Przyciąganie X
Pol i Timo wybiegają z domu, bo Edda niecierpliwie trąbi na spóźnialskich. Jadą na pogrzeb i są w radosnych nastrojach. Będzie urocza wycieczka, bo pogoda nawet dopisuje. Piękne plamy słonecznego światła rozlewają się po soczyście zielonych łąkach i górskich zboczach. Śliczna mozaika świateł i cieni.
Timo lokuje się na przednim siedzeniu, obok Eddy. Z tyłu zaś siada obok Pala Pol.
- Więc interes dziś na pół gwizdka? - pyta Eddy Timo.
- Niech się nędzna konkurencja cieszy. A przed nami przyjemna droga. Będzie trochę milutko dziurawych szutrów, co przypominają stare, dobre, ciężkie, wyboiste czasy.
Auto rusza, tą samą drogą, którą dreptał tu Timo chwilę temu. Chwilę, a wydaje się, jakby już nie wiadomo ile czasu upłynęło od jego przybycia.
Tima ciekawi, czemu Edda specjalizuje się w pogrzebach. Odpowiada, że po pierwsze nie jest jakąś profesjonalistką, a poza tym lubi osładzać ludziom smutne chwile. Jej siostra - można rzec - pociesza zawodowo, z teologicznym znawstwem, ona zaś pędzi naprzeciw smutkom ze sztuką, naturalnie odpowiednio stonowaną, chociaż życzenia ludzi bywają osobliwe i nie brakuje też w jej repertuarze bardziej rozrywkowych utworów, aczkolwiek te zwykle, by nie zakłócać nabożnego dostojeństwa uroczystości w kościelnych murach, rozbrzmiewają na świeżym powietrzu, rwane wiatrem na strzępy, przechwytywane przez białe lecące ku niebu mewy, co może też zaspokajać osoby hołdujące bardziej rozbudowanym wierzeniom co do pośmiertnych losów człowieka i czynnego w nich udziału przyrody z osobliwie konkretnie uświadomionymi i uwrażliwionymi jej przejawami.
- No i publiczność nie jest nazbyt wymagająca. Nie śmie zajmować się jakimiś ewentualnymi artystycznymi niedociągnięciami w tak doniosłej chwili, jaką jest pochówek. Są zwykle wdzięczni i oczarowani - dodaje ostrzyżona na pazia Edda, stale uśmiechnięta, z przyklejonym do jej twarzy lekkim rumieńcem.
Tymczasem jadą pośród gór, mając z jednej strony morską zatokę o postrzępionej brzegowej linii, która potem niknie za ich plecami i zaczynają piąć się lekko ku płaskowyżowi. Skalne pustkowia wokoło. Tu i ówdzie trochę zieleni, czasem jakieś niewielkie jezioro, niekiedy wręcz o rozmiarach kałuży; błękity w dalach, w bliżach rozmaite odcienie brązów.
- Powiedzieć, że to wspaniałe i że zapiera dech w piersiach, to w zasadzie kretyńska kapitulacja. Piękne potworności, stale ten sam bal kamiennych olbrzymów. To wszystko zdaje się człowiekowi przypatrywać, drapieżnie... - mówi Timo.
- Wszystkie drogi prowadzą tu - dopowiada Pol, pokazując na swoje serce.
- Chyba że podróż uznamy tylko za tępe przemieszczanie się z miejsca na miejsce, które zajmują nas na chwilę, tak jak jakaś nowa grzechotka zajmuje nagle płaczące wcześniej dziecko.
- A lepiej, żeby płacz wybrzmiał do końca - zauważa Pol.
- Tu można swoim demonom otworzyć wszystkie bramy. Niechże się ze sobą wszystkie potwory pogryzą. Aż zastygną, jak te wyciśnięte z ziemi lawy. Zmiana miejsca nic nie przynosi, gdy nie towarzyszy jej praca nad sobą.
- I zamierzasz coś przepracować? - pyta Tima Edda.
- Rozglądam się za brzeszczotem, by zacząć ciąć kłódkę zamykającą drzwi klatki z potworami moimi.
A skoro potwory, Edda postanawia zaprezentować swój popisowy dowcip. Podobnie jak islandzkie bajki, nie ma zamiaru operować żadną puentą. To zaleta tego dowcipu, bowiem zawsze może zaskakiwać, nawet kogoś, kto już go słyszał tysiąc razy... - Ot, przygoda człowieka z duchem... - zaczyna opowieść, którą Pol zaraz przerywa, by poinformować, że chyba na coś podobnego zanosi się u niego w domu, bowiem jego gość w szczególny sposób uaktywnia się nocami, na co Pal reaguje z zaciekawioną miną, pytając: - Doprawdy?
- A co z tym duchem? - indaguje Timo.
Duch chodzi, hałasuje, puka, stuka, a zaniepokojony człowiek błądzi jakimiś korytarzami, idąc śladem tych dziwnych odgłosów. I trwa to, i trwa, aż w pewnym momencie monotonną opowieść przerywa nieprawdopodobny wrzask dobywający się z gardła Eddy. Wszyscy na ten dźwięk podrywają się jak oparzeni, uderzając głowami w sufit...
- Nigdy nie wiadomo, kiedy ryknie upiór - mówi Pal, a wszyscy rechoczą.
- Tu szczególnie wierzono w duchy i w czary - rzecze Pol. - Długie zimy, samotność, izolacja, to według Eggerta Ólafssona dobry grunt dla strachów. Gdzie ludzie, tam trolle. Jedni bez drugich nie istnieją. Trolle te fiordy uznały kiedyś za idealną dla siebie miejscówkę, przez co wypada wysoko ocenić ich zmysł estetyczny: groza i piękno w niespotykanie udanym mariażu. Dawno temu umyśliły sobie, że przekopią wąską gardziel ziemi łączącą fiordy z resztą lądu, czyniąc z nich osobną wyspę, ich królestwo...
- Ale nie powiódł się ten plan - kończy rzecz Pal. - I wypada nam żyć obok potworów.
Timo kątem oka widzi, jak Pol gładzi Pala po udzie. Domyśla się, że te potwory wcale nie kryją się w górach, a mieszkają wygodnie po domach, z dużymi oknami, bez zasłon nawet, widoczni jak ryby w akwarium.
- Skrzętnie kryją swoje trollowate ogony - rzecze smutno Pal.
Pol stara się jakoś rozładować zgęstniałą nagle atmosferę. - Oj, ludzie potrafią wprawiać w zdumienie, sami są takim przedstawieniami, dziełami sztuki ukrycia wręcz, że w pewnych okolicznościach zaskakują wprost niebywale... Czytam teraz Brandesa... Otóż Pepi, książę Józef Poniatowski...
- Kto? - pyta Edda.
- Francuskie pułki już na błoniu unoszą cało szyje. Wódz ranny na koniu się słania, lecz honor Polski żyje! Ostrogą konia spiął i w ławę spienionej skoczył rzeki. O świcie znalazł ktoś buławę, płynącą w świat daleki... "W świat daleki popłynęła"... To Grímur Thomsen o Poniatowskim, poeta wasz romantyczny.
- O!... I cóż ów książę?
- Jak to Brandes zauważył w swej nieco ciężkawej książce o znękanej zaborcami Polsce, w niej dziwnie łączyła się śmieszność z bohaterstwem, i od razu wskoczyły mu w myśl wyłowione z Elstery zwłoki Poniatowskiego, co to padł pod Lipskiem. Powiada, że być może wyglądał tak, jak go wyrzeźbił Bertel Thorvaldsen, nota bene też to artysta z islandzkiej krwi - jakież tu artystyczne powiązania urocze: tu dłuto, tu pióro... Ale gdy wydobyto zwłoki z rzeki, nikt go nie mógł poznać. Wszystko było w Poniatowskim fałszywe. Na głowie nosił perukę, wąsy i brwi przyprawione, a żeby się młodzieńczo prezentować, bez sznurówki się nie pokazywał. Po zegarku go zidentyfikowano, wiedziano bowiem, że nigdy się z nim nie rozstawał.
- Czysta to sztuka. Bylibyśmy często, nie tylko książę, trudni do rozpoznania po zapadnięciu kurtyny... - mówi Timo. - Też muszę coś udawać. Za szczerość przepraszam z góry. Chociaż nie po to me liche wysiłki, by udawać młodość...
- No tak, tak... Chociaż zawsze możesz głębiej wejść w rolę, by się twoją skórą stała, tym bardziej, że nie idzie tu o rzeczy nazbyt elementarne... - odpowiada Pol.
- Być może - zastanawia się Timo.
- Inni musieli się gimnastykować ze względu na swe fizyczne ułomności albo naturę o niezbyt kiedyś dobrej reputacji, że się tak wyrażę... Jedną z ulubionych postaci Tomasza Manna był Oliver od Knuta Hamsuna. "Kobiety u studni". Otóż Oliver, pięknie się zapowiadający mężczyzna, mężczyzną być przestał, bo podczas rejsu, na który wyruszył, uległ głupiemu wypadkowi, który potem nieco upiększał, żeby aż tak źle to nie wyglądało - w każdym razie upadek spowodował to, że do Norwegii powrócił z protezą nogi i bez tych dwóch wesołych atrybutów męskości, co się mniej lub bardziej - w zależności od temperatury - koło ud kołyszą... Udawał, że jest kimś innym, że nic się nie zmieniło. Noga drewniana kryła się pod spodniami, pewien istotny brak takoż. Żeni się i ma wierną Petrę, wierną, bo przy nim jest, choć, by dzieci mieć, musi iść w miasteczko. Szepczą oczywiście i mówią w tym szeptaniu, że Petra księżycowe ma dzieci. Choć one z księżyca, to jednak są jego. Ma on swoją posadkę, swój dodatkowy nielegalny handelek puchem, kuśtyka, tłusty, w istocie bezpłodny, ukrywający swą zasadnicza niemożność. I lubi łakocie... Zacytuję wam, uprzyjemniając podróż. - Pol sięga po telefon. - Mam to tutaj, lubię do tego powracać. - Zaczyna czytać: - Pozostawiono mu tyle, że miał odwagę ustawicznie walczyć z życiem. Dzielnie się sprawiał. Używał sztuk, by przebrnąć, łgał, by ratować swą skórę, udawał mężczyznę, nosił długie spodnie. Aby ukryć prawdę, wymyślił kłamstwo z beczką tranu; ubrał wypadek w podniosłą godność i nazwał losem; musiał rehabilitować się oszukaństwem; ponieważ kazał się uważać za takiego, jak wszyscy inni, za współmiernego, więc zmuszony był, biedaczysko, użyć własnego wymiaru i nakłonić siebie samego do tego, by w to uwierzyć. Może znajdował w tym swe malutkie szczęście - w każdym razie nie miał innego. A więc sztuka wszystko razem? Sztuka wszystko razem. Ale wcale niezłe dzieło sztuki*... To mu się podobało, Tomaszowi Mannowi, który odniósł to do siebie, jako nieco pokrewnego tematu, do swojej niezrealizowanej męskiej seksualności, tyle że w przypadku Manna chodziło o seksualność homoseksualnego mężczyzny. I oto niezła sztuka - w życiu patriarcha wielodzietny z adorującą go i opiekującą się nim żoną, no i sztuka, co siłą jest podtrzymującą życie... Swoje tęsknoty i niespełnienia do końca będzie wplątywał w swe utwory - aż strach, gdyby na tym polu stał się nagle impotentem... Tamten nie mógł płodnie kochać, więc księżycowe miał dzieci, różnookie; ten miał zaś gromadę swoich, nie mogąc przekroczyć bariery, by kochać w upragniony sposób, w biologicznym sensie bezpłodnie - kochał więc tak, że zrobiła się z tego literatura... I tu, i tu wszystko przecież wyszło na jaw, i dzięki temu w końcu pokazali, jak są wielcy w radzeniu sobie z przeciwnościami... Niezła sztuka... Bez niej nic by z nich nie było. Ani krztyny szczęścia... Ale chyba ja was zanudzam...
Istotnie sennie się trochę zrobiło. Pol chowa telefon. Edda patrzy na drogę, reszta zerka na boki, przyglądając się mijanym pejzażom, które są jakby szpalerami utworzonymi z twarzy tej samej rasy, ale każda z nich jest naturalnie o nieco odmiennych rysach. Kierująca autem kobieta włącza radio, ale sączą się z niego albo jakieś trajkotania, albo muzyka niezbyt przyjazna dla ucha. W każdym razie Eddzie się nie bardzo podoba. W końcu wyłącza odbiornik i raczy pasażerów czymś z własnego repertuaru, płynącego z jej żywego, mocnego gardła. Wspaniały mezzosopran! Timo jest pod wrażeniem Eddy... Że też wykorzystuje to tylko na pogrzebowe okazje. Albo w jakichś seansach skalnych na Snæfellsnes... Czasem też, jak zapewnia, zasila swymi mocnymi płucami lokalny chór... - Z tych z pozoru bezludnych stron zewsząd wyłaniają się ludzkie istoty, by się zebrać w kościele albo w owczarni czy na łące celem wspólnego śpiewania...
- I tak to sobie pośród nut frywolnych na pogrzeb zdążamy - zauważa Pol. - Całkiem spora gromadka. Jeśli ten pogrzeb nie będzie zbyt ludny, rzucimy się łatwo w oczy... Za życia bywamy daleko, ale gdy przyjdzie śmierć, dla niejednego skróci się dystans.
- Taki najazd może wywołać niepokój. Co to za ludzie? Co ten nasz drogi zmarły za życia nawywijał? Od razu rój podejrzanych myśli i obaw. A jeśli ci tam zostali ujęci w testamencie? Są w podejrzanie dobrym nastroju! - dodaje Timo.
Znajdują się już po drugiej stronie jednego z paluchów tej fiordowej łapy, którą kiedyś usiłowały zaanektować dla siebie trolle. Co jakiś czas napotykają w drodze wrzynającą się w głąb lądu zatokę: niektóre przecinają czyniące skrót groble, inne trzeba objeżdżać naokoło. Timo patrzy najczęściej na niebieszczące się w słońcu morze. Pol grzebie znowu w telefonie. Edda cicho nuci, a czasem przerywa swój zmotoryzowany występ nazwami geograficznymi...
Pal zaczyna nieco wspominać. Tam, gdzie Pol miał jakieś wniebowstąpienia, jego przyjaciel z szczenięcych lat miał krewnych, którzy gospodarowali na dość obszernej farmie.
- Pamiętam ten nagły zalew ciszy. Najpierw czas uboju po spędzie zwierząt. Jesień. Tego już dziś nie ma - biznes toczy się innymi torami i więcej w tym rąk obcych, które ślą do naszych zamrażarek mięso. A wtedy to było wydarzenie. Jeździłem tu co roku z ojcem, który zajmował się skórowaniem. Trochę straszliwe okoliczności, wtedy jeszcze taka tutejsza odwieczność. Ubój i jednocześnie towarzyskie wydarzenie. Rzecz cenniejsza od pieniędzy. Nagle spęd ludzi... Wspólne posiady, jedzenie, hektolitry kawy. Przy krwawym procederze i krwawych kaszankach zakwitająca miłość... Tu śmierć bydlęca, a tu kwitnąca wsiowa namiętność po gospodarskich zakamarkach. Lói i ja spaliśmy w jednym łóżku. On miał zawsze strasznie zimne nogi. Usypiał nas hałas pracujących do późna ludzi. Gadania, chichoty, brzęk garów... I potem nagle wszystko się kończyło. Następowała ta niesamowita październikowa cisza, której z niczym się nie da porównać. Robota była skończona. Zamierało wszystko. Nagle przeniesieni w królestwo zimy. Mięso pozyskane, gdzieś u kogoś nowa dziewczyna, i spokój nagły. Stanowcze: "No a teraz już dość" przyrody.
- Na długi czas, na opowieści... - mówi znad telefonu Pol. - À propos, przejrzałeś tego Grettira? - pyta jeszcze Tima.
- Nieco. To uparty typ, za którym ciągną się problemy. Drażliwy, porywczy, pamiętliwy, i niechętny temu, by uczyć się na cudzych błędach. Wszystko musi wypróbować na swojej skórze. Trudny typ. Jarl go chciał zabić, bo widział, że ciągnie nieszczęście, robi zamieszanie... Uciąć pechowego losu nić póki czas...
- Ale nie uciął.
- No nie... Los chciał inaczej. I nawet jak okazuje się pomocny, to i szkody przy tym sporo... Są tacy ludzie, do których złe się klei. I dla których nikt nauczycielem być nie może... Ja też jak jeden wielki błąd...
Znowu grobla. I wzbogacający okolicę swym kształtem stary, mocno już zwietrzały wulkaniczny komin. - A tam się urodził twórca naszego hymnu - zauważa Edda.
- Przypadkiem nawet wiem, jak się nazywa - chwali się Timo. - Aniołowie, co gwiazdy i zorze splatają w wieniec na Twą skroń wspaniały**...
- Brawo! - cieszy się Edda.
- A jego krewniak zaczął tu potem do życia przywracać las. Oto i kolebka tutejszej reforestacji.
Timo patrzy tam, gdzie ma rosnąć jakiś las. Jeszcze jeden wodny jęzor biegnący w dal, a wszystkie jakby szlaki w zaświaty, melancholijne i nie obiecujące zbyt wiele...Urok w jakimś potwornym wydaniu, na dotkliwe zabłąkania...
Potem jeszcze jedna grobla... - Już prawie jesteśmy - mówi Pal i trochę mu się szklą oczy. A grobla budzi lekki uśmiech. Była bardzo - jak się Timo dowiaduje - oczekiwana i jednocześnie sumiennie przez ekologów oprotestowana, ponoć z troską o życie i lęgi biegusa rdzawego.
Grobla powstała, biegus niesie się jak dawniej. Wydaje się, że całkiem ją zignorował...
- Gdyby nie ona, wleklibyśmy się jeszcze taki kawał - mówi Edda, pokazując na wcale pokaźny akwen, ciągnący się hen daleko pomiędzy mrocznymi górami, nad które napływają z północy ciemne chmury...
CDN
---
*) Cyt. z: Knut Hamsun, Kobiety u studni, Wydawnictwo Polskie, Lwów - Poznań 1925.
**) Fragment hymnu Islandii autorstwa Matthíasa Jochumssona w przekładzie Stanisława Helsztyńskiego.

Komentarze
Prześlij komentarz