Nic takiego, Timo (2)



 

Chyba niepotrzebnie pił to piwo, bo raptem poczuł się lekko zamulony. Trochę za ciepło. Cień zachęcał do tego, by się położyć i zdrzemnąć. Ale na to przyjdzie czas. Nie poddawał się nagłemu rozleniwieniu. Poza tym, jeśli znajdzie to, o czym od dawna myślał, byłoby dobrze nie pojawiać się na miejscu ze ściółką leśną we włosach i na ubraniu.

Las nie ciągnął się zbyt długo - zaraz dotarł na przeciwległy jego skraj, natykając się przy okazji na całkiem pokaźne mrowisko. Piękna, regularna budowla wzniesiona przez skorą do współdziałania społeczność. Pracowitość i zgoda. Porządek. A ludzka natura, napotykając porządek, często ma ochotę w nim co nieco pogmerać. Korci nas spokój. Lubimy dokuczyć śpiącemu psu, spłoszyć stado ptaków, wbić kij w mrowisko. W naszym pojęciu ład domaga się wręcz naruszeń. A pokój to coś, o co zawsze warto się pobić, niszcząc wszystko wokół. Timo wziął kij, ale zaraz go odrzucił. Nie miał w końcu zamiaru gmerać w tej kupie igliwia. Ktoś już to bowiem zrobił. Ktoś już tu wbił kij. Inaczej więc wtargnął w spokój mrówczej pracy. Wyjął z mrowiska patyk. W kopcu pozostała rana, a wokół niej powstało zaraz zamieszanie. Znów nastąpiło naruszenie. Akcja, więc reakcja. I rana po kiju z pewnością szybko się zagoi. Zawsze bowiem przychodzi spokój. Zawsze, choć nie na zawsze.

Minął mrowisko. Zaraz za nim w bok odbijała ledwie widoczna ścieżka. Tak, prowadziła do kamiennej podmurówki domu, który tu kiedyś stał, a potem spłonął. Tam też nastał spokój. Ledwie została garść opowieści o duchach, które pewnie dawno już zrezygnowały ze straszenia... Zapewne i teraz nic się nie wydarzy. Z Tima pewnie żaden materiał na medium. Chyba że traktować duchy jako istoty jakoś tam kalekie - wtedy - przeciwnie - właśnie on powinien być podatny na ich wpływy. Wszak Timo to i owo słyszy. Ale tu panowała jedynie cisza. Nie, te duchy zrezygnowały... Już też  przyobiecywano, że natknąć się może na zjawy w trakcie podróży do Tyin, gdzieś na starych zawijasach Aurlandsvegen, ale jedynymi zjawami byli turyści na Stegastein, co przystanęli na te swoje oddechowe zaparcia; nic też, poza jedynie dziwnym, bo pełnym grozy poczuciem osamotnienia w deszczu nie przydarzyło się na serpentynach za Øvre Årdal, bo też i nic nie czyhało nań w wydłubanych w skałach tunelach - towarzyszył mu tylko jego niepokój i dojmujące przy okazji poczucie opuszczenia... Wtedy czuł wyraźnie, że cała rzecz jest po nic... Ale chciał jako potomek milczącej babki rzucić okiem na jej strony...

Nie napotkawszy i tu duchów, wyszedł z lasu na szeroką i długą łąkę, nad którą wznosiła się olbrzymia skała, wyrastająca po drugiej stronie niewidocznej stąd zatoki. Ogromny, przytłaczający garb. Jakby słońce przyłapało pochylającego się nad czymś olbrzyma i zamieniło go w kamień. Pod nogami przyjemnie chrzęścił żwir. Po prawej stronie, tuż pod lasem ujrzał biały drewniany domek z ogródkiem otoczonym równie białym płotem. Wszystko prezentowało się nienagannie, wiec rzecz najwyraźniej była w użyciu, choć teraz znać było, że niewielka posiadłość jest pusta, bowiem pozamykano w niej wszystkie okiennice no i na maszcie nie było ani flagi, ani proporca. Timo już nie bardzo pamiętał, kto zamieszkiwał ten dom. Coś mu się tylko obiło o szczeniackie wtedy uszy, coś o tym, o czym myślał przez chwilę nie tak dawno temu, kiedy siedział w autobusie, o wojnie, która kończy się dopiero wtedy, gdy dusza ostatniego świadka wyprawi się na łono Abrahama... Kto wie - może tu już się skończyła, teren na tym wyniesionym cyplu został już z niej ostatecznie oczyszczony?...

A oto i cel. Nieco powyżej, na wprost... Tak, to jest właśnie ten dom. Willa bardzo w swym stylu szwajcarska, na tle świerków i wyniosłej skały... Uciekał stąd kiedyś z matką, uciekł stąd też Ljan, którego miał teraz przy sobie na okładce kompaktu, stojącego razem z ojcem pod nie kwitnącymi wiśniami w Kioto. Przystanął w prażącym słońcu. Oszołomił go blask... Coś się tam poruszyło. Zaskoczył go pierwszy odruch, chciał bowiem zawrócić do lasu, i to biegiem. - Ale czy w moim wieku wypada tak się płoszyć? - pomyślał. - Przysiadł na wygładzonym wiekami głazie, udając, że potrzebuje dobyć czegoś z plecaka. Dobył zresztą paczkę wafelków w nadtopionej czekoladzie. Zagryzł. A obok niego niespiesznie przejechał policyjny radiowóz - zabawkarskie autko zdolne zamigotać i zawyć. Za kierownicą siedział mundurowy funkcjonariusz wprowadzający w tę rozgrzaną i senną pogodność jakiś niepokój. Cóż tu może interesować policję? Czy coś od tamtego nieszczęsnego pożaru w ogóle się tu wydarzyło? No tak, jeszcze ten strzał, lecz to też już tyle lat... Mundurowy był potężny. Silny ślicznotek, który zapewne, by poczuć adrenalinę, musiał po służbie skakać z jakichś straszliwych wysokości. Przejeżdżając obok bacznie się Timowi przyglądał, aż Timo w geście pozdrowienia uniósł rękę z papierkiem po wafelkach... Tak, tak, też to dostrzegam, tę uważność - zdawał się potwierdzać swym gestem. Policjant przyspieszył... Może marzył o tym, by coś się przydarzyło wreszcie, żeby mógł wyskoczyć i obezwładnić delikwenta.

Timo uniósł ciężką głowę ku niebu. Słońce grzało mu w plecy, od północnego zachodu. Zatem późnawo już... - Jestem pustką - powiedział do siebie. - Olbrzym milczał. Może nie słyszał w swej kamienności... Ale niebo zawsze słyszy. Tak w każdym razie uważała milcząca babka. Pewnie dlatego za wiele nie gadała, ufając, że do podsłuchiwania myśli trzeba już większego skupienia, niebo zaś zawsze sprawiało wrażenie, że jest istotą dość roztargnioną i powierzchowną... I na Tima pustkę przystało. - Niechże i tak będzie. - Całkiem jak Hudson Bay u Steina Steinara. Jesteś? No to okay. 

Oto na wyboistej ścieżce pojawił się człowiek. Ot tak, idzie sobie. Niewiele o nim można powiedzieć. On sam niewiele o sobie wie. A w każdym razie nie bardzo umie opowiedzieć. Jest pusty. Więc może i to spowodowało ten odruch ucieczkowy na widok policji? Nicość nie umie niczego objaśnić. Jest w kłopocie. Jest trochę jak przestępca.

- Jestem na drodze być może złej?

- To się okaże - zdaje się płynąć z błękitów.

Oto na wyboistej ścieżce pojawił się człowiek. Idzie sobie. Licho wie skąd. Po prostu jest. Takie to Hamsunowskie.

Mało się zastanawiał. Tu urywa się ślad, więc jest rzeczą naturalną, że po krajoznawczej włóczędze wreszcie dotarł do tego jedynego celu. Może ktoś tu coś pamięta? Jak zacząć? Tyle niedbałości, braku zdecydowania było przez te wszystkie lata. To już przecież dziesięciolecia... Odległość to nic. Wystarczy jeden większy dom, by skutecznie się unikać... I nagle coś tknęło. W nicości nagłe pragnienie odmiany. Ot - tajemnica do rozwiązania, albo przynajmniej do rozgrzebania. Choć to ciężkie, to zapewne jest to głupstwo... Trzeba się zebrać. Zapukać... Choć Timo unika pukania do kogokolwiek, czasem trzeba to zrobić...

Dom stał sobie niewzruszenie. Duży. Taki był, taki jest. Wielką oszkloną werandą zwrócony ku zachodowi. Samotny dom, dla kogoś, kto ceni sobie odosobnienie. Przynajmniej na jakiś czas. Ljan miał tutaj mieć pracownię, ale zrezygnował...

Nie dobijał się od frontu. Otworzyła kobieta... Zaskoczył go ten widok, bo znał przecież to oblicze. Widywał na zdjęciach... Inger Ljan, nie kto inny. Postawna kobieta z włosami upiętymi w koński ogon, z szeroką twarzą, w uśmiechu dwa rzędy równych, ale jakichś takich poszarzałych zębów. No i te piękne oczy, które wnikliwie mu się zaczęły przyglądać. Wspaniałe błękity, niezapominajkowe... Timo nie wiedział, co wydukać. Była ostatnią osobą, której mógł się tu spodziewać. W końcu Ljan już od pewnego czasu nie żył, a tutaj nie mieszkał od bardzo dawna. Opowiadał o tym w wywiadach, bo swego czasu o wypadkach w tym domu było głośno, o wypadkach, które definitywnie go stąd wypłoszyły.

Złe wieści, jak to mówił staruszek z niesforną szczęką...

- Przepraszam, że niepokoję - zaczął Timo. - Chciałem właściwie tylko upewnić się, czy mogę w pobliżu rozbić namiot.

- Jeśli tyko ma pan ochotę... - odpowiedziała, ciągle mu się przyglądając. Smutna jakaś wyraźnie szukała jego umykającego, speszonego spojrzenia, smutna i jakoś niedowierzająca chyba temu, co właśnie widzi. - Tam, niedaleko miejsca na ognisko będzie panu z pewnością wygodnie. A za tymi drzwiami, obok garażu, znajdzie pan toaletę i prysznic. Niestety nie mogę zagwarantować, że będzie ciepła woda. Ale proszę bez skrępowania korzystać.

- Dziękuję. To bardzo miłe.

- A rano zapraszam na śniadanie i kawę. Wstajemy dość wcześnie... Ostrzegam, że w nocy może padać.

Timo podziękował i odruchowo spojrzał na niebo... - Na Boga, gdzie ona dostrzega tu jakieś oznaki deszczu? - pomyślał, i poszedł do miejsca wskazanego przez Inger. 

Rozbił niski namiocik i ulokował się w nim razem ze swym niedbale popakowanym bagażem. Posiedział chwilę. - Wstajemy - powiedziała. - Ciekawe, kto tu z nią jest?... A ten wyraz twarzy. Wieczna wdowa w nieodwracalnym zdruzgotaniu, stale zafrasowana, z uśmiechem powodowanym jedynie wrodzoną uprzejmością?... - Wydostał z plecaka niezbyt dobrze pachnący ręcznik. W mydelniczce zagrzechotała resztka mydła. Co za hałas. I znów to samo. Jak głośne było mydło w plastikowym etui. Jak bardzo kontrastujące z panującą tu morderczą ciszą...

Wykąpał się w zimnej wodzie, w suterenie domu całkiem teraz martwego. Jakby Inger była tylko przelotnym zjawiskiem, jak ci turyści sycący się melancholijnym urokiem Sognefjordu. Nawet nie miał poczucia, że ktoś obserwuje go z okna, gdy przechadzał się z dymiącym skrętem wokół swego namiotu. Nic przyszło w nicość. W ciężką ciszę tejże. Okazuje się, że cisza może być ciężka, gęsta, lepka, dusząca... Wsunął się do śpiwora i naraz poczuł na piersi wielki ciężar, jakby ktoś nakrył go granitową płytą. Krew biła w uszy niczym wodospad, coraz intensywniej... 

- Timo!!! - Aż poderwał się na ten wrzask. Bo w tej ciszy imię jego rozległo się jak potężny krzyk... Ciągle to słyszy. Latami już ktoś go tak woła. Czasem ludzi na granicy snu rozbudza nagle coś jakby potężna detonacja. Timo zaś usłyszał swoje imię... Czasem jest to jak dalekie echo. W jego pustym mieszkaniu jakby wołanie z korytarza, ze schodów. A tu, w tej ciszy, rozległ się krzyk... Zaschło mu w gardle. Nad sobą usłyszał dudnienie pierwszych kropli deszczu...

Więc jednak deszcz. Tak miało być według Inger, jeśli to istotnie ona, bo może mu się tylko przywidziało... Szum, kojący szum... Wreszcie usnął, bez szczególnych planów na kolejny dzień...

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce