Gunnar Gunnarsson. Ojciec i syn
Niedługo, bo w listopadzie, minie 50 lat od śmierci islandzkiego pisarza Gunnara Gunnarssona. Więc może upamiętnię go tutaj opowiadaniem...
***
Gunnar Gunnarsson
OJCIEC I SYN
Mieszkali razem tuż za osadą, obaj o imieniu Snjolfur i zwykle mówiono o nich stary Snjolfur i mały Snjolfur, oni zaś do siebie mówili po prostu Snjolfur - taki to już był u nich zwyczaj. Mając to samo imię, czuli się jeszcze bardziej ze sobą związani i nie potrzebowali żadnych innych nazw. Stary Snjolfur miał ponad pięćdziesiąt lat, mały natomiast nieco ponad dwanaście.
Jak już powiedziano, więź łączyła ich mocna, do tego stopnia, że jeden bez drugiego czuł się po prostu zagubiony. Tak było zawsze, jak daleko sięgnąć pamięcią mógł mały Snjolfur. Jego ojciec pamięcią mógł sięgać dalej. I pamiętał, że trzynaście lat temu mieszkał na swej farmie oddalonej od osady o dystans w sam raz na dobrą konną przejażdżkę. Miał dobrą żonę i troje krzepkich dzieci, w których pokładano wielkie nadzieje.
Raptem szczęście się odwróciło i na rodzinę spadła katastrofa. Owce padły od zarazy, krowy zabił wąglik i inne choroby, wreszcie dzieci zapadły na krztusiec i cała trójka zmarła w tak krótkim czasie, że ich ciała spoczęły obok siebie w jednej mogile. Żeby spłacić długi, Snjolfur sprzedać musiał farmę, a za to, co mu zostało, kupił kawałek ziemi na przylądku, zaraz obok osady. Tam sklecił sobie dwuizbową chatkę i suszarnię dla ryb. Kiedy już się na nowo urządził, miał jeszcze dość pieniędzy, by kupić małą łódź - łupinę właściwie. I taki to był jego dobytek.
Snolfur i jego żona wiedli tam skromne i ponure życie. Do ciężkiej pracy byli przyzwyczajeni, jednak wcześniej nie znali niedostatku i nie musieli martwić się o jutro. Teraz, kiedy chcieli jeść, całymi dniami trzeba było kołysać się w łupinie na morzu, a i tak nie każdej nocy kładli się spać z pełnymi żołądkami. Niewiele mieli też na wygody i odzienie.
Latem żona Snjolfa szła do pracy przy suszeniu ryb dla lokalnego kupca - ale ileż można było doliczyć się tych dobrych dni - lichy był z tego grosz. Żyła akurat tyle, by wydać jeszcze na świat małego Snjolfa. Ostatnią jej wolą było, by dziecko właśnie imię ojca swego nosiło. Od tamtej pory ojciec i syn sami mieszkali w chacie.
Mały Snjolfur ledwie co pamiętał z czasów rozpaczliwej nędzy. Musiał zostawać sam w domu na długie dni pełnie nieustępliwej męki na granicy życia i śmierci. Nie było nikogo, kto mógłby nim się zaopiekować, w czasie, gdy był zbyt mały, by popłynąć z ojcem łódką i stary Snjolfur przywiązywał do do nogi od łóżka, by w ten sposób chronić go przed niebezpieczeństwami podczas jego nieobecności. Bo przecież stary Snjolfur nie mógł bez przerwy siedzieć w domu, musiał stale zdobywać coś, co dałoby się włożyć do garnka.
Żywsze wspomnienia chłopca dotyczyły już czasów szczęśliwych, tych pełnych uśmiechów dni letnich na morzu roziskrzonym od słońca. Pamiętał, jak siedział na rufie i obserwował ojca wyciągającego z wody wspaniałe lśniące ryby. Lecz i w tamtych latach nie brakowało goryczy, bywały bowiem dni, kiedy niebo płakało, a wtedy stary Snjolfur wypływał na morze samotnie.
Z czasem jednak Snjolfur dojrzał na tyle, by towarzyszyć ojcu nawet i w złą pogodę. Od tamtej pory z radością razem przyjmowali każdy dzień i każdą noc. Doprawdy ani minuty nie mogli być bez siebie. Jeśli któryś poruszył się we śnie, drugi natychmiast się budził; a jeśli jeden nie mógł zasnąć, drugi czuwał razem z nim, ani na chwilę nie mrużąc oka.
Można było pomyśleć, ze mieli ze sobą o czym mówić i to ich tak trzymało razem. Tak jednak nie było. Przeciwnie - znali się tak dobrze, a ich wzajemne zaufanie było tak dalekie, że słowa w ich życiu stawały się zbędne. Przez całe dni padały jedynie jakieś pojedyncze zdania albo oderwane słowa. Rozmowa wystarczała im tak samo jak milczenie. Gdy jeden spojrzał, drugi wszystko w mig pojmował.
Wśród nielicznych słów wymienianych między sobą, było jednak zdanie, które w ich życiu pojawiało się stale; gdy już stary Snjolfur decydował się na rozmowę z synem, jego słowa brzmiały nieodmiennie: Należy spłacać długi, nie być nikomu nic winnym i ufać Opatrzności.
Obaj woleli żyć na granicy głodu, aby nie kupować niczego, za co od razu nie mogliby zapłacić. I byle kawałkami starych worków łatali dziury, by okrywać swą nieobciążoną długami nagość.
Większość ich sąsiadów była mniej lub bardziej zadłużona, a niektórzy tylko od wielkiego dzwonu oddawali kupcowi jakieś drobne pieniądze, nigdy nie spłacając całej kwoty. Na ile mały Snjolfur sobie przypominał, ojciec nigdy nie był nikomu winien ani eyrira, choć wcześniej stary Snjolfur, jak i inni, figurował w księgach kupca, jednak za wiele o tym nie mówił i mały nic właściwie nie wiedział o tamtych sprawach, co należały do innego życia.
Najistotniejszą rzeczą dla nich było zadbanie o zapasy, które wystarczyłyby im na zimę, gdy często wielodniowe sztormy uniemożliwiały połów. Ryby na zimę suszono lub solono, a pewne ich nadwyżki sprzedawano, by zdobyć nieco gotówki. Rzadko cokolwiek zostawało z tego wszystkiego u progu wiosny - co jadalne, było zjedzone, tak że ojciec i syn dobrze wiedzieli, co znaczy głodówka. I jak tylko dopisywała pogoda, zaraz wskakiwali do małej łodzi, jednak często zdarzały im się powroty z pustymi rękami albo z jakąś jedną wynędzniałą fląderką na pokładzie. Ale niezbyt im to psuło humor. Nigdy prawdziwie nie narzekali; ciężar udręki dźwigali z tym samym spokojem, z jakim przeżywali te rzadkie momenty, kiedy dopisywało im szczęście. W każdym stanie, w każdej sytuacji pozostawała między nimi ta sama niczym nie naruszona harmonia. Pocieszała ich nadzieja, że skoro dziś nic nie zjedli, jutro przecież Bóg ześle im posiłek. A jak nie jutro, no to pojutrze. Z nadejściem wiosny byli jak zwykle bladzi, z zapadniętymi policzkami, przez złe nocne mary niewyspani, bo by ich do siebie nie dopuszczać, leżeli razem, starając się nie zasypiać. I pewnej takiej wiosny, zimniejszej nawet niż zazwyczaj i bardziej burzliwej, z zaledwie jednym dniem znośnej pogody, nieszczęście znów przybyło z wizytą do domu starego Snjolfa.
Nad ranem na chatkę na przylądku spadła lawina śnieżna, grzebiąc pod sobą ojca i syna. W jakiś sposób, iście cudowny, małemu Snjolfowi udało się wydostać spod zwałów śniegu, a gdy tylko zdał sobie sprawę, że samodzielnie nie zdoła odkopać ojca, pospieszył do osady i wyciągnął ludzi z łózek, wzywając pomocy, która nadeszła jednak zbyt późno. Stary był już martwy, kiedy udało się do niego dotrzeć. Na jakiś czas zdecydowano się przenieść ciało zmarłego do płytkiej groty w ścianie pobliskiej stromej skały i ułożono je na płaskim kamieniu, by tam poczekało na transport sankami do osady. Mały Snjolfur długo stał przy starym Snjolfie, głaszcząc go po siwych włosach; mamrotał coś przy tym pod nosem, ale nikt nie zrozumiał jego słów. Nie płakał i w żaden sposób nie okazywał zmartwienia, co wzięto mu za złe - mężczyźni z łopatami do odśnieżania stwierdzili zgodnie, że dziwny to chłopak, co nie potrafi łzy uronić po śmierci ojca i skłonni byli traktować go za to z nieżyczliwością. - Twardziel z niego! - mówili, lecz bez cienia podziwu. - Można w tej twardości pójść doprawdy za daleko.
Prawdopodobnie dlatego nikt specjalnie nie przejmował się małym Snjolfem. Kiedy ratownicy oraz przybyli na miejsce zdarzenia gapie wrócili do osady na śniadanie, chłopiec został na przylądku sam. Osuwający się śnieg przemieścił ich chatę i okrutnie ją pogruchotał; z białych zasp sterczały ledwie jakieś słupki odarte z desek, a tu i ówdzie walały się rozmaite narzędzia i domowe sprzęty, tak mocno wbite w śnieg, iż sprawiały wrażenie zespolonych z nim na stałe. Snjolfur poszedł dalej, by zobaczyć, co się stało z łodzią. Kiedy ujrzał, jak fale z zimną uciechą bawią się z jej potrzaskanymi resztkami pośród śnieżnej brei poniżej linii przypływu, tylko bardziej pogłębiła się zmarszczka na jego czole, nic jednak nie wyrzekł.
Nie zabawił zbyt długo na brzegu. Wróciwszy do groty, usiadł zmęczony na kamieniu obok zmarłego ojca. - Marny widok - pomyślał. - Mógłby sprzedać łódź, gdyby była cała. Musiał zdobyć jakoś dość pieniędzy, żeby opłacić koszty pogrzebu. Stary zawsze powtarzał, że najważniejsze, to mieć tyle, by było czym zapłacić za swój pogrzeb, bo nie ma większej hańby od bycia wrzuconym w ziemię na koszt parafii. Obaj by sobie mogli umrzeć spokojnie, we właściwym czasie, bo była chata, łódź, narzędzia i różne inne sprzęty, no i sama ziemia - to by starczyło z pewnością i na trumny, i grób, i byłoby jeszcze na kawę dla każdego, kto by chciał się przy tej okazji pokrzepić... Ale teraz wszystko było niezwyczajne, a wyrocznia leżała martwa, i wszystko wraz z nią odeszło, z wyjątkiem ziemi na cyplu. Co zamienić na gotówkę, skoro zmiotło z niej chatę? Sam będzie musiał umrzeć z głodu. A może zbiec na brzeg i rzucić się do wody? Tak, lecz wtedy i on, i ojciec musieliby zostać pochowani na koszt parafii. Tylko jego ramiona pozostały na ten ciężar. Gdyby obaj zostali pochowani za parafialny grosz i spoczęli w takim haniebnym grobie, byłaby to jego wina. Nie miał serca tego uczynić.
Aż głowa go bolała od myślenia. Czuł, że tli się w nim chęć, by się poddać i pozwolić, żeby sprawy potoczyły się same. Ale jak się poddać tak na otwartej przestrzeni? Zbyt zimno przecież nocować tutaj.
Chłopiec zastanowił się. Potem zaś zaczął znosić do groty kawałki słupków, desek, wszelkich resztek po rozwalonym domu, aby zabudować nimi wejście do skalnej dziury, zależało mu bowiem, by ojciec leżał pośród czterech ścian. Luki w utworzonej zasłonie przykrył kawałkami żaglowego płótna i wszystkim, co tylko mu się nawinęło pod rękę, na koniec oblepiając całą konstrukcję śniegiem, tak że w grocie zrobiło się o wiele przyjemniej niż na zewnątrz, Najważniejsze, by Snjolfur był z nim przez ostanie dni, na powierzchni ziemi, a z tych dni mógłby i zrobić się tydzień. Nie tak łatwo wszak zrobić trumnę i wykopać dół w zmrożonej na kość ziemi. I co to byłaby za marna trumna, gdyby miał ją wykonać sam.
Gdy już skończył budować to prowizoryczne schronienie, wczołgał się do środka i usiadł z wyciągniętymi nogami kolo ojca. Był utrudzony i senny. Już nachodziła go drzemka, kiedy przypomniał sobie, że wciąż nie zdecydował, w jaki sposób opłaci pogrzebową ceremonię. Od razu otrzeźwiał. Trzeba mu było ten problem rozwiązać, stanowczo - i nagle dostrzegł promyk nadziei - to przecież nie takie nieosiągalne - mógł pokryć te koszty i jakoś się utrzymać na powierzchni, przynajmniej na razie. Już całkiem opuściła go senność i zaraz ruszył do osady.
Szedł prosto ulicą w stronę magazynu, nie rozglądając się, obojętny na nieprzyjazne spojrzenia mieszkańców. - Nieszczęsny chłopak, nawet łzy nie uronił, kiedy umarł mu ojciec - mówili ci wszyscy szanowani, uczynni i moralni ludzie.
Jak tylko doszedł do domu kupca, natychmiast skierował swe kroki do sklepu, gdzie zapytał o szefa. Sprzedawca wpatrywał się w niego i zwlekał z odpowiedzią, w końcu jednak ruszył do biura i zapukał do drzwi, które po chwili otworzył sam kupiec, a widząc małego Snjolfa, dowiedziawszy się, że ten chce z nim pomówić, zwrócił się do niego ponownie i, mierząc go wzrokiem, zaprosił do środka.
Snjolfur nie czekał, aż go będą prosić dwa razy, tedy, porzuciwszy czapkę na sklepowej ladzie, zaraz ruszył w stronę biura.
- I co tam, młodzieńcze? - spytał kupiec.
Mały, tracąc powoli nadzieję, zebrał się jednak na odwagę i z nieśmiałością zapytał czy kupiec wie, iż u cypla znajdują się doskonałe miejsca do lądowania.
- Bo tutaj jest z tym o wiele gorzej - dodał.
Kupiec, widząc w chłopcu powagę i hart ducha, nie mógł się nie uśmiechnąć. Przyznał, że słyszał o tym.
Wtedy mały Snjolfur przeszedł od razu do sedna: - Gdybym wynajął panu miejsce do lądowania na cyplu, ile byłby gotów za to zapłacić, żeby jego farerskie załogi mogły tam wyładowywać swoje połowy? Zaznaczam, chodzi tylko o nadchodzące lato!
- A może byłoby prościej, gdybym odkupił od ciebie cały przylądek? - spytał kupiec, usiłując ukryć rozbawienie.
Mały Snjolfur stanowczo odrzucił tę myśl. Tego nie chciał, bo - oznajmił - nie miałby domu, jeśliby przehandlował ziemię.
- I tak nie możesz tam zostać sam, w nędzy, bez dachu nad głową. Na to ci nie pozwolą, mój chłopcze.
Chłopak nie przyjmował tego do wiadomości, gdyż nie musiał wcale poprzebywać u siebie pod gołym niebem, zbudował już sobie bowiem schronienie, gdzie się można wygodnie położyć.
- A z wiosną zbuduję sobie nową chatę - zapewnił. - Nie musi być duża, drewna znajdzie się dość. Ale, jak pan wie, straciłem Snjolfa oraz łódkę, której do kupy już nie poskładam, nie ma na to szans. I teraz, kiedy nie mam łodzi, mógłbym udostępnić miejsca do lądowania i postoju, by coś z tego było. Ci z Wysp Owczych na pewno daliby mi coś do garnka, gdybym im pomagał przy wodowaniu i rozładunku. Stamtąd da się bez problemu wiosłować, zawsze. Nie przesadzam wcale - wiadomo przecież, że tutaj raz za razem załogi muszą siedzieć bezczynnie, czekając na odpowiednie warunki, podczas gdy my zawsze bez problemów mogliśmy ruszać w morze. Niebo a ziemia, gdy porównać lądowiska na cyplu z tymi tu w osadzie. U nas zawsze woda odpowiednio głęboka. Snjolfur nieustannie zachwalał nasze warunki brzegowe.
Kupiec zapytał więc o cenę najmu na całe lato.
- Jeszcze nie wiem, ile mnie będzie kosztował pogrzeb - powiedziała z niepokojem sierota. - W każdym razie będę potrzebował tyle, żeby zapłacić za pochówek. Wtedy będę mógł powiedzieć, że mi się poszczęściło.
- Powiedzmy tak - odezwał się kupiec - że zajmę się trumną i całą resztą. Już nie musisz się tym martwić. - To rzekłszy, bez namysłu otworzył drzwi, by wypuścić gościa, ten jednak nie zamierzał odejść - stał dalej, zdając się niczego nie dostrzegać. Na jego obliczu malował się wyraz, mówiący, iż bynajmniej nie zakończył swej sprawy; ciągle znać było niepokój na oblanej rumieńcem twarzy o nazbyt twardych jak na jego wiek rysach.
- Kiedy spodziewa się pan statku z towarami?
- Jutro raczej nie. Może pojutrze. Ale czemu pytasz? - Wiedział dobrze, że ani ojciec, ani syn nigdy nie dowiadywali się o żadne towary, jeśli nie mieli przy sobie pieniędzy.
Mały Snjolfur nie spuszczał wzroku z twarzy kupca. Słowa więzły mu w gardle, przemógł się jednak i wykrztusił z siebie: - Czy wobec tego nie potrzebowałby pan chłopca do pomocy w magazynie?
Kupiec nie zaprzeczył. - Ale chyba jeszcze brakuje ci trochę do konfirmacji - odpowiedział z uśmiechem.
Wyglądało na to, że mały Snjolfur był przygotowany na taką odpowiedź, poprosił wobec tego, żeby kupiec wyszedł z nim za zewnątrz, za róg magazynu. Wyszli więc. Chłopak prowadził i doszli razem na pobliską kamienistą skarpę.Snjolfur zatrzymał się przy leżącym tam kamieniu, chwycił go, uniósł bez widocznego wysiłku, i pchnął w dół. Potem zwrócił się do kupca: - Nazywamy go Chucherkiem. Chłopak, którego miał pan zeszłego lata, nie był go w stanie unieść nawet na tyle, by woda mogła pod niego podcieknąć, a co dopiero wyżej.
- No cóż, skoro jesteś od niego silniejszy, powinno być możliwe, by cię jakoś wykorzystać, mimo że względem konfirmacji jeszcześ po niewłaściwej stronie - oznajmił łagodnym tonem kupiec.
- Czy dostanę utrzymanie i pensję jak on? - dopytywał mały Snjolfur, który zawsze od razu lubił wiedzieć, na czym stoi.
- Naturalnie - odparł kupiec, który nie miał ochoty teraz na ostre targi.
- Dobrze. Dzięki temu nie będę zmuszony o nic prosić w parafii - powiedział uspokojony mały Snjolfur. - Gdy człowiek ma coś w garnku, coś w sobie i na sobie, nie jest nędzarzem, tak zawsze powiadał Snjolfur - dodał, po czym dumnie się wyprostował i podał dłoń kupcowi, w taki sposób, jak robił to ojciec. - Do widzenia. Przyjdę zatem nie jutro, tylko pojutrze.
Kupiec jednak nie pozwolił mu odejść, poprowadził go natomiast do kuchennych drzwi, a będąc już w środku, zapytał kucharki, czy nie znalazłaby czegoś dla tego urwisa, najlepiej ciepłego, co by mu się szczególnie przydało.
Mały Snjolfur jednak nie chciał przyjąć jedzenia.
- Nie jesteś głodny? - spytał zdziwiony kupiec.
Gdzie tam nie był. I nawet słowa nie mógł wykrztusić, czując jeszcze większy głód pośród kuchennych aromatów. Oparł się jednak pokusie.
- Nie jestem żebrakiem - odpowiedział w końcu.
Kucpiec nieco się na siebie rozgniewał, bo zobaczył, że zabrał się za sprawę dość niezdarnie. Podszedł do małego uparciucha, pogłaskał go po głowie i dając porozumiewawcze sygnały kucharce, poprowadził małego Snjolfa do jadalnego.
- Czy nigdy nie widziałeś ojca goszczącego u siebie kogoś czymś mocniejszym albo proponującego przybyszowi filiżankę kawy?- spytał z lekką urazą w głosie.
Mały Snjolfur przyznać musiał, że ojciec czasem okazywał ludziom gościnność.
- No, i proszę bardzo - odparł kupiec. - To po prostu dobre maniery, by zaoferować gościnę. Do dobrych manier należy też ją przyjmować. Odrzucenie zaproszenia płynącego ze szczerego serca może oznaczać koniec przyjaźni. Jesteś tu gościem, więc to naturalne, że proponuję ci coś do zjedzenia. Zawarliśmy ważną umowę, doszliśmy do porozumienia w sprawie pracy. Jeśli nie przyjmujesz zwykłej gościnności, to jak się ma ułożyć reszta?
Chłopak westchnął. Tak, jasne, tak być musi, jak powiedział kupiec. Tylko że spieszno mu było. Snjolfur był tam sam, na cyplu. Jego wzrok błądził po pokoju. - Chodzi o to, by spłacać swoje długi i nikomu nic nie być winnym, i ufać trzeba Opatrzności.
- Nigdy nie padły prawdziwsze słowa - zauważył kupiec i dobył z kieszeni chusteczki. - Z solidniejszego był on materiału - mruknął, kładąc dłoń na ramieniu chłopca, który ze zdumieniem ujrzał raptem dorosłego mężczyznę ze łzami w oczach. - Snjolfur nigdy nie płakał - powiedział. - Ja też nie płakałem, odkąd byłem mały. Byłem bliski płaczu, gdy dowiedziałem się o śmierci Snjolfa. Ale nie płakałem, bo bałem się, że mu się to nie spodoba.
Chwilę później mały Snjolfur zalał się łzami. To pociecha - chociaż licha - móc się choć na chwilę oprzeć o pierś dobrego druha.
przełożył Kiljan Halldórsson
Komentarze
Prześlij komentarz