Przyciąganie XII
W drodze powrotnej następuje zamiana miejsc: Pal siada za kierownicą, oznajmiając przy tej okazji budująco dla wszystkich pozostałych podróżnych, że nienawidzi samochodów; obok niego umieszcza się Pol, zaś Timo i Edda wygodnie rozsiadają się na tylnej kanapie, na której zaraz zaczynają się objadać czekoladkami... - Nic wam nie zostawimy - odgrażają się przy tym.
- Zadowolę się, w przeciwieństwie do siedzącej za mną marcepanerii, słodyczą mego dzierżącego stery przyjaciela - oznajmia wesoło Pol, na co Pal reaguje stonowanym rumieńcem.
Edda i Timo śmieją się serdecznie. Szalenie sobie przypadli do gustu. Tima zachwyciła kucharka doskonale zorientowana w literaturze, której na dodatek nie musi posądzać o żadne fizyczne pociągi, co tylko nadaje uroku tej nowej znajomości... Jedzą marcepany w czekoladzie i piją sobie z dzióbków. Podziwiają krajobrazy i zerkają na wody zatoki, która zdaje się być wielkim jeziorem, bo też prawie nim jest, jako że wody jej wycisza pasmo wysp u jej początków, niemalże separując ją od oceanu - gdy osadnicy pierwsi pokonali zdradliwe wiry wokół nich, wpłynęli na spokojny akwen, przy którym nawet odkryli ziemski raj, na miarę oczywiście lokalnych warunków...
- To tam, gdzie paluch w tym bucie - mówi Edda. - Kontynent europejski ma półwysep w kształcie buta, a Islandia ma w takim kształcie zatokę morską, której Hvamm na imię.
- Dopiero Gould zwrócił na to moją uwagę, przyznać muszę... - odpowiada Timo. - Rzeczywiście, idealny but, z cholewką i z obcasem. No i raj, zielony. Na takim wygwizdowie człowiek nie jest nazbyt wymagający i wystarczy jakieś pasmo wzgórz chroniące od wiatru i trochę cichej wody, by poczuć rajskie wytchnienie i znaleźć zbawczy schron...
Auðr, Snorri, Árni... - padają imiona prawdziwych znakomitości powiązanych z tym rajem...
- W tym raju szukał też i schronienia wyjęty spod prawa Grettir. Tu pierwej się schował, gdy uparciuchy nie chciały żadnej z nim i jego rodziną ugody. Za nic nie mogli uwierzyć, że to spalenie gospody, tam, w Norwegii, to był głupi w istocie wypadek... - dodaje do tego Pol.
- On chciał tylko trochę żaru z paleniska dla swoich, a wariaty otumanione wzięły go za trolla. Narobili zamieszania, aż się cały hostel spalił, razem z idiotami... I co, można by i tu spotkać jego ducha, jak niesie na barana byczka - mówi Timo.
- Wolałbym się do tego nie odnosić - odpowiada Pol.
- Uparty jesteś - zauważa Pal.
- A ty widziałeś jakiegoś? - pyta Pol.
- Nie, ale skoro inni widują... Coś w tym musi być.
- Akceptuję tylko ducha, co straszy, wrzeszcząc w dowcipie Eddy.
- Jest niezawodny, prawda? - mówi Edda. - Ale Pal chyba nie gada od rzeczy. Chociaż on najwyraźniej po prostu duchy zniechęca... To jest jak szczęście, co zawsze przychodzi nieproszone...
- Powiało duchem, Schopenhauera - zauważa Pol. - Ale nie wiem czy w innym przypadku byłoby to szczęśliwe zrządzenie losu... Mój Boże, jakaś chwila konkretnego losu, często byle jakiego, a potem cała wieczność z tym przypadkowym bagażem, tak bezlitośnie narzuconym... Skoro tak już przywiało tego Schopenhauerowskiego ducha, to i przybył do mnie wywołany mocą chwili noblista Karl Gjellerup i jego młody doktor Rudolf Sten, jeszcze sprzed filozoficznych dociekań, dla którego dusza była tylko myślowym skrótem, a istniała dlań jedynie materia, która w trochę niejasny sposób wywiązała z siebie świadomość, a w niej przeróżne stany i przywidzenia...
- To ten doktorek, któremu na polowaniu rywal w postaci Huberta Juela strzelił śrutem w dupę, by wchodzącego w paradę zalotnika nieco unieruchomić... - zauważa Edda.
- Tak, ten sam...
- A takim to wszystko było miłosnym nieporozumieniem... I jakże często w nieszczęsnym małżeństwie nie myśli się wcale o mężczyźnie. Starli się o zamężną i niezbyt wartościową duszę w istocie...
- A doktorek miał czas na rozmyślania... Coś nad tym wszystkim jest, nad i w nas, niby po kawałku, ale w każdym jednak jest całość, całość tego, co poza materię wyrasta i dlatego też tak nie przeszkadza mu jednoczesność bycia w całości w każdej jednej, osobnej rzeczy... Niezbyt łatwo się z tym jednak pogodzić, gdy się człowiek czepia tej swojej indywidualności i nie chce, by się to, co duchowe, pośmiertnie wlewało w jeden basen, nie chce, wołając przy okazji o sprawiedliwość i jakieś rzetelne podstawy dla moralności... Jakoś metempsychoza może ukołysać, choć to i tak nieznośna matnia, bo to tylko niepotrzebne mnożenie tych życiowych bagaży; dalej to struta świadomością materia, bez głębszego sensu - raptem buchalteria postępków i wynikające z nich konsekwencje, tak jakby koniecznie za wszystko trzeba było płacić... Ja, szczerze mówiąc, wcale nie muszę tłumaczyć obecności zła. Jest, po prostu. Straszne to, i strasznie błahe...
- A ja myślę, że zawsze trzeba płacić. Że nic nie może ujść płazem - mówi lekko pobudzony Pal. - I musi być jakaś sprawiedliwość.
- A mnie przypadła dziewczęca wizja Agnes, która tak wcześnie musiała się pogodzić ze śmiercią - mówi Edda. - Odwołała się do sztuki, do tego że wszystkie są pochodzenia niezaprzeczalnie ziemskiego, z jednym wyjątkiem, bo obok rzeźby, malarstwa, poezji jest jeszcze muzyka, która musi pochodzić z innego świata, który jest jej odpowiednikiem, podobnie jak ten nasz, przestrzenny świat jest korelatem wszystkich innych sztuk... Wujaszek natchnął ją tą myślą, czytając mistrza Eckharta, co sądził, że w przyszłym życiu rozkosz nam większą nierównie dawać będzie słuch niż wzrok.
- I trwać będzie na wieki w bezprzestrzennym świecie muzyki - wtrąca się Pol.
- Sama się będzie słyszeć i słyszana będzie przez inne melodie, słysząc je wzajem , mieszając się z nimi kontrapunktowo, modulując i harmonizując...
- A potem dostąpi ukojenia w nieskończenie czystym akordzie, w którym się rozpłynie wszystko...
- Brawo, Pol - woła Edda.
- Nie waham się powiedzieć, Eddo, żeś kompozytorką. Pal cię chwali i mówi, że wszystkie śpiewane przez ciebie pieśni otrzymały też od ciebie nową muzykę...
- Owszem, trochę nad nimi po swojemu popracowałam. Same słowa to też muzyka. One też z niej, chociaż popadły nasze pomruki w ograniczenia, bowiem musiały wpaść w pojęcia, a z nimi za daleko i za wysoko polecieć nie można, ale można mowę umuzykalnić, pożyczyć coś naszym pojęciom od tamtego świata, którego ogarnąć się nie da... Nawet głupoty, jeśli ujęte są w dobrze skomponowane słowa i dobrze policzone zgłoski, przykuwają do siebie, jest w tym poczucie obcowania z tajemnicą, z tym dyskusyjnym rozumem, który ma wszystko policzone i estetycznie jest bez zarzutu, choć trudno doń stosować nasze moralne cenzurki, które same w sobie pokazują, w jak dalece nieprzemyślanym świecie żyjemy, w świecie o jakby bezrozumnych podstawach, mimo całej tej cudownej matematyki... Ale gdy się nas uda oszołomić, rozbudzić uczucia, połechtać zmysł piękna, w tym zimnie chwytamy jakieś ciepło...
- Można powiedzieć, masz kontakt z zaświatami, słysząc muzykę i przyłapując ją dla nas... - mówi Timo.
- Myślę, że wszyscy mamy tę zdolność. W myślach umiemy coś komponować. To ulatuje, jak każdy inny niezapisany w porę pomysł. Ale stale coś nucimy, wymyślamy, bo nie zawsze tylko naśladujemy, nawet robią to ci, którym słoń nadepnął na ucho. To dobry powód, by mieć przy takich okazjach metafizyczny dreszczyk...
- I oto ktoś może sobie pomyśleć - akurat to mnie dziś usłyszał.
Edda uśmiecha się do Tima. Jadą doliną, która też ma swoje duchy. Konkretne, z poprzypisywanymi do nich ku pamięci kamieniami, duchy, co nie popadły w anonimowość dzięki pamięci, jaką jest i opowieść, mniej lub bardziej fantastyczna.
- Ale czasem idzie o konkretne interesy, więc są może jakieś wyłomy w regule - zastanawia się Edda i patrzy przez szybę na mijane pejzaże, te dzikie skalne wariacje na ten sam temat oraz tu i ówdzie soczyściej się zieleniejące "raje"...
- Musi tak być - zgadza się Pal.
- Pal naturalnie żywo jest zainteresowany - mówi Pol. - Aż chyba muszę podkraść wam trochę słodkości... Chyba zaraz będzie padać - zauważa jeszcze, gdy wyciąga rękę po łakocie.
- Znacie chyba historię Agnes, tej ostatniej osoby na wyspie, na której wykonano karę śmierci.
- Ucięli jej głowę - mówi Pol.
- Jej i współwinnemu, Friðrikowi - uzupełnia Pal.
- To musieli sporo nabroić. Kiedy to było? - dopytuje Timo.
- Do dekapitacji doszło w styczniu 1830. Nędzne to było. Wiele miesięcy musiało upłynąć od wyroku, zanim zdołano dokonać tego uroczystego mordu, bowiem wszystkim z okolicy nakazano, by w tym okropieństwie uczestniczyli. Tyle trzeba było czekać, bo w całej ówczesnej nędzy brakowało nawet dobrego topora i pniaka - obie te rzeczy musiano dopiero sprowadzić z Kopenhagi - zachowały się do dziś i można je podziwiać w Muzeum Narodowym... Po nieszczęsnej Agnes zostały jeszcze spinki od koszuli, jakie miała w dniu śmierci... Mówię nieszczęsnej, bo biorąc pod uwagę ówczesne śledztwa, trudno dziś wyrokować o winie. Miłość, nienawiść... Agnes była jak bezpański pies, od zagrody, do zagrody, posługaczka, przybłęda, która, zdawało się, wreszcie na półwyspie Vatnsnes znalazła dla siebie miejsce, tyle że ten jej Natan, znachor, cwaniak i kobieciarz, mało sobie robił z jej uczuć i brał jak swoją dziewkę jeszcze, do której miętę czuł ten drugi, co go ścięli, a ściślej ściął jego i ją brat Natana, bo nikt inny nie miał ochoty tego robić... Na farmie wybuchł niby pożar, lecz pożar niewiele pożarł i jego ofiary, Natan i jego gość, okazało się, nie od dymu ani od ognia zginęły, tylko były zadźgane i jeszcze czaszki ponoć pogruchotane miały... Miłość i nienawiść, zbrodnicza spóła może... Początkowo tylko kobiety brano pod uwagę, potem zaś udręczony Frðrik przyznał, że to on zadźgał, że od dawna to planował... Agnes się nie upiekło i znaleziono potem w niej ofiarę, bo jakaś taka była mimo swego nędznego stanu za mądra, bo oczytana była w sagach i stawać potrafiła do poetyckich pojedynków, i z mężczyznami śmiało dyskutowała, wyszło więc ludziom, że to wiedźma jakaś groźna, co do mordu podkusić potrafi... Nie wiadomo do końca, jak to naprawdę było... Pewne to, że wreszcie zawlekli na Þrístapar i tam zabili osądzonych... A najmłodszą, Sigríður, posłali na roboty na Bornholm, gdzie szybko zmarła ponoć...
- W tamtych czasach wyrokowano często pod wpływem jakiegoś widzimisię - dodaje Pol. - Laxness chyba pisał o tamtych dawnych duńskich rządach, że straszna była ich niesprawiedliwość, a jeszcze straszniejszą od niej była ich sprawiedliwość.
- Było minęło. Ciała zakopano, ucięte głowy na żerdziach ustawiono przy drodze. Rychło te głowy zresztą zniknęły. Pewnie pochowała je jakaś litościwa dusza... I tak minęło sto lat, aż sprawa ożyła, bowiem pewną panią z Reykjaviku zaczął nawiedzać niby to duch zmarłej a bezgłowej Agnes...
- A może owa Agnes odrodziła się w tej kobiecie z Reykjaviku? I raptem coś z tamtych lat się ocknęło, wspomnienie... Bo szło o te ucięte głowy? - wtrąca się Pol. - No, to jeszcze bym mógł jakoś - z trudem, bo z trudem - przyjąć... Chociaż ta drobiazgowość... Co ma powiedzieć Timo, którego tatę ogryzł może polarny rekin... Wybacz, ale takie są fakty...
- Pani, poinstruowana przez ducha, miała wskazać, gdzie te głowy są... I się znalazły, w pobliżu miejsca egzekucji, no i po stu latach kosteczki znów znalazły się w komplecie, i spoczywają na cmentarzu w Tjörn.
- Przynajmniej jakaś sprawiedliwość się dokonała - mówi Pal zza kierownicy - Poświęcona ziemia, i z głową. I ma ładny grób.
- No ale jednak na zawsze połączono ją z tym, co się ostatecznie przyznał. Sama może istotnie była niewinna, czym wtedy nikt się nie przejmował, co pozwoliło jej wyrosnąć na symbol czasów, co się nie bardzo przychylnie odnosiły do kobiet, zwłaszcza tych, które się z szeregów lubiły wyrywać... - mówi Pol.
- Ale tak ich losy się złączyły, są bohaterami opowieści o Illugastaðir... Jaka tam piękna przestrzeń, jakie morze! - zachwala miejsce Edda.
- Pojedziemy tam na foki - odgraża się Timowi Pol.
- To zdecyduj się: boisz się dużych stworzeń z morza czy nie? - prosi Pal.
Pol się śmieje: - Siedząc w łódce, srałbym ze strachu. To przecież mamy ustalone.
- A wracając do Agnes i Friðrika... Może tam, w tym lepszym świecie, muzycznym, weszli w jakiś zaskakujący akord... I dali znać, a ściślej Agnes, by był jakiś porządek. Nie chciała tracić głowy i przy okazji ten drugi skorzystał - rzecze Edda.
- Jest jeszcze inne wyjaśnienie. Ktoś w końcu te głowy ukrył, by nie straszyły tak średniowiecznie przy gościńcu i może zachowała się na ten temat wiedza, przechowywana przez pokolenia. Komuś było żal i gdy wreszcie minęły emocje i pospały się upiory w ludzkich duszach, tych duszach, co są myślowym skrótem doktora, któremu Juel wpakował śrut w dupę...
- Pamiętaj, że ten śrut uczynił doktora refleksyjnym.
- No, ja myślę, że duchy bardzo nam życie urozmaicają... Jeśli to ma mieć jakieś etyczne konsekwencje, to nawet można się zgodzić na nie, jak na bogów... Tak całkiem oddemonizować świata się nie da... Ten matematyk i muzyk... Diabeł z niego zimny... Ale ten duch, dobrze może obmyślany i przywołany, był prośbą od życzliwej pani z Reykjaviku, by nie zapominać o tamtej historii, że ona się w tamtych niejasnościach nie skończyła, że ona sama może ożyć w naszej wyobraźni i może świat nabrać do niej sympatii, współczucia... Bardzo symboliczną wymowę ma jej grób - z wyróżniającą się, kamienną otoczką, by nikt więcej jej nie podeptał... I tego drugiego też. Może to on winny, spotkała go więc kara, staroświecka bardzo... Bo ubzduraliśmy sobie, że śmierć jest taka straszna, że skazywanie na nią tworzy karze jej wymiar największy...
- W każdym razie muzyka nie marznie... - wyrokuje Edda.
- Tym bardziej wzrasta ma sympatia do Agnes, tej wymyślonej przez Gjellerupa.
Jadą. Nielubiący samochodów Pal całkiem sprawnie sobie jednak poczyna, choć też i droga nie jest jakoś szczególnie wymagająca ani ruchliwa. Już mają za sobą i kamień Kjartana, i miejsce jego ostatniego noclegu, za sobą mają także sprowadzonego z Brazylii umrzyka, i długą groblę, którą zaakceptowała przyroda; zostawała też za nimi góra, będąca prawdziwym urozmaiceniem pejzażu i istotnym punktem orientacyjnym, przy której Pal znów otarł łzę swej tęsknoty, bo była ulubionym miejscem jego dawno znikłego kolegi, mijali ponownie kolebki lokalnej reforestacji i turystyki; - Vaðalfjöll - oznajmia w stosownym momencie Edda, właśnie wtedy, gdy przejeżdżają obok wspomnianej góry. - A tu powstał pierwszy letni hotel w kraju... Blisko to było czasów, gdy się znalazły utracone głowy... Ale głowy to nie tutaj...
Jadą. Proszą Eddę, by znów coś zaśpiewała... Najpierw coś improwizuje, losowo więc wybiera jakąś zamienioną w melodię dawno temu zmarłą Agnes, być może, by tylko ten jeden jedyny raz była usłyszana, a potem śpiewa coś o miłości, używając do tego już przez kogoś innego wywołanej melodii...
Pol patrzy przed siebie. Wjechali na nieco podziurawiony szuter. Na szybie pojawiają się krople deszczu. Ciemna chmura z północy długo zastanawiała się nad zesłaniem opadów. Wreszcie postanawia sobie ulżyć. Z impetem nawet, tak że Pal musi uruchomić wycieraczki
Pol patrzy przed siebie. Z tajemnicą w sercu. Ciągle ma w głowie letnika, który raz za razem widział chłopca zawsze idącego tylko w jedną stronę. Myśli też o Timie, którego nocami coś stale zdaje się wywabiać z legowiska. Nie ma odwagi poruszać tych tematów, choć język go swędzi...
A jeśli tak jest, że wszystko musi się dziać po coś. Że nie ma mowy o przypadkach, że wszystko ukartowane... Tylko co by to miało być?
Do śpiewu dołącza Timo...
- Proszę! Ale masz piękny głos - chwali Edda. - Nie to co moja Tora...
Timo się uśmiecha i czuje się w miły, całkiem niepożądliwy sposób zakochany.
- Musisz nauczyć mnie tych wszystkich Hallgrímowych psalmów.
Póki co, Edda intonuje satyryczną piosenkę z teksem Steina Steinara, swoisty dopisek do wspomnianych pieśni... Timo zaraz się przyłącza, nauczywszy się krótkiego refrenu...
Pol kręci z uśmiechem głową i całuje w policzek Pala. - Do licha, nie cierpmy ponad miarę - mówi jeszcze.
CDN


Komentarze
Prześlij komentarz