burmistrzu - odzywa się krewny wielkiego człowieka - niech mi będzie wolno, jako człowiekowi honoru, zaprotestować przeciwko temu oburzającemu atakowi!
- Wyzywam więc tego człowieka honoru! - woła Piotr.
- A ja do słów krewnego większą przywiązuję wagę, bo z jego to rodziny nasz wielki człowiek, a to zawsze najlepsza gwarancja dla wspólnoty... Tak więc propozycję uznaję za odrzuconą.
- Kukuryku - drze się kogut z kurnika obok pracowni szewca.
- Co za diabeł? - oburza się na ten dźwięk burmistrz.
- To ten, co prawo ma do głosu! - mówi jeden z ludu.
- Kukuryku!
- Aresztować go - drze się jeden z ludu, czemu towarzyszy przepełniony śmiechem harmider.
- Panie burmistrzu! - odzywa się Piotr.
- Cicho tam na dole! - krzyczy burmistrz. - Teraz druga rzecz: Obecny tu awanturnik wypowiedział się skandalicznie o władzach, wygłaszając zniesławiające mowy pod adresem zmarłego włodarza naszego miasta. Chcielibyśmy usłyszeć kilku bezstronnych obywateli... Niech wypowie się szewc, na co ów awanturnik zasługuje?
- Co rada postanowi, za tym zagłosuję.
- Bardzo słusznie. Zachowamy to w pamięci. A co pan powie, cyruliku?
- Stoję za szewcem.
- A pan wozodziej?
- Ja tak jak i mój przedmówca, mam zaszczyt...
- A ci, którzy mają prawo mówić, milczą - gada jeden z ludu.
- Cisza tam! - słychać gromki głos burmistrza. - Na podstawie tego, co już zostało przedstawione, w oparciu o niezbite dowody, awanturnik o imieniu Piotr (nazwiska brak) za złośliwe wypowiedzi na temat władz miejskich skazany zostaje na dwie godziny stania pod pręgierzem, a następnie ma być wypędzony z miasta, ku wiecznej hańbie i ku przestrodze dla innych.
- A gdzież te dowody, panie burmistrzu? - pyta Piotr.
- Nic tu nie jest potrzebne. Oczywistej oczywistości ani się nie da, ani nie trzeba udowadniać. Precz z nim!
I wyprowadzają Piotra odpowiednie służby.
- Trzeci punkt - mówi dalej burmistrz. - Z uwagi na dokuczliwe i nieprzewidziane okoliczności, w których miejskie psy w niestosowny sposób wyrażają swoje wewnętrzne uczucia wobec ohydy otaczającej cokół pomnika Hansa Schulzego, żąda się, by zabezpieczono niezbędne środki pozwalające na stworzenie żelaznego ogrodzenia wokół tegoż. Przecież nikt nie odmówi zasłużonemu człowiekowi tak błahego aktu szacunku?
- Nie! - powiedzieli mający prawo głosu.
- Po raz pierwszy słyszymy, jak wybrańcy mówią "nie"! - zauważa jeden z ludu.
- Do aresztu z nim, strażniku! A tak to pełna zgoda!
- Tak - potwierdzają mający prawo głosu.
Jeden z ludu, wyprowadzany przez porządkowe służby, wydaje z siebie głos jak baran: Beeee, beee, beee, czemu wtórują śmiechy i wesołe pokrzykiwania.
- Przerwa w obradach - ogłasza burmistrz, którą za nim ogłaszają trąby i bęben.
Chwila ciszy.
- Umie przyspieszać rozpatrywanie spraw ten burmistrz - mówi krewny wielkiego człowieka do szewca.
- Powinien być w parlamencie, wtedy sprawy z wnioskami zbiorowymi toczyłyby się trochę szybciej.
Burmistrz, radni i urzędnicy wchodzą do ratusza. Ludzie zaś krążą po placu.Tylko brukarz trzyma się na uboczu.
- Panowie - odzywa się szewc do wozodzieja i krewnego - a może byśmy tak usiedli przy kufelku?
Panowie przystają na propozycję, więc szewc wydaje przez drzwi polecenie Hansowi, który zaraz przynosi piwo. - Cóż, krewny nie zechciał być dziś rano obecny na uroczystościach ku czci jego znamienitego bliskiego?
- Po co było wychodzić na deszcz? A ty byłeś z towarzystwem.
- Całe towarzystwo. Trzech nas było.
- Śpiewałeś?
- Tak, troszkę - mówi cyrulik.
Krewny się śmieje: - Dużo było ludzi?
- Żywego ducha! - odpowiada wozodziej.
- A burmistrz?
- Zaspał - informuje szewc.
- A "Rannego kura" widziałeś? - pyta ze śmiechem krewny.
- Nie - odpowiadają wszyscy.
Krewny bierze broszurę: - Chcecie posłuchać? Oto stoi tu: "Zwyczajowy hołd złożony został przez Towarzystwo Schulzego, ku pamięci naszego zacnego obywatela, którego w brązie upamiętniamy na rynku naszego miasta. Uroczystości odbyły się dziś rano w obecności tłumów mieszkańców, którzy pieśni żałobne ku czci znamienitego zmarłego przywitali gromkimi brawami. Pieśni, jak zawsze, wykonał wielki chór z właściwym sobie artyzmem. Orację zaś, z najwyższą starannością przygotowaną, wygłosił dźwięcznym tonem nasz przezacny szewc. Wśród obecnych znamienitych gości dało się zauważyć burmistrza oraz krewnego naszego zmarłego wielkiego człowieka".
Wszyscy rechoczą.
- Czyż to nie wybitne? - pyta krewny.
- Bezcenne! Ty to napisałeś?
- A tak przy okazji - Widzieliście karykatury reformatora i brukarza? Świetne!
- Choć to nazbyt mocna kreska - zauważył szewc.
- Tak, nikt rozsądny nie ma nic przeciwko tej propozycji; ale żeby wpadła w takie ręce... Cicho, nadchodzi!
Strażnicy prowadzą Piotra i skuwają go kajdanami przy pręgierzu. Lud gromadzi się wokół, przepycha nawzajem, poszturchuje; szewc i jego towarzysze są nieco zażenowani. Pojawiają się lirnik i ślepa kobieta z pomalowanym płótnem na tyczce. Kobieta śpiewa i pokazuje na płótno, które jest pomalowane w pasy - jest ich sześć, co odpowiada liczbie zwrotek w piosence:
Słyszał raz lament pośród ludu,
pewien młodzieniec naiwny,
władza na placu sobie siedziała,
dla niej to ogródek piwny.
Młodzieniec tedy woła do ludu,
drogę ja wam naprostuję,
władza się burzy, kłopoty idą,
precz, wichrzycielskie zbóje.
Wciąż władza sobie siedzi przy piwku,
żadnego nie widząc brudu,
o dobru wspólnym ciągle coś gada,
nie słysząc lamentu ludu.
Młodzian dziś stanął pod pręgierzem
dali mu miejsce na placu,
a koło szewca kogucik zapiał,
jak u Kajfasza w pałacu.
Wielki szacunek masz mieć dla prawa,
a tamci sławę kupują,
po śmierci groby, wielkie posągi,
za złoto panu fundują.
Ludzie przechodzą stale pod jarzmem,
płaczą, gdy nocne ciemności,
czekają kiedy zapieje kogut,
zwiastun odnowy, jasności.
Towarzystwo szewca robi krzywe miny i udaje, że tego nie słucha, ludzie zaś są bardzo śpiewem zainteresowani i wrzucają drobniaki do skarbonki ślepej śpiewaczki. Kobiety wzruszają się do łez i co jakiś czas ocierają oczy.
- Ma pan ostatnio dużo zamówień? - pyta szewca krewny wielkiego człowieka.
- A, tak sobie.
- Daj starej niewidomej kobiecie grosik - mówi przechodząca obok ich stołu śpiewaczka.
- Żebranie jest zakazane, nie wiesz o tym? - burzy się cyrulik.
- Ona nie żebrze, jeno żąda zapłaty - odpowiada na to jeden z ludu.
- Co on bredzi? - odzywa się szewc.
- Towarzystwo Schulzego dostaje pieniądze za śpiewanie pod figurą, ale panowie chowają monety do kieszeni i trzymają się z daleka. Rano było tylko trzech - rzuca słowo prawdy jeden z ludu.
- Pomyślcie - mówi szewc do swoich - oni wiedzą wszystko, co się dzieje, łotrzyki.
- Dajcie niewidomej monetę.
- Trzeba przecież zapłacić jej za to zawodzenie - zawyrokował krewny.
- Śpiewa lepiej niż ten cały szewczyk. Staliśmy za rogiem i słuchaliśmy go uważnie. Z pewnością nie śpiewa tak doskonale jak on o oddechach różanych i woni goździka, ale wie, kiedy na jakie słowo jest odpowiedni czas i jakie jest właściwe dlań miejsce.
- Jeśli nie pójdziesz stąd, wiedźmo, każę cię zamknąć! - zagroził krewny.
Naraz rozpętuje się burza: grzmoty, błyskawice, wiatr, ulewa, jedno wielkie zamieszanie.
- I znów pada! Panowie, wejdźcie do środka - woła szewc.
- A ten biedak ma tam tak stać przy pręgierzu na deszczu? - pyta śpiewaczka.
- Skoro mój krewniak, który jest tak wielką osobistością, może stać na zewnątrz, to ten gość może równie dobrze zostać tam, gdzie jest.
- Polewanie wodą tak przyjemnie chłodzi głowy tych reformatorów - zauważa szewc i potyka się o kamień. - Przeklęty bruk! - Wskakuje do domu na jednej nodze.
Na placu zostają tylko Piotr i stara śpiewaczka, a właściwie Lisa za nią przebrana..
- No i tak, Piotrze - mówi, zdejmując swój kostium - stałeś się sławnym człowiekiem. Twoje imię jest teraz na ustach wszystkich. Twój wizerunek znany jest na każdej ulicy i na każdym publicznym placu. Ludzie cię cenią, reformatorze. Masz dość?
- Owszem, mam już dość bycia reformatorem.
- Zatem zostawiasz swoją pracę w połowie?
- Tak, Boże dopomóż! Żebym tylko zdołał ujść stąd z życiem!
- Szukałeś chwały i sławy.
- Przecież wszyscy tak robią.
- Nie wszyscy. Ale ty zyskałeś aprobatę ludu.
- Ludu! Lud nie ma nic do powiedzenia.
- Chciałeś aprobaty wielkich! Stój teraz i wstydź się! Nie wierzyłeś nawet w sprawę, o którą walczyłeś.
- Osobiście uważam, że to bez znaczenia czy się chodzi po gładkiej, czy wyboistej drodze.
- Gdy się chodzi w butach z cielęcej skórki - pewnie to nie ma znaczenia; co innego, gdy się chodzi boso.
- Co więcej, społeczność nic nie jest warta. Cała ta sprawa to tylko pozory. Wspólnota, dobro wspólne - nigdy nie mówi się o niczym innym. Tylko czym jest to dobro wspólne? Wydaje mi się, że to jest umowa między kilkoma osobami prywatnymi, które czegoś tam sobie życzą.
- Tymczasem to powinno być dobrem wszystkich. Ale tak nie jest. Zrób tak, a tak się stanie.
- Chciałbym, tak, tylko że brak mi sił!
- Pozbądź się tego, Piotrze, i zobaczymy, czy to będzie omyłka.
Piotr łamie żelaza i opuszcza miejsce pod pręgierzem. - Zobaczysz, Liso, że zrobię coś wielkiego, kiedy będę miał siłę.
- Dlaczego od razu coś wielkiego? Coś dobrego byłoby lepsze.
- Ale musisz być zawsze przy mnie, Liso. Co śpiewał ptak w lesie?
- Opowiem ci o tym następnym razem.
- Nie, teraz.
- Powiedział: "Kocham cię!".
- Nie pokochasz mnie, Liso?
- Wtedy, gdy ty mnie pokochasz.
- Przecież kocham.
- Nie, to nieprawda; jak dotąd kochasz tylko samego siebie. Idź w świat znowu, i naucz się czegoś więcej. Niewiele ci zostało już tych pragnień, a największe, lecz i najbardziej niebezpieczne, dopiero przed tobą... Władza! To najwyższa rzecz, po jaką może sięgnąć wątły człowiek. Lecz biada temu, kto jej nadużyje! Bo ten jest największym przestępcą świata, tworzy bowiem karykaturę naszego Pana. Żegnaj, królu, twoja korona na ciebie czeka! - mówi Lisa i znika.
- Och, królowo moja!
CDN
Komentarze
Prześlij komentarz