August Strindberg. Podróż szczęśliwego Piotra (4)

 4.

Pałacowe wnętrze w orientalnym stylu. Po prawej stronie widać tron, a przed nim stół z regaliami. Po lewej stronie otomana i na podłodze poduszki ułożone w półkole, wśród których leży emir zapisujący coś na papierowym zwoju.

Zjawia się szambelan. - Czy to rozrysowana genealogia młodego kalifa?

- Nie inaczej, szambelanie - odpowiada emir. 

- Z pewnością imponująca. Kto podany jako protoplasta?

- Kalif Omar, naturalnie.

- Tak mi przyszło na myśl, że lepszy byłby może Harun ar - Raszid.

- Z pewnością był popularniejszy, ale w takim przypadku nasz łaskawy władca nie byłby spokrewniony z tym starożytnym rodem.

- Istotnie. Będziesz wkrótce gotowy? Bo spodziewamy się go lada chwila.

- Czyś widział już, szambelanie, nowego kalifa?

- Tak; wygląda jak wszyscy inni - różni go od nas tylko drzewo genealogiczne.

- Tak, genealogiczne drzewo.

Szambelan zerka jeszcze na rozrysowaną mapę pokrewieństwa: - Ależ to z rozmachem zrobiona rzecz. I idzie mocno wszerz. 

- Musiałem dodać boczną linię; pięknie rozkwita to na papierze, rozłożyście, i nadaje rasie pozór siły, co zawsze jest pochlebne.

- Co na to kalif Omar powie? - śmieje się szambelan.

Wchodzi dworski mułła. - Allah akbar, barni! Jak się masz?

- Allah Elohim! Dziękuję, doskonale - odpowiada szambelan.

- Czy akt wyrzeczenia się został sporządzony w dwóch egzemplarzach? - pyta mułła.

- Tak, są dwa egzemplarze. Czy będziesz tak uprzejmy i porównasz... Wtedy jeszcze tylko jego podpis...

- Tak będzie najlepiej.

Szambelan bierze ze stołu dwa papiery i podaje jeden z nich mulle. Czyta na głos: My, Omar dwudziesty siódmy, niniejszym wyrzekamy się uroczyście naszej rzymskokatolickiej wiary i przyjmujemy doktrynę muzułmańską, tak jak została ona określona w Koranie i świętych pismach... Data, itd... Omar... Zgadza się?

- Zgadza się - potwierdza mułła.

Wchodzi Piotr, poprzedzany przez wezyra i nadwornego historyka, który skrzętnie notuje wszystko, co słyszy. Emir zrywa się z podłogi z genealogiczną mapą w ręce. 

- Wasza Wysokość zechce przejrzeć ten rodowód, sporządzony przez naszych wybitnych urzędników w oparciu o stare genealogiczne drzewo Waszej Wysokości? - mówi wezyr.

- Mój rodowód? Nigdy nie znałem żadnego krewnego poza moim ojcem, starym zakrystianem.

Wezyr udaje, że nie słyszy: - Zaczyna się od wielkiego i chwalebnego Kalifa Omara...  

- Kalifa Omara? A co to za gość?

- To nie żaden gość - odzywa się wezyr surowo. - To był wielki, honorowy władca...

- Tak czy owak, urodziłem się w małżeństwie, a nie wyskoczyłem spod lewej pierzyny, dobrzy ludzie!

- Władcy nie przystoi być samolubnym; musi on we wszystkim poświęcać swoje osobiste interesy i upodobania dla dobra ludu.

- Doskonale, ale czy dobro ludu wymaga, abym był nieślubnym dzieckiem?

- Tak - potwierdza wezyr.

- Podaj mi ten papier. - Emir przynosi zwój oraz pióro. - Zaczyna się od kłamstwa, a skończy się na kradzieży - zauważa Piotr.

- Pozostaje drobna formalność... Wasza Wysokość zechce podpisać jeszcze ten papier. - Mułła przedstawia mu akt wyrzeczenia.

- I co z tym?

- Wasza Wysokość nie musi sobie zawracać głowy czytaniem; to tylko taka formalność.

- Wyrzeczenie się wiary moich przodków! Ależ to oburzające!

- Względy polityczne. Dobro ludu...

- Muszę zostać muzułmaninem i nie będzie mi wolno wypić nawet kieliszka wina? 

- Można to rozmaicie pojmować, jak to w polityce.

- Doprawdy?

- Są różne kompromisy, dostosowania...

- Obejścia? Kręte ścieżki? Co?

- Czy Wasza Wysokość zechce podpisać?

- Ale będę gardził sobą, jeśli zacznę od tak niskiego czynu, a tym bardziej lud będzie miał prawo odnosić się do mnie z pogardą.

- Lud wymaga, aby władca poświęcił wszelkie osobiste względy dla jego dobra.

- Znaczy to, że co, że ich dobrobyt ma być budowany na kłamstwie i zbrodni?

Wezyr podchodzi do okna: - Wasza Wysokość, lud czeka na swojego wodza. Zawsze jest gotów ofiarować swój pot i swoją krew za swojego władcę, dlatego oczekuje, aby i władca poniósł ofiary.

- To prawda, co mówisz? No dobrze, daj mi to! - Bierze dokument, waha się. - Kościelna wieża, dzwony, śpiewy, świece, Boże Narodzenie, wszystko to przelatuje mi przed oczami! Nigdy więcej Wigilii! Życie jest takie okrutne: tylko żąda poświęcenia, ale nigdy niczego nie daje.

- Wasza Wysokość, lud wznosi okrzyki! Chce zobaczyć swego wodza w stroju dawnych kalifów. Korona i berło czekają, by ponownie ozdobić gałąź twego starego genealogicznego drzewa.

Piotr dostrzega insygnia władzy: - Ach, wezyrze, kto może mi nakazać, bym wyrzekł się swej wiary?

- Prawa.

- Kto je ustanowił? 

- Nasi przodkowie.

- Byli kruchymi ludźmi, tak jak my. Ale dobrze, wobec tego odmienię wszystkie prawa.

- Kalif nie odmienia praw, ponieważ nasza forma rządów nie przewiduje dlań uprawnień do ich stanowienia.

- A to jaka jest forma rządów w tej krainie?

- Konstytucyjny despotyzm. 

- Odpowiedz! Jestem kalifem czy nie?

- Jak tylko podpiszesz ten dokument.

- Dobrze więc... - Podpisuje papier. Potem drugi. I oto rozpoczyna się ceremonia koronacji, wchodzą dostojnicy...

- Niech żyje Omar dwudziesty siódmy! Allah! Allah! Allah!

- Czy Wasza Wysokość zechce teraz zasiąść na tronie i rozpocząć panowanie?

- Doprawdy, to będzie zabawa! Wpuścić lud!

- Lud? Lud nie ma nic wspólnego z rządem - mówi wezyr.

- Co, ale będę miał nad kim panować?

- To się robi na piśmie - odpowiada wezyr i podaje kilka dokumentów.

- Aby oszczędzić Waszej Wysokości ciężaru rządzenia w pierwszym dniu panowania, wszystkie petycje odłożyliśmy na bok, z wyjątkiem tej, którą łatwo można odrzucić.

- Niemądre to było, ale skoro już tak się stało, nic nie poradzimy. Posłuchajmy tedy!

- Achmed Szejk na twarz padając i z serdeczną modlitwą błaga, aby mógł przejść na wiarę sunnitów.

- Co to ta sunnicka wiara?

- To sekta, niebezpieczna sekta.

- A czym się różni od - hm - prawdziwej doktryny?

- Prawdziwy muzułmanin wita Allaha w ten sposób: - Układa ręce na piersi. - A sekciarz robi tak: - Pociera dłońmi nos i twarz, a potem zatyka palcami uszy.

Piotra to bawi. - A to człowiek nie może sobie zakryć palcami uszu? 

- Nie, prawo kraju na to nie pozwala.

- Więc nie ma tu wolności religijnej? 

- Jest, dla prawdziwego wyznania. 

- No a co z innymi?

- Nie może być innych!

- Tedy dam im wolność religijną!

- Tego kalif nie może uczynić

- Kto więc może?

- Jedynie rząd. 

- A kto go tworzy?

Wezyr i wszyscy inni przykładają palce do ust.

- Tajemnica? - dopytuje Piotr.

- To jest tajemnica konstytucyjnego despotyzmu.

- A ja miałem możność zmiany religii?

- Polityka - to inna sprawa.

 - Niech więc Bóg strzeże wszystkich ludzi przed polityką! Czy muszę zaczynać moje panowanie od odmowy spełnienia tej pokornej prośby?

- Wasza Wysokość nie może zacząć lepiej niż od wzmacniania praw królestwa.

- Nigdy się pod tym nie podpiszę!

- To nie jest konieczne. Rządowa sprawa. Posiedzenie gabinetu zostało odroczone. Czy Wasza Wysokość zechce zdjąć już oficjalny strój i powrócić do prywatnego życia z jego drobnymi rozrywkami? Marszałek dworu pozostaje do dyspozycji Waszej Wysokości - informuje na koniec wezyr i odchodzi.

Szambelan pomaga zdjąć kalifowi dekoracyjne elementy garderoby i prowadzi go na otomanę. Wtedy na scenę wchodzą tancerze, śpiewacy i nadworny poeta. 

- Cóż to za towarzystwo?

- Dwór.

- Czemu to tak kuso wszyscy odziani? Nie podoba mi się ten zwyczaj.

- Ale taki jest w tym kraju, Wasza Wysokość.

- Przynajmniej to nie polityka.

- Pierwsza śpiewaczka nadworna błaga, by mogła zabawić Waszą Wysokość znakomitą pieśnią napisaną przez słynnego poetę nadwornego, Tamerlana. 

- Bardzo proszę, niech mnie zabawi!

Śpiewaczka zabiera więc głos, przygrywając sobie na lutni; - Więc się pożegnaj z Horaire, wymarszu nadszedł czas, lecz, biedaku, czy ty dość na to siły masz?

- A gdzie rymy?

- W tego rodzaju poezji nie ma rymów - wyjaśnia poeta.

- A to źle! Dalej!

Emir szepcze na stronie do historyka: - Nie zagrzeje tu miejsca.

- Wasza Wysokość musi mi wybaczyć, ale jestem dziś niedysponowana - mówi śpiewaczka.

- Marszałku, czy w konstytucji nie ma czegoś takiego, co się zwie bastonada? - pyta Piotr.

Słowa Piotra wywołują ogólny popłoch. 

- Zapewne, ale...

- Dalej! - woła Piotr do śpiewaczki.

Słychać znów śpiew: - Białe ma czoło, bujne włosy, dwa rzędy zębów lśniących, stąpa lekko jak koń, co nie chce zabrudzić delikatnych kopyt.

- Zabrudzić? Nie lubię brudu w poezji. Dalej!

- Pełna pierś, wąska talia, znów cała drży, pośród uścisków gotowa złamać się wpół. 

- Och! - wzdycha Piotr.

- Szczęśliwy mężczyzna, pachnący, z wyższych sfer, co w chłodną noc spoczywać może w jej słodkich ramionach...

- Wystarczy tego! Gdzie autor? Autor!

- Wasza Wysokość, nie nauczyłem się schlebiać.

- Nie? Tedy lichy z ciebie poeta! Więc podkręć swoje strofy, żebyśmy mogli usłyszeć czy kłamiesz. 

- Wasza Wysokość, nigdy nie będę wątpił...

- Przestań gadać! Recytuj!

- Zatracona dusza w miłości płomieniach, aż trudno powrócić do przytomności pod czarem spojrzeń. A jednak miłość mą do niej porzucam...

- Przepraszam, co takiego?

- Porzucam miłość do niej, by wielbić szlachetnego księcia - kontynuuje zirytowany poeta - wspaniałomyślnego, szlachetnie urodzonego, co nigdy się nie splamił podłymi uczynkami, hojnego, księcia, co pobił wszystkich swych wrogów, gdziekolwiek ich znajdował. Mocny w prawdziwej wierze i bicz na heretyków.  

Piotr zrywa się na równe nogi. - Mówisz poważnie czy sobie żartujesz?

- Mówię poważnie. Jakże by mogło być inaczej...

- Doprawdy! Czy zatem wychwalasz moje niskie uczynki?

- Wasza Wysokość stoi tak daleko ponad niskimi uczynkami jak słońce nad kałużą.

- Znam cię i całą twoją bandę, fałszerzu! Nazywasz mnie, który wyrzekłem się wiary, wiary obrońcą; mówisz, że ja, syn zakrystiana, jestem królewskiego rodu; że jestem hojny, kiedy odmówiłem spełnienia pierwszej pokornej prośby, zaraz jak tylko zasiadłem na tronie. Znam cię, takich jak ty znaleźć można na całym świecie. Żyjesz dla myśli i nieśmiertelności, tak mówisz; lecz nigdy cię nie widać, gdy ma się narodzić myśl; i nigdy cię nie widać, gdy pytanie o wieczność domaga się wreszcie odpowiedzi. Jedynie wokół stert talerzy, w dostatku i blasku władzy roicie się jak tłuste muchy, tylko po to, by latać potem i rzucać czarne palmy na tych, co dają się zabijać za samą myśl i za wieczność. Zejdź mi z oczu, kłamco! Kazałbym ci ściąć głowę, gdybym nie dostrzegł w twej obecności cienia celu. Biedny władca jest zmuszony przez polityczne względy do tylu nikczemnych czynów, że zapadłby się pod ziemię ze wstydu, gdyby nie miał instytucji takiej jak ty, która nieustannie usypia jego sumienie. Idź! Wolałbym być sam! 

- To niemożliwe, Wasza Wysokość - oznajmia szambelan.

- A jednak możliwe! - krzyczy Piotr i wszyscy wychodzą, prócz historyka.

- A ty na co czekasz? Co tam robisz?

- Piszę historię Waszej Wysokości. 

- Więc jesteś nadwornym historykiem.

- Królewskim...

- Na jedno wychodzi. Ale o czym będziesz pisać? Nigdy nie prowadziłem żadnych wojen.

- Właśnie o tym chcę mówić. Wasza Wysokość musi się jedynie zwrócić do ministra wojny...

- A on taką zorganizuje. To jego zajęcie, za które dostaje dwadzieścia tysięcy szekli. 

- Wasza Wysokość, to ludzie, którzy...

- Prowadzą wojny. Ministrowie wojny je prowadzą, podczas gdy my siedzimy w domu i zgarniamy całą chwałę - bo hańby nigdy.

Zjawia się wezyr.

- Panna młoda czeka.

- Panna młoda? Kto? Gdzie? Co to ma znaczyć?

- Małżonka Waszej Wysokości.

- Lisa! Nadal mnie kocha, pomimo moich wad? Przyprowadź ją tu. Wniesie z sobą powiew świeżego powietrza z lasu do tych zatęchłych komnat!

- Wasza Wysokość zechce wpierw podpisać kontrakt małżeński. 

- Ciągle ta pisanina! No, ale tym razem nie muszę czytać. - Podpisuje dokument. - Teraz, królewski historyku, możesz zapisać przynajmniej jeden czyn w moim życiu, który nie był przestępstwem.

Wprowadzają pannę młodą okrytą na orientalny sposób welonem; dworzanie natychmiast się wycofują; słychać cichą muzykę.

Piotr podbiega do niej. - Liso! Liso! Zawsze pojawiasz się jak słoneczny promień, gdy gromadzą się chmury, zawsze jak przyjaciel w mrocznej godzinie!

Panna młoda wyłania się spod welonu. - Nie mam na imię Lisa.

- Co to znaczy? Zdrada! Kim zatem jesteś?

- Twoją małżonką.

- Moją małżonką!

- Rząd miał do wyboru trzy kandydatki. Wezyr wskazał mnie, bo mój ojciec groził ci traktatem celnym.

- Rządowa kandydatka! Traktaty celne! Co to wszystko ma znaczyć?

- Takie są wymagania polityki, aby książęta poświęcali swe osobiste interesy dla dobra ludu.

- Wymagania polityki! Ale czy dobro ludu wymaga książąt?

- Nie wiem. Ale już postanowione i teraz jesteś moim mężem. Miej na tyle dobroci, by być szczęśliwym, albo będziesz nieszczęśliwy. 

- A ty jesteś szczęśliwa?

- Ja jestem niczym.

- Kochasz mnie?

- Nie, zupełnie nie. A ty mnie?

- Nie.

- Kochasz swoją Lisę?

- A ty swojego...

- Alego.

- O, nędzo i rozpaczy!

- Uspokój się na ten moment. Na chwileczkę, póki składają nam gratulacje. Orszak weselny czeka na zewnątrz. Cicho. Zbliżają się. Stań u mego boku.

- Znowu to udawanie.

- Słuchaj się mnie, bo jestem mądrą kobietą! Kiedy już wszyscy sobie pójdą, zdradzę ci mój plan. A teraz nadchodzą! Sprawiaj dobre wrażenie, bo inaczej powiedzą, że cię unieszczęśliwiłam.

- O, stary, stary ojcze, jakże się nie myliłeś! Czarne to czarne i nigdy nie stanie się białe. 

Oboje siadają na otomanie z nieco zbolałymi minami.

Robi się gwarno. Wchodzą śpiewaczki, tancerze, szambelan, emir, historyk, wezyr...

Kobiety śpiewają chórem:

Oto dwa serca, ku sobie się mają,

róże im kwitną, słowiki śpiewają.

Bal, bo się młodzi tu pokochali,

tańczmy więc dzisiaj w królewskiej sali.

Wesela właśnie wybiła godzina,

cieszy się pałac, kalifa rodzina.

Piotr i panna ukrywają swe wzburzenie.

Głos zabiera wezyr: - Szczęśliwy naród, który się tu zgromadził, u stóp twego tronu, kalifie, raduje się, widząc szczęście niczym promień słońca w twoich oczach, którego blask okrywą tę oto białą różę, która długo szukała pnia wysokiego dębu, aby znaleźć w nim oparcie dla siebie. Szczęśliwy ludu i ty, księżniczko, cieszcie się i nadzieję chowajcie, jak i my wszyscy, że ten różany krzew wypuści pędy ze świeżymi pąkami, które pewnego dnia, niczym deszcz wiosenny, przyniosą krajowi, całemu królestwu, jeszcze więcej radości i nowego szczęścia.

Piotr zrywa się z miejsca i dobywa miecza, na przekór pannie, która stara się go uspokoić.

- Potępienie i piekielny ogień! Wielki wezyrze kłamstw! A wy, poprzebierani awanturnicy, jesteście moim ludem! Czy te najemne dziewczynki, z ich uwodzicielskimi sztuczkami, to mój lud, co płaci nam podatki, byśmy mogli powiedzieć "nie" ich najskromniejszym prośbom? Nie, nigdy nie widziałem mojego ludu. Czy ta młoda kobieta, którą postawiłeś u mego boku, to moja żona, która mnie kocha? Nie, to jałówka, którą wpuściłeś do mojej zagrody; to gałązka, która wszczepiona ma być w genealogiczne drzewo, by wypuścić na nim pąki; rządowa kandydatka, dyktowana traktatem celnym, w sam raz, by mnie uszczęśliwić. Nazywacie nas szczęśliwymi, bo ich udajemy! Lecz jesteśmy bardzo nieszczęśliwi, bowiem stoimy na krawędzi zbrodni, której nigdy jednak nie popełnimy. Przeklinam cię, pałacu! Ty świątynio kłamstw! Niech przepadnie to nędzne świadectwo mej szlacheckości! - W tym momencie spada ze ściany genealogiczna mapa, zwija się w rulon i toczy po podłodze. - Rozbijcie się w drzazgi korono i berło. - Przedmioty te spadają z hukiem. - Niech się rozpadnie tron, na którym nieprawość znalazła dla siebie siedzisko. - Tron się zawala pośród błyskawic i burzy. - Rozproszcie się, plewy bzdurne, łowcy fortuny i hetery, łajzy, coście znalazły lokum między panami a pospólstwem. - Wszyscy, z wyjątkiem panny młodej, znikają. - I ty, ofiarny baranku, leć na wolność, jak ja! Teraz chcę iść ku Naturze, by się przekonać czy honor i uczciwość wciąż jeszcze żyją! - Znika i panna młoda. Per stoi sam z twarzą ukrytą w dłoniach i trwa tak, póki całkiem nie odmieni się sceneria wokół niego.

A zmienia się ona w morski brzeg pokryty wodorostami. Po lewej widać jakieś rozrzucone sprzęty rybackie i wyciągniętą z wody łódź. Widać też wrak rozbitego statku. W tle otwarte morze z mewami unoszącymi się na falach. Po prawej skalisty klif, na którego szczycie rośnie szpilkowy las; u jego stóp chata.

- Gdzie ja jestem? Oddycham swobodniej i  wszystkie złe myśli ulatują. Zapach, co myśl kieruje ku starym opowieściom. Słyszę szmer, jakby dalekich strumieni. Ziemia pode mną miękka jak łóżko. Ach, to brzeg morza!... O, morze! Dobra matko Ziemi! Niechże cię powita to stare, zwiędłe serce, które przychodzi, aby twój wilgotny wiatr omiótł je i odświeżył, które przychodzi do twych słonych fal po oczyszczające kąpiele i wyleczenie ran, które zadały mu kłamstwa i głupota świata. Dmij wiatrem i napełnij moje płuca, które wdychały trujące opary. Śpiewajcie fale, by ukoić me uszy harmonią waszych czystych tonów. Stoję tu, obok wraku statku rzuconego na piasek co rozbił się o ostre skały, sam jak wrak. Bądź pozdrowione, morze, co pielęgnujesz zdrowe myśli i odnawiasz duszę w zmęczonym ciele, gdy każdej wiosny twoje fale rozbijają się o brzeg, a mewy nad nimi wołają, rozbudzając na nowo radość życia, nadzieję, siłę i wiarę!

Nagle dostrzega chatę. - A to co? Ludzkie siedlisko! Nawet tu chwilki spokoju! Przeklęte...

- Nie przeklinaj - mówi Głos.

Ciemnieje wokół i morze się podnosi, tak że Piotr ciągle musi się przed nim cofać. - Kto to mówi? - Chce uciec na lewo, ale drogę zagradza mu łoś. - Dzikie zwierzęta chcą mnie powstrzymać! - Próbuje uciec na prawo, lecz tym razem spotyka byki. - I tu? Idźcie precz! - Zwierzęta jednak nie słuchają i gromadzą się wokół niego. - Otaczają mnie! Na pomoc! - Spieszy w stronę chaty, by zapukać do jej drzwi. - Jest tam kto? Na pomoc! - Chce w ostateczności zbiec do morza, ale z wody wynurzają się węże i smoki. - Ach, Naturo, nawet ty jesteś dziką bestią, która pożre wszystko, co napotka! Ty, moja ostatnia przyjaciółko, także mnie oszukałaś! Cóż za przerażające wizje! Morze by mnie pochłonęło. Ile warte jest moje życie? Przyjdź, śmierci, i uwolnij mnie!

Morze stopniowo opada.

Zjawia się śmierć, a wszystkie dzikie bestie znikają.

- Oto jestem, do usług - mówi śmierć. - Czego oczekujesz ode mnie?

- Oh, doprawdy... - duka przestraszony Piotr. - Nic pilnego w zasadzie...

- Wzywałeś mnie!

- Czy rzeczywiście to zrobiłem? To... to tylko tak się mówi, tak się czasem rzuci słowo, niczego jednakże nie pragnąc...

- Ale ja czegoś od ciebie chcę! Stań prosto, wypręż się, a ja cię zetnę, w mgnieniu oka. - Unosi kosę.

- Zmiłowania, zmiłowania! Nie chcę umierać!

- Ee, gadanie! Co życie może ci zaoferować, skoro nie masz już żadnych pragnień?

- Tego do końca się nie wie. Bo gdyby się zastanowić, to może...

- Miałeś dość czasu, teraz już za późno. No, wyprostuj plecy, byś padł jak prawdziwy wróg świata! - Znów unosi kosę.

- Na miłość Boską, poczekaj chwilę...

- Ty słaby nędzniku! Żyj sobie więc dalej, jeśli sądzisz, że zachodu to warte, tylko żebyś potem nie żałował. Bo prędko nie wrócę. - Zbiera się do odejścia.

- Nie, nie, nie! Nie zostawiaj mnie samego...

- Samego? Dokoła masz taką śliczną Naturę!

- Tak, wszystko jest w porządku, gdy pogoda ładna i słońce świeci, ale teraz, gdy tak późno...

- Widzisz teraz, że nie możesz żyć bez swoich bliźnich. Podejdź do tej chaty i zastukaj do drzwi trzy razy. Tam znajdziesz towarzystwo.

Śmierć znika. Piotr zaś puka trzy razy do drzwi i otwiera mu mędrzec.

- Kogo szukasz? - pyta mędrzec.

- Człowieka! Krótko mówiąc - jestem nieszczęśliwy. 

- Więc nie powinieneś szukać ludzi, bo oni nie mogą ci pomóc.

- Wiem to, ale nie chcąc żyć, nie chcę także umierać. Wycierpiałem wszystko, lecz serce moje nie może pęknąć.

- Jesteś młody i nie znasz ludzkiego serca. Tutaj ostatnio rozmyślałem nad przyczynami ludzkiego nieszczęścia. Chciałbyś zobaczyć, jak wygląda ta mała rzecz zwana ludzkim sercem? - Wchodzi do chaty i po chwili wraca ze szkatułą i latarnią, którą wiesza na gałęzi drzewa. - Widzisz ten mały, trójkątny mięsień, który teraz już nie bije. Kiedyś pulsował z wściekłości, dudnił z radości, ściskał się z żalu, puchnął z nadziei. Podzielony jest na dwie duże komory; w jednej mieszka dobro, w drugiej zło - albo, inaczej rzecz ujmując - po jednej stronie siedzi anioł, po drugiej diabeł. Kiedy przypadkiem się ze sobą kłócą - a dzieje się to dość często - pojawia się w człowieku niepokój i zdaje mu się, że mu serce pęknie, jednak tak się nie dzieje, bo ściany jego są grube. O, popatrz tutaj; tysiące małych blizn od ukłuć igłami. Ukłucia zostały, ale igły nie przeszyły ścian na wylot.

Po chwili milczenia Piotr zapytał: - Mędrcze, kto był posiadaczem tego serca.

- Najnieszczęśliwszy z ludzi.

- A kim on był?

- To był mężczyzna. Widzisz ślady obcasów? Niczym ślady gwoździ. To kobieta deptała to serce przez dwadzieścia sześć lat.

- I nie zmęczył się?

- Owszem, zmęczył się pewnej Wigilii. I uwolnił się od niej. Za karę został przez Moce zaklęty; nie może umrzeć, chociaż serce zostało mu odebrane.

- I nigdy nie zostanie uwolniony od tego przekleństwa?

- Nastąpić to może wtedy, gdy jego syn znajdzie wierną kobietę i przyprowadzi ją do domu jako narzeczoną. Zły czar by wtedy prysł, jednak nie pryśnie, bo jego syn odszedł na zawsze.

- Co się z nim stało?

- Wyruszył w świat.

- Dlaczego więc, biedak, nie znajdzie sobie narzeczonej?

- Bo ten, kto kocha tylko siebie, nigdy nie pokocha nikogo innego.

-  To stary! Mówił o moim ojcu! Lisa, to ty!

Mędrzec zapada się pod ziemię, znika jego chata.

Dnieje.

- Kto kocha tylko siebie. Tak mówiła też Lisa. Ale ja siebie nienawidzę, brzydzę się sobą po tchórzliwych czynach, które popełniłem, i kocham Lisę! Kocham ją, tak, kocham Lisę! 

Morze skrzy się od słonecznego blasku i las świerkowy zielenieje soczyście w świetle dnia. Pierzchają chmury. A na morzu widać łódź, zbliża się i coraz wyraźniej widać u jej steru Lisę. Macha do Piotra, i oddala się. 

- Mewy w powietrzu, powiedzcie jej! Promienie słońca, nieście me słowa na swych ognistych słupach prosto do niej. Lecz gdzie mam cię szukać? Gdzie? - Przez moment lódź znów majaczy w oddali. - To ona! Teraz, pierścień, niech spełni me ostanie życzenie i zabierze mnie do niej! Lecz pierścień zniknął! Co to ma znaczyć? Czy to koniec mej historii, czy dopiero jej początek? Liso, ukochana duszy mojej! - Pędzi na szczyt skały i stamtąd macha w stronę odpływającej łodzi. - Odpowiedz, jeśli mnie słyszysz! Daj mi znak, jeśli mnie widzisz! Ach, kieruje się ku fiordowi. Zatem cóż, oceanie i burzo, co oddzielacie mnie od wszystkiego, co kocha me serce, wzywam was do walki o najwyższą stawkę!

Zbiega na dół i usiłuje zepchnąć z plaży do wody rybacką łódź.

- Wiej, wietrze; kołyszcie się, fale. Mój słaby kil rozpłata was jak miecz. Dalej, łódko, nawet jeśli umknie nam cel, walczmy, póki nie zatoniemy!

CDN  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka