Moce




Tak jakoś nawet nie bardzo chce się pisać. Ale troszkę umknąłem w cień, kryjąc się przed upałem, więc, włączywszy ustrojstwo, postanowiłem zajrzeć, w przeciętnie dobrym nastroju... Tak się ostatnimi czasy przyzwyczajam do własnego domu, który, poprzez mało kulturalnego i nad dodatek schorowanego lokatora, został przeze mnie znielubiony... Ale jakoś idzie na prostą i - przynajmniej częściowo - jakoś się od tego ciężaru oswobodzę...

Czasem się zastanawiam czy nie uruchomić znów tak mi kiedyś dobrze znajomego trybu ucieczkowego... Zebrać wszystkie miedziaki, sprzedać dodatkowo to co sprzedawalne i po wszystkim zagnieździć się na stałe jako pasażer wycieczkowca, gdzieś daleko, na pacyficznych falach, po których bym krążył tak latami między Japonią a Nową Zelandią. Nawet bym nigdzie nie schodził na ląd, już życiowo przesycony głupstwami. Tylko dal, jako przedsionek do wiecznego snu...

Najlepiej mi w sumie wychodzi takie najzwyklejsze przed siebie... Już całkiem po nic...

Dobrze mi robi ucieczka. Na przykład od inforozrywki ostatnio. Ograniczam się teraz tylko do czytania, dość pobieżnego, często tylko nagłówkowego... Żadnych ruchomych obrazków, żadnych pyskówek karczemnych. Obiecałem sobie, że nie będę patrzył na tę już doszczętnie ośmieszoną i tak po jednej stronie stchórzałą już doszczętnie scenę polityczną, bo tego w swym poczuciu smaku strawić bym dziś nie mógł...

Z pewną natomiast przyjemnością na inne moce zwracam uwagę. Bardzo tajemnicze, bardziej do ogarnięcia przez poetów niż naukę, bo ta, gdy chce brnąć nazbyt w poczucia nieskończoności i zagadki odwieczne, musi zajść w tereny całkiem sobie obce, gdzie wszystko już tylko zależy od poszczególnych psychicznych dyspozycji...

Dal.Wspomniałem o tej oceanicznej, ale może być też ta lądowa, dal rozległych równin, tych równin, z jakich Przybyszewski choćby się wyłonił, tych kujawskich, ze swoją zabłąkaną, długo oczekującą na ponowne ciała zasiedlenie duszą, bo przecież aż od epoki rozpędzonego ku tajemnicom ducha, co stworzył ten do dziś tak zniewalający gotyk, albo tych skańskich, z południowej Szwecji, co ojczyzną są Oli Hanssona, który w "Jasnowidzach i wróżbitach" pisał o nieustraszonym patrzeniu w głąb zagadki, notując: Myśl, krocząca po rozległych, wydeptanych gościńcach, może co najwyżej wydoskonalić znajomość szczegółów, nowego nie tworzy nic, bo rzeczy otaczające ją już przedtem poznała - ale nową wiedzę nagromadzi ten, który bez celu błąka się po rozległych lasach dziewiczych ducha. (...) Prawdopodobnie każdy doznał owego uczucia jasności, która nagle świta w mózgu, jak gdyby uchylono zasłonę i pokazano nam krainę światła i nowości. Odbywa się to w drobnym odłamku sekundy, bo jest tak nieuchwytne, ze znika zanim myśl zdoła za nim podążyć, albo tak pajęczo subtelne, że zrywa się pod naciskiem grubych palców myśli - a właśnie te nieznaczne drgnienia to przedmiot analizy i odwieczna siedziba jasnowidzącego mistyka.

Ach, te tajemnice, te tęsknoty nieokreślone, co nie wiadomo skąd się biorą, i te kierunki obierane niby przypadkiem, a zdaje się, jakby ktoś gdzieś stawiał nam znaki i kierunkowskazy czy wręcz stwarzał okazje, robił okolicznościom zbiegi... 

Moce... W Skanii ten oto domek, w uniwersyteckim Lund, przy Grönegatan, gdzie w 1897 roku zamieszkał August Strindberg, ścigany od Paryża przez demony... Tam właśnie pisał "Inferno", tam też, w Skanii miały miejsce infernalne przygody pisarza, o których napisał w "Legendach"... Sny, halucynacje, dziwne przypadki, układanie sobie w głowie całych spiskowych teorii, znaki, co w "Infernie" kierują go do Swedenborga, którego, jak powiadał, jeszcze wtedy nie znał. Szaleństwo trochę podbarwione, bo zdradziła go istniejąca do dziś jego karta biblioteczna z sztokholmskiej Biblioteki Królewskiej, w której kiedyś, dużo wcześniej, był zatrudniony i z której korzystał też jako czytelnik i wśród wypożyczanych przez niego pozycji były też pisma owego szwedzkiego mistyka... Ale mimo wszystko i "Inferno", i "Legendy" to świetne przykłady takiej psychotycznej, schizofrenicznej literatury, chociaż niektórzy powątpiewają w ich wartość, bo wydają się nazbyt starannie skonstruowane - a właśnie cały "urok" tego szaleństwa, tej królowej pośród chorób tkwi w zdolności do budowania niesłychanie uporządkowanych myślowych gmachów... To, co dzieje się ze Strindbergiem, koresponduje trochę z tym, co przydarzyło się Swedenborgowi, który nagle zaczął mieć dziwne sny... Najpierw owładnięcie przez jakieś moce, chaos, dziwaczność budząca przerażenie, z której potem wyrastać jednak potrafią całe nowe światy, cały nieznany dotąd kosmos... A tyle ich może być, ile jest ludzi... Czasem to bzdury, ale bywają rzeczy zastanawiające i fascynujące... 

Człowiek to dziwny i szczególny twór... Puszyć się nie ma co z tego powodu. Gdybym to zakomunikował swojej kotce, mruknęłaby z politowaniem i wepchnęła mi głowę pod brodę lub pod pachę, zachęcając do pieszczotliwych mruczanek... Bo nie ma się co nadmiernie podniecać... Ale ta szczególność jest w przeżywaniu, w jego dotkliwości, a w tym cała zagadkowość cierpienia... I te wieczne pytania proste: Dlaczego?, na które nie ma odpowiedzi. A w każdym razie same się one nie zjawiają, tylko samemu trzeba jakoś do nich dotrzeć. I albo będą te odpowiedzi zadowalające w tej całej tajemniczości, będą jakimś choćby najniklejszym blaskiem z krainy nowego światła, albo niczego w nas nie zaspokoją na dłuższą metę i będziemy ciągle się szarpać, szamotać i narzekać... A najgorsze jest narzekanie, bo ono niczego nie jest w stanie zmienić, więc jest tylko niepotrzebnym traceniem energii. Oczywiście łatwo się mówi - nie narzekaj, a przecież wszyscy lubimy sobie od czasu do czasu ponarzekać, dla jakiejś przejściowej ulgi i może dla wywołania litości u jakiegoś prześladującego nas demona, bo jednak jest gdzieś głęboko w nas ta wiara w magię.

Lund. Uśmiecham się, bo też mnie kiedyś jakieś moce tam popychały. Dawno już to było, jeszcze przed tymi wszystkimi nawigacjami. Często podróżowałem autem na północ przez Malmö i wiecznie gdzieś mi się przydarzało wjechać nie tam, gdzie trzeba, i miast na Helsingborg jechałem na Lund, albo jadąc od Helsingborga, zamiast do Malmö, znów kierowałem się ku Lund, aż któregoś razu, jadąc z kolegą, zakomunikowałem mu, że losowi trzeba wyjść naprzeciw - skoro znowu zdążam na Lund, niech będzie... W końcu to na Strindberga szlaku, choć akurat żadnych interesów tam nie miałem, pozostało więc nachalnie wymuszone zwiedzanie. Można było tedy odfajkować miejscówkę, po której trochę się pokręciliśmy, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lody, by wreszcie ruszyć w swoją stronę, już baczniej przyglądając się znakom... I właściwie można by było tu zastosować prostą radę Swedenborga, pomagającą jakoś odpędzić niedogodności - by nie popełniać tych samych błędów... Wystarczyło wszak trochę więcej uwagi... No, ale było to jakieś wpiekłowstąpienie, chociaż w samym Lund nic piekielnego nie ma, co potwierdza też bohater innego "Inferna", tego od Islandczyka Gyrðira Elíassona, który natknął się na widmo Strindberga w Ikei w Reykjaviku... Bo tak naprawdę piekło jest nie w miejscach, bo nie ma miejsc, są tylko opowieści, historie, którymi sami jesteśmy i to w nas są i piekła, i nieba... A jak ktoś w piekle jest małżeńskim, no to mu się Strindberg może przywidzieć, w Ikei na przykład, w której chętnie się zaopatrujemy, by urządzać te nasze małe, zapierdziane inferna...

Czemu cierpię, czemu mam pecha, czemu nie jestem nazbyt na życie muzykalny, że tak powiem Choromańskim... Czemu mam niefart za niefartem, czemu przydarzają mi się wiecznie potworności... Dlaczego los zrzuca na mnie nazbyt duże ciężary... Chociaż je dźwigam, a nawet się z nimi oswajam... I w tych oswojeniach są jakieś dziwne cuda. Że nie taki diabeł straszny, że nie spełniają się najgorsze fantazje... I to najdziwniejsze, co mnie samego tak zawsze zdumiewa - to, że mnie wiecznie jakaś łapa wyciąga z kłopotów i nieszczęść z powrotem na powierzchnię... Mógłbym być kolegą Przybyszewskiego, który w "Moich współczesnych" pisał: Zawsze kochałem obłąkanych, psychopatów, degeneratów, wykolejeńców, ludzi niedociągniętych, spaczonych, takich, którzy śmierci szukają, a ta ich unika, jednem słowem: biednych, wydziedziczonych dzieci Szatana, i oni mnie nawzajem kochali... No i w sumie ja go też kocham, z tym gotykiem, tęsknotą bez przyczyn, nieodpowiedzialnością i czarownicami, i z niechęcią do ciężarów codziennego życia...

Coś się mną bawi. Ale zło nie dzieje się ot tak - jemu też trzeba wyjść naprzeciw. Postarać się, by się nami demon zainteresował. Albo to zaniechanie, albo bardziej czynne proszenie się o kłopoty. Zło czeka na furtki. Ale z kolei dla innego zła my sami możemy być siłą przeciwdziałającą... Więc opór wobec zła, co też jakoś może człowieka uwznioślić, acz w trochę podły sposób, jeśli oczywiście pod podszewką dojrzymy jakąś myśl, a nie tylko pustotę bezrozumnych przypadków...

- Czy jestem szalony? Nie - odpowiadają doktorzy. Jest dość powodów, by uwierzyć w cuda. - Tak to notuje Strindberg.

Jeśli wierzyć Swedenborgowi, jestem potępioną duszą w piekle, a Moce karzą mnie nieustannie i bez litości. Duchy, które przywołuję, nie mają ochoty wejść do butelki, którą odkorkowałem.

Przypadki, zwidy, sny, zmory... A przede wszystkim lęk - największa ze zmór: Aż do szarego poranka leżę bezsennie, spodziewając się, że poczuję wbijające się w moje ciało pazury, lecz na próżno, bowiem lęk jest bardziej bolesny niż śmierć.

Czemu tortury nie wywołują we mnie choroby? Bo czarę cierpienia muszę opróżnić do dna, by kara równała się wyrządzonym krzywdom. Niezwykłe jest, jak udaje mi się znosić tortury; połykam je z rodzajem ponurego zadowolenia, aby mieć je po prostu za sobą...

Owe moce starają się jakoś pomóc. Dają wskazówki, które warto odczytywać... Nie zawsze można je zrozumieć... Ale przy uwadze nie trzeba błądzić dalej do takiego czy innego Lund...

A na trwałe zło rady już nie ma. I łatwiej się je znosi, gdy się przyjmie do wiadomości, że jest nieusuwalne, ale że można uniknąć jego potęgowania... 

Człowieka kusi, by dawać wiarę Mocom. Z tym swoim zmysłem i poczuciem nieskończoności... Jakiś pośrednik, jeden choćby, wydaje się przydatny... Chociaż opór też jest, by nie nadawać temu zbyt wiele powagi, bo kimże ja jestem, by zaraz jakieś Moce, bogowie, tyle zachodu...

Ale Strindberg przywołuje słowa Claude de Saint - Martina w reakcji na podobną skromność: To prawdopodobnie płynie z błędnego połączenia myśli (że Ziemia to tylko taki nieznaczny punkt we Wszechświecie), które doprowadziło ludzi do jeszcze bardziej fałszywego przekonania, że nie są godni szacunku i uwagi Stwórcy. Uważają, że postępują zgodnie z nakazami pokory, odkąd zaczęli zaprzeczać, że Ziemia i wszystko, co zawiera Wszechświat istnieje tylko z powodu człowieka i do czego przyznawanie się byłoby zwykłym zarozumialstwem. Jednak nigdy nie bali się lenistwa i tchórzostwa, które są nieuniknionymi skutkami tej udawanej skromności. Obecne unikanie przekonania, że jesteśmy najwyżsi we Wszechświecie, jest powodem, dla którego nie mamy odwagi, by pracować, aby ten tytuł uzasadnić, bo obowiązki z niego wynikające wydają się zbyt pracochłonne i raczej wolelibyśmy zrzec się naszej pozycji i naszych praw niż zrealizować je ze wszystkimi konsekwencjami. Gdzie pilot, co by nas mógł przeprowadzić przez ukryte rafy pychy i fałszywej skromności...

Takie to refleksje na dziś, wynikłe z mego tu i teraz, którym przyszły z pomocą literackie starocie, ciągle jednak piękne... 

Drugi raz życia nie przeżyję. I w sumie dobrze. Już dość... Ale postanowiłem oglądać, co już obejrzane, przeczytać znów kiedyś tam już przeczytane... W dobrym towarzystwie spotykam się ze sobą, na nowo... Po przejściach, z osobliwą pogodą... Z możliwie najbardziej wyciszoną polityką... Szepty, szepty, szelest starych kartek... Starzy, wyklinani niegdyś pisarze... Swoją drogą - ale kiedyś Skandynawia ścigała swoich literatów, co ponad konserwy wsiowe starali się wyrastać... Wielu chciano wsadzać do ciupy - w tym i Strindberga, co się czuł taki zaszczuty, że aż w manię prześladowczą wpadł; niektórzy nawet do pierdla za swoją twórczość trafili, niektórych zaś zmuszano do milczenia, albo skazywano na wygnanie... Przybyszewski wymienia wielu, w tym swoich znajomków: to i wielki Ibsen, i Arne Garborg, Hans Jæger z Norwegii, wspominani Szwedzi August Strindberg oraz Ola Hansson czy Duńczycy: Gustav Wied czy Herman Bang... I to się ciągnęło jeszcze długo po czasach Przybyszewskiego... Szło to jeszcze głęboko w dwudziesty wiek - w Norwegii to i los Agnara Mykle, to kłopoty Jensa Bjørneboe czy wariactwo wokół debiutu Kjella Askildsena - jego własny ojciec zainicjował spalenie egzemplarzy jego książek na stosie - działo się to w latach pięćdziesiątych minionego wieku...

Takie to były czasy... Tak to się plecie w życiu... Pośród Mocy... 

***

Cytowane tu fragmenty pochodzą z literackich pożółkłości:

Ola Hansson, Jasnowidze i wróżbici, Gebethner i Wolff, Warszawa 1905 (przekład Stanisław Lack)

Stanisław Przybyszewski, Moi współcześni. Wśród obcych, Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska, Warszawa 1926

August Strindberg, Legender, Gernandts, Stockholm 1898 (w przekładzie moim) 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć