Przy Święcie Óðinn...

...i ten nieśmiertelny utwór "Ég er komin heim". Rok temu, przy tej samej okazji już była ta piosenka. Wkleiłem ją wówczas na bloga i nieco opowiedziałem o jej historii, więc można sobie zerknąć do tamtej notki - wystarczy kliknąć tutaj...

To taki nieoficjalny hymn, którego refren można usłyszeć na stadionach, tam gdzie islandzcy kibice dopingują swoją drużynę... Piękna, pogodna piosenka, jasna, z nadziejami... Może nawet szkoda, że to nie hymn oficjalny... Kiedyś myślano, by uczynić nim radosny "Toast za Islandię" Jónasa Hallgrímssona, zwyciężył jednak poważniejszy, bardziej podniosły utwór Matthíasa Jochumssona... Kiedyś Wrzeszczący Faceci z Finlandii, słynni z tego, że robią sobie hece z wszelkich narodowych napuszeń i patriotycznych wzdęć, chcieli i na Islandii wywrzeszczeć miejscowy hymn, lecz tamtejsze przepisy okazały się nieprzejednane - nie wolno tykać pieśni! Tak że żeby ich nie pozamykali, podczas swojego występu w Reykjaviku wywrzeszczeli tekst absurdalnych przepisów, co wzbudziło ogromny aplauz...

Dziś Islandia ma swe narodowe święto. W 1944 roku ostatecznie już zerwała duńsko - islandzki łańcuszek... Zostawiała za sobą wieki upadku, wyzysku... Kończyła się definitywnie epoka zapoczątkowana hen tam, daleko, w średniowieczu, w czasach panowania w Norwegii Haakona Starego... Na polach Þingvellir, przy rozkapryszonej - jak to tam w zwyczaju - pogodzie ogłoszono narodziny republiki, w miejscu, gdzie zbierał się kiedyś przez całe wieki najsędziwszy parlament. (Chyba mieszkańcy wyspy Man uważają, że pod parlamentarnym względem są lepsi od Islandczyków, bo ich stareńka instytucja działa nieprzerwanie przez stulecia, a w przypadku islandzkiego Althingu w czasie między 930 rokiem a dniem dzisiejszym istnieje niestety czterdziestopięcioletnia przerwa w jego działalności... A skoro już mowa o tym, co przerwane i nieprzerwane, to warto zauważyć, że wielowiekowe islandzkie poddaństwo też miało maleńki odsap. Było to w czasie psich dni, czyli dni spod Gwiazdy Psa - Syriusza, sumujących się w okres z łacińska zwany kanikułą... Te letnie wakacje zafundował wyspie w 1809 roku Jørgen Jørgensen (1780 - 1841), syn kopenhaskiego zegarmistrza, a nadto żeglarz, awanturnik, pirat, hazardzista, szpieg i kto tam jeszcze... Chłopak poszedł w morze, zwiedził kawał świata, był i w Afryce, i w Australii. Potem wrócił do Danii, gdzie w 1807 roku był świadkiem bitwy o Kopenhagę. Napadał na brytyjskie statki. Angole go w końcu schwytali i skazali na odsiadkę za piractwo. A gdy był na warunkowym zwolnieniu chciał coś pohandlować. Na myśl przyszła Islandia, nie było to jednak proste, bo Duńczycy z Angolami mieli kosę. On popłynął na Islandię generalnie nielegalnie jako tłumacz, z pewnym doświadczeniem, bo widział w dalekim świecie jak tworzą się nowe społeczności, nowe kraje... Czemu by nie stworzyć nowej Islandii, wolnej znów?... Islandia klepała wtedy pierońską biedę, którą w dużej mierze Duńczykom zawdzięczała, nie pozostawało więc nic innego, tylko ich władzę obalić. Rychło Jørgen wrócił na wyspę, napadł na Frederika Trampe, duńsko - norweskiego hrabiego, który wtedy piastował urząd gubernatora Islandii, uwięził go, a sam obwołał się dyktatorem. Ustanowił flagę państwową - niebieską z trzema suszonymi dorszami, obiecał szereg reform, przywrócenie Althingu... Rzecz cała zaczęła się w czerwcu, skończyła w sierpniu, i tak awanturnik w tradycji islandzkiej zyskał sobie przydomek "hundadagakonungur" czyli Król Psich Dni... Angole go w końcu zwinęli, pogniewali się nań za nielegalne opuszczenie kraju, zaś Trampe odzyskał stanowisko... Pewnie nawet wieść o uwolnieniu Islandii nie rozprzestrzeniła się wtedy za daleko od zatoki Faxaflói, ale nie umniejsza to malowniczości całego zdarzenia... Przed Jørgenem zaś był jeszcze szmat czasu. Przygodziarz wyzywał los, zadzierał niezmiennie z prawem, i wreszcie stał się zesłańcem, na Tasmanii. Stał się jednym z badaczy owej wyspy. Tam się chyba nawet ożenił. I umarł w Hobart w 1841 roku...) 

I tak to się znowu trochę rozpisałem. W to narodowe święto... Święto kraju, co odbył z miejsca się nie ruszając drogę przez niezłe mroki. Choć lała się gorąca lawa, choć lody polarne blokowały wybrzeża, choć pomory pustoszyły całe okolice, duch przetrwał, razem z tym swoim niezwykłym językiem. Duch się nie rozpłynął, nie rozproszył, w dużej mierze dzięki izolacji... Jak to powiada Hallgrímur Helgason, dzięki niepogodzie, sztormom zimowym i dużej odległości Islandia była gwałcona ledwie raz, dwa razy do roku...:)

A teraz już piosenka. Tym razem w wykonaniu sprzed lat... Jedna ze starych islandzkich gwiazd estrady - Óðinn Valdimarsson:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ