Sobota

taka piękna dziś, pogodna, że aż ją wykorzystałem na naszykowanie jednej ze swych norek na zimę - przegląd kątów, drobne odszczurzanie, przetarcie szybek, by mieć na oku słoty i zawieje...

No i już. A teraz zaglądam do komputerka, tak się poplątać nieco, przejrzeć pocztę... A zanim zgaszę, to jeszcze tu coś zostawię...

Już druga połowa października. Jak do tego doszło, nie wiem... A ja tak jeszcze w lecie ze świeżą pamięcią, i z nutą, która tak się do mnie po latach przyczepiła... Z nutą bardzo britpopową... A to tak przez sierpniowy tęczowy Reykjavik i miłe spotkanie z wytęsknionym kolegą sprzed lat... Zawsze to taka urocza odskocznia, choć ze skrywanym za wesołością przerażeniem od jakiegoś czasu stwierdzamy tylko, że nic się nie zmienia, że stale jesteśmy tacy już dorośli. Coraz mocniej dorośli, co oczywiście ma swoje dobre strony... Na przykład od strony zabawowej wszystko lepiej się układa, bo to już przestało być robotą, nie tak, jak za czasów wymagającej młodości... Ale oczywiście młodość powraca... Można by powiedzieć, że to jak w tekście Strindberga o samotności, co się tu będzie przewijał... I wszystko trwa i trwa, co jest jakimś obłędem... I na żadne pytania nie padły sensowne odpowiedzi... I jak z tegoż Strindberga poematu o Ahasverze, jak ów wieczny tułacz zacznę się czuć może, jak tułacz, co kołyskę swą miał, lecz któremu zaklęcie odebrało widoki na grób... Kiedyś skończyć się musi ląd. I zacznie gapienie się w morze, w szare, nieskończenie szare dale, pośród których człek się poczuje jak ktoś zawinięty w szary worek... Może do tego właśnie dobrnę, w tym za długim życiu, choć póki co jeszcze trochę barwnym...

W miłym kółku spędziliśmy trochę przyjemnych chwil, podczas których właśnie muzyczka z lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia nam przygrywała... I tak od sierpnia mi się snuje głównie Suede... Szczególnie z okresu 96 - 97... Dla mnie to były najcudowniejsze momenty... Zauważyłem w sumie, że lata z siódemką są osobliwie dla mnie łaskawe, z dobrymi zapowiedziami i widokami...

Suede. Chłopcy byli bardzo swego czasu popularni na Islandii i w ogóle w Skandynawii, dobrą publikę tam zyskali. Tedy i miło było się cofnąć... Choć szkoda, że już tak bardzo nie jesteśmy w komplecie...

Potem jeszcze przystanek na dławienie się bakaliami w Oslo. Też niekompletność... Troszkę sobie pogadaliśmy z kuzynem, co w czasie pandemii owdowiał... Troszkę ten świat dla nas obco zaczął wyglądać... Dłubaliśmy refleksyjnie łyżeczkami w lodach, w całym ich wiadrze... I nagle kuzyn rąbnął pytaniem: - W sumie czy to nie dziwne, że nigdy nie zostaliśmy kochankami?... - Byłby mnie orzeszek wtedy udusił... Bardzo to dziwne! Ale zaapelowałem, by już mi w głowie nie mieszać... Na dobrą sprawę wszystko mogłoby być inaczej. Ale jednak jakoś się nie stało... Niemniej zawsze - jeśli życia trzymać się będziemy uporczywie - istnieje szansa, że we trzech z trudem utrzymamy ze śmiechu pion - na szczęście jednak towarzyszyć nam wtedy będą kule bądź laski... Bo ostatecznie wszystko śmiechu warte, nawet ten Ahasver w worku...

Jeszcze się uparłem na Zinoberveien... To właściwie nieobjaśnialne. Zaszłość, z młodzieńczych głębin. Nie do opowiedzenia, tym bardziej, że to wyprawa po nic - ot, by znaleźć się w tym konkretnym nigdzie, jeszcze tam kawałek za polem golfowym. Na przykład... Też przy tej okazji dość zawstydzająca konstatacja - Zostawiłem trochę węglowych śladów, po to, by przejść się po świerkowym lesie... Ale taki był mus, osobisty, bzdurny, jak każda prywata... Spotkałem tam dziecko, czy właściwie takie jego widmo, któremu mogłem powiedzieć tę wilde'owską prawdę, że w życiu więcej leje się łez z powodu modlitw wysłuchanych niż niewysłuchanych... I może to nawet dobrze brzmi w kontekście rozmówki przy wiadrze lodów...

Sierpniowy momencik, wyrwany z obowiązków, szarych obowiązków... Mhm - zaraz ktoś zaciśnie sznurek w tym worku...

I z sierpnia britpopowe przypomnienia. Z czasów kiedy modlitwy wysłuchane wprawiały mnie jeszcze tylko w najdzikszą, najrozkoszniejszą radość... Suede. Bardzo lubiłem...

Była przed chwilą piosenka o piątku, tedy niech będzie w sobotę sobota, gdzieś ociupinkę ocierająca się o "Wonderful Tonight" Claptona, za co jej się chyba trochę oberwało... Wieczór tuż tuż...  a wtedy... we'll go to freak shows and peep shows; we'll go to discos, casinos; we'll go where people go and let go...

"Saturday Night". Kiedyś numer 1 w Islandii:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce