Nic takiego, Timo (3)
- A to dopiero najście! - zawołał roześmiany mężczyzna tuż po tym, jak kosturem odchylił połę namiotu, za którą ujrzał Tima spiesznie usiłującego ukryć sterczącego fallusa. - Najmocniej przepraszam, ale nie zapiął pan zamka, co potraktowałem jako zachętę. Istotnie, jakbym zajrzał w rozporek, zakłócając przy okazji tę samotniczą igraszkę...
- To ja przepraszam - rzucił Timo, naciągając z zakłopotaniem spodnie.
- Nie, nie, nie, to moje nieznośne wścibstwo, a raczej jego resztki, bo żyję już od jakiegoś czasu na odludziu, więc i okazje nie czekają w każdym zakamarku... Piękny wzwód, swoją drogą. Nie mógłby się ojciec ciebie wyprzeć.
To był on, Paul Vernick. Dogasający literat, jak o nim mówiło się już od pewnego czasu. Zatem trafił właściwie.
- Nawet nie musimy się sobie przedstawiać, choć z mojej strony to już naturalnie zakrawa na zarozumialstwo - oznajmił Vernick, ściskając z uśmiechem dłoń stojącego już tuż przed nim Tima. - Inger istotnie miała rację, twierdząc, że oto mamy w obejściu juniora... Ależ to niefortunne.
- Dlaczego?
- Bo właśnie przepadł nam gdzieś senior. Razem z naszym starym quislingowcem. Ktoś mógłby rzec, że oto wreszcie sprawiedliwość się przebudziła, po latach. I to biorąc pod uwagę rozmaitą optykę.
Timo podrapał się po rozczochranej głowie. Włosy od wilgoci bezładnie mu się puszyły na głowie. A jeszcze wczoraj była tak piękna pogoda. Tymczasem naraz wszystko się odmieniło, poszarzało. Za woalem znikł gdzieś zmieniony w skałę olbrzymi troll.
- Zwijaj, juniorze, ten absurdalny namiocik, wygodniej ci będzie u mnie. Znajdziemy jakieś lokum. Może się coś w międzyczasie wyjaśni. Czekam więc. Ze śniadaniem, ma się rozumieć. Tylko uważaj tu na tych ścieżkach, bo śliskie i kamienie obluzowane. To taki spacerniak dla artysty, zapuszczony, bo zakrólowało tu lekkie niedbalstwo, całkiem programowe...
*
- Tymczasem niech pan tu, w tym pokoju złoży swoje rzeczy - powiedział Vernick, otwierając drzwi do nieco zagraconego pokoju tuż obok wejścia, z którego skorzystał Timo. - "Łatwo się stąd wymknąć" - pomyślał sobie, biorąc pod uwagę, jak wiele różnych drzwi prowadziło do wnętrza tego domu.
Inger właśnie przelewała kawę do olbrzymiego termosu, jakby spodziewała się tu jakiegoś kawowego opoja. Powitała gościa lekkim uśmiechem. - Więc jednak się nie myliłam. Niech pan siada. Czy Paul już panu powiedział?
- Tak, w pewnym sensie tak - powiedział nieco roztargniony Timo.
Opadł na drewnianą ławę przy stole, na którym stały filiżanki, talerzyki, deska z serem i koszyk z ciemnym pieczywem oraz pojemniczek z masłem.
- Sami niewiele wiemy. Razem z Gabrielem mieli popłynąć... W sumie to zrobili. Tylko czemu pontonem? - zastanowiła się Inger.
- W zasadzie zostałem o tym niejako uprzedzony, choć nie sądziłem, że to ma coś wspólnego z ojcem. Pewien starzec w autobusie mi wspomniał coś o zaginionych niedawno osobach. Więc stąd ta policja...
- Ta, to Bredesen - rzucił Vernick, zzuwając buty u wejścia do kuchni. - Pierdoła. Mam wrażenie, że on się nigdy dobrze nie obudził...
- Przypatrywał mi się - poinformował Timo.
- Pewnie się zreflektuje i znowu nas odwiedzi. Nic, tylko się kochać w takim.
- Toteż ma powodzenie u dziewcząt - zauważyła Inger. - Dobry chłopak, pierwszy w sąsiedzkiej pomocy.
- Sumienny. Silny i stowarzyszony. Wedle przykazań.
- Proszę, proszę jeść - ponagliła Inger.
- Tak, tak. Pewnie cię dziwi, że my tak jakby nigdy nic. Ale tyle dziwactw już się zadziało, a my już dostatecznie starzy jesteśmy...
- Może na szczęście - rzucił gdzieś w przestrzeń Timo, raptem taki bardzo osierocony.
Vernick uważniej mu się przyjrzał.
Zadźwięczały filiżanki, zastukały noże i łyżeczki. Timo sięgnął po plasterek pikantnego sera i położył go na posmarowanej obficie masłem kromce chleba. Wszystko było świeże i smaczne, ale nie bardzo chciało przedostać się z ust do przełyku. Coś w nim łkało, sprawiając, że jego pokarmowy układ stawał się niedrożny.
- Tak sądzę, że to trudne - odezwał się Vernick. - Nawet nie wiem, czy o tobie myślał.
- Nigdy nie mówił o mnie?
- Nigdy...
- Ile to lat?
- Prawie trzydzieści.
- No właśnie... Po drodze byłem u jego braci...
- Tak?... Sigge nadal się pewnie boi.
- To się nie zmieni.
- Hm... - mruknął zadumany Vernick. - On tam, a ten tu...
Słychać było, że pod dom wtoczył się jakiś samochód. Może Bredesen... Ale to chyba nie był on. Nie... Vernick wyjrzał przez okno i wyraźnie pobladł. Na jego twarzy zrysował się wyraz wściekłości... - To znowu ten...
Wyszedł, a Timo spojrzał na Inger pytająco. - Najwyraźniej Eyvind - oznajmiła w odpowiedzi. - Jego syn.
- Ach tak...
- Czasem cieszę się, że nie mam dzieci. Przepraszam za kobiecą ciekawskość. Pan ma dzieci?...
- Nie, nie. Nigdy nawet o tym poważnie nie myślałem. Może czasem jakaś przelotna tęsknota, którą zaraz jednak tępi rozsądek.
Inger uśmiechnęła się i sięgnęła po kawę.
Z sieni dobiegały głosy jakiejś sprzeczki. Podniesione głosy. Przekleństwa. O tak, zdaje się że i tym razem... Tematyka odwieczna - pieniądze. Gdzieś trzasnęły drzwi. Jeszcze jakieś wyzwisko...
- Pomyśleć, że ja się zgodziłam tu przyjechać. Byłam podobnie zaskoczona.
Tak to już jest z wchodzeniem w cudze przestrzenie. Zaraz dobiegają człowieka wieści o jakichś konfliktach, zabagnieniach. Ma się ochotę, o ile są środki, zbierać manatki, prędko, zanim się jeszcze oswoisz z lokalnymi aromatami. Nie daj Boże, człowiek może się w coś wplątać. Ludzie to wszak kłopoty, nic innego, a tylko kłopoty.
Zapadła cisza. Timo nie umiał się zdecydować na żaden krok. Utkwił na ławie przed pustym już talerzykiem i niedopitą kawą. Spojrzał na okno, to bliżej siebie. Nieskoszona trawa powiewała na wietrze. W oddali ktoś szedł odziany w przeciwdeszczowy płaszcz i żółtą zydwestkę. Dość dziwny widok, w tej trawie omiatanej wiatrem. Inger zdawała się patrzeć w to samo miejsce, ale jakby nie dostrzegała tam tego samego, co Timo. Nie miał więc śmiałości, by zapytać o tego człowieka... Zresztą tamten zaraz znikł. Dosłownie. Jakby zapadł się pod ziemię...
Wszedł wybawicielski Vernick z propozycją cygara, tedy Timo szybko dopił kawę. Pomyślał, że będzie miło, kiedy pozbiera po sobie ze stołu i pozmywa...
- Niech pan da spokój.
Timo jednak nie dał spokoju i grzecznie opłukał filiżankę, łyżeczkę, nóż i talerzyk, odstawiając potem wszystko na ociekacz przy zlewie.
*
Na piętrze znajdował się obszerny gabinet Vernicka. Sprawiał wręcz wrażenie kapitańskiego mostka na okręcie ze względu na rząd okien patrzących ponad szpilkowym lasem na majaczący w oddali ocean. Teraz piętrzyły się nad nim niesamowite chmury o granatowych brzuchach, co tylko podkreślało przytulność miejsca, w którym się znalazł, przy koniaku i w kłębach aromatycznego dymu... Od podłogi po sufit książki i książki, pod jednym z okien zaś masywne dębowe biurko, były tam też klubowe fotele, stoliki, pianino oraz sprzęt grający - luksusowe nagłośnienie marki Bang & Olufsen... Timo rzucił okiem na zaskakująco skąpą kolekcję płyt... Osobliwe - taki sprzęt, a tak niewiele do słuchania.
- Istotnie. Przestałem lubić muzykę... Pewnie dlatego, że przestałem marzyć. W szafach jest oczywiście tego więcej, a tu to taki podręczny zestaw, na wszelki wypadek, na wspominki... W tej sonacie widm...
Timo zwrócił uwagę, że była tam i płyta z Ljanem i tatą pod nierozkwitłymi japońskimi wiśniami na okładce...
- Chcesz posłuchać?...
- Może jednak innym razem. - Timo zdziwił się swoją odpowiedzią, w której pobrzmiewał jakby ton pewności siebie, pozwalającej na silne poczucie zadomowienia się w tym miejscu. Zupełnie jakby już doń przynależał.
Tuż obok biurka, na ścianie między oknami, wisiał autoportret Muncha z 1895 roku, litografia, ta litografia, na której jest przedstawiony z ramieniem kościotrupa...
- Bardzo lubię tę pracę... Ta przeklęta śmierć, która tak go zawsze otaczała, krążyła wokół, kradła ludzi na potęgę... To jednak potworna sytuacja, że czeka nas ten rozkład. Zwykle chcemy, żeby było schludnie, a przed nami jeśli nie spopielenie, to błoto zgnilizny, która ogarnie nas i rozpuści w sobie, w swoim brudzie wszystko, aż do białych gnatów... Mój Boże, ja widzę, zawołał Castorp, gdy ujrzał swoje wnętrze dzięki uprzejmości rentgenowskiego promieniowania... Oto tam, w środku, pod gładką, ciepłą, przyjemną skórą czeka na swój moment kościotrup.... Odkrycie Roentgena to ten sam 1895 rok, rok powstania tej litografii... Bał się cholernie tej śmierci. Złodziejki. W końcu i my będziemy jej łupem... Radamantys ze swadą opowiadał o anatomii grobu... Pewnie dobrze nabierać wobec tego faktu pewnej lekkości... Do licha...
Timo zastanowił się nad Radamantysem. Chyba był na właściwym tropie, myśląc o Behrensie z "Czarodziejskiej góry", który pląsał wśród już właściwie nieboszczyków w luksusowych zaświatach, oceniając stan każdego przybysza...
- Ponieważ nie bardzo wiem, co robić, robię to, co zawsze... A tu raptem ty... Akurat teraz... Coś cię przyzwało?
Już miał opowiedzieć o tym nieustającym wołaniu, tym samym, co wyrwało go ze snu poprzedniej nocy, spędzonej pod namiotem, ale powstrzymał się od tego... Jeśli to był głos... Nie, powiedzmy jakieś poczucie. Nagła tęsknota, chęć poznania tajemnicy... Może potrzeba zdobycia przewagi nad przeszłością...
- Brak ci perspektyw? - spytał Vernick, wypuszczając z ust kłęby pachnącego dymu.
- Wsiadłem do Bergensbanen i na Hardangervidda, przy nie wiedzieć już której czekoladzie, doszedłem do przekonania, że tam powinienem był wyskoczyć, w śmiercionośnym biegu... Pustka i bezsens tylko narastały. Jedynie Sigge się ucieszył, że mnie widzi... Dziwne, że nigdy wcześniej sam się tam nie pofatygowałem... Kiedyś tylko kilka razy z matką... Potem zjechałem do Flåm, pożyczyłem auto, by dotrzeć do korzeni... Tylko pusty wicher i wydatki... Powie pan, że jestem zbyt młody, by gadać, że wszystko za późno... Jakieś to rodzinne, że mamy życie, z którego nie chcemy - bo może nie umiemy - korzystać.
- A Sigge boi się wybitnie?
- Szczytem odwagi dlań jest to, że raz w roku pozwala się wywieźć na Fløyen. Choć ani razu tej krótkiej wyprawy nie oglądał, bo zawsze odbywa ją ze szczelnie zamkniętymi oczyma.
- Hm, tylko o nim ojciec czasem mówił...
- Nie dziwię się, nie teraz...
- Tak, tak...
- On był tu cały czas?
- Dopóki goście nie opuszczą balu, bal trwa. Trwał zatem do niedawna. Kilka dni temu raptem się ulotnił... Nie wiem, czemu ewakuował się na pontonie...
- Zasiedział się trzydzieści lat?
- A mnie zdążyło upłynąć dość owocne życie.
- Gdy sobie pomyślę o tym rentgenie, tej kości... Ten Radamantys... Takie zaświaty...
- Można tak powiedzieć...
- I co robił?
- Na swój sposób spędzał czas twórczo. Poza tym rąbał drzewo. Uwielbiał to robić. Heros z niego był z siekierką, gdy tak pracował z nagim torsem... Jeszcze raz przepraszam, że tak cię niecnie podejrzałem... To niecodzienne, tak znajomość zaczynać od ujrzenia żołędzi... Chociaż, co ja mówię?... Znać, że jestem człowiekiem starej daty - powiedział, śmiejąc się serdecznie... Jeśli dysponujesz czasem, zatrzymaj się tu... Może coś się wyklaruje, cholera... Nie będzie to taka stracona podróż. Chociaż mówią, że nie ma podróży bez sensu. Chyba że tak w ogóle traktować życie należy, wówczas... Pomówimy jeszcze... - oznajmił raptem innym już tonem. - Ale teraz muszę się przygotować do wizyty. Za godzinę ma się u mnie zjawić pismaczek, jeden z tych, co tak już sobie gładko idzie w życie, robiąc gładką karierę, z od zawsze zasobną kieszenią... Jeszcze, o dziwo, ktoś o mnie sobie przypomina, co nie cieszy mnie szczególnie mocno. Ale jeszcze gdzieś jest ta próżność w człowieku... Jak w dziurawej grzechotce ostanie ziarenko. A ty się w tym czasie rozgość... Może zjemy razem podwieczorek. Jakoś do tej pory zbiorę myśli...
*
Wszyscy się gdzieś skryli po kątach. Znów dom jakby zmartwiał, jakby tylko przez chwilę pospacerowały po nim duchy, coś tam bełkocząc i hałasując nieco. Poczuł się w tej nagle opuszczonej przestrzeni jakiś nieswój, zabrał więc portfel i mały plecak z postanowieniem spaceru na dół, do osady. Chciał wstąpić do sklepu, by dokupić trochę toaletowych artykułów... Cóż poza tym robić? Cisza znów przemieniała się w jakiś nieznośny pisk w uszach...
Szedł sobie, a za nim, na skalistym trollu chmura darła się właśnie bezgłośnie na strzępy. Powietrze było przesiąknięte wilgocią, z bitej drogi nie unosił się pył. Niektóre kwiatki, obrażone na pogodę, pozamykały swe płatki i poszły spać. Nagle tuż obok niego zatrzymał się samochód... - Hej!, Właź! - usłyszał od kierowcy.
- Dziękuję. To zbyteczne - odpowiedział Timo.
- Nie pierdol. Podwiozę cię. - Eyvind nie ustępował. - Wsiadasz, czy mam ci pomóc?
Zabrzmiało z lekka groźnie, więc Timo wsiadł jednak do zaniedbanej terenówki. W środku brzydko pachniało, tak iż miał poczucie, jakby mu ktoś przyłożył do nosa brudną skarpetę.
- Gdzie jedziesz?
- Na dól tylko. Jakiś sklep chcę znaleźć...
- A ja myślałem, że chcesz na lotnisko.
Timo milczał, żałując, że wsiadł do tego śmierdzącego wehikułu.
- Pasy zapnij - padło polecenie. Timo się ociągał, więc Eyvind zaczął mu pomagać.
- Zostaw - syknął Timo.
- Coś ty, kurwa, jest? Nowsza wersja? Przybłędy? Jeden się zawinął, zaraz doleciał drugi. Co za wysyp, kurwa.
Samochód ruszył niespiesznie, a Eyvind częściej zerkał na pasażera niż na drogę, szyderczo się uśmiechając...
- To pewnie zostaniesz do niedzieli? Co?
- A co to pana obchodzi - zdobył się na hardą odpowiedź Timo.
- Ty, ty, ty! - Pogroził mu paluszkiem Eyvind i nadepnął na hamulec, tuż obok mrowiska, z którego dzień wcześniej Timo wyjął był kij. - Ma se tato styl, co? - zapytał i złapał Tima za głowę. Przyciągnął go do siebie i obleśnym jęzorem oblizał mu twarz. Timo zaczął się gwałtownie szarpać na wszystkie strony i bić kończynami na oślep... - Tu już nie ma co demolować. Ale się ciska. Niedobry ty. Hehe...
- Czego chcesz?
- Ma styl.
- Nie wiem, o czym mówisz.
Eyvind chwycił Tima za gardło, gdy ten usiłował wypiąć się z pasa bezpieczeństwa.
- Poświętujemy w sobotę. Tam po drugiej stronie, jak te białe silosy. I nie ma, że nie możesz. Masz tam być! Będziesz oczekiwany, o dziewiętnastej zaczynamy ubaw... Pojeby!... - Znów chciał polizać go w twarz, ale ostatecznie zrezygnował... - A potem się zobaczy...
Timo wolał niczego nie komentować. Tamten jeszcze kilka razy uderzył go otwartą dłonią po udzie, i ruszył. Timo patrzył zły przez okno w drzwiach, nie odpowiadając już na żadne zaczepki i dotyki...
Podwiózł go pod market w pobliżu nabrzeża.
- To do soboty.
- Daj mi spokój.
- Jest umowa.
- Spierdalaj.
Timo szczęśliwie zdołał wyplątać się z poskręcanego pasa i uszedł kolejnym zakusom na brutalne i paskudne pieszczoty... Słyszał jeszcze przez chwilę jego śmiech. Rechotał jak opętany, gdy odjeżdżał z przystankowej zatoczki...
- O, to pan! - zawołał jego znajomy z autobusu, który właśnie siedział na ławeczce pod wiatą. Najwyraźniej staruszek znów gdzieś się wybierał autobusem, może tylko po to, by nadać choć nikły sens przynajmniej niektórym kursom na tej linii. Widział szarpaninę Tima i patrzył nań teraz z troską. Pokiwał głową. Timo mu się odkłonił i pobiegł do sklepu. Chciał jak najprędzej znaleźć się gdzieś między półkami, w pachnącym wnętrzu... Z obrzydzeniem myślał o niedawnym zdarzeniu, po którym ciągle towarzyszyła mu woń wstrętnej śliny Eyvinda.. Trzeba mu było nawilżanej chusteczki do otarcia twarzy...
cdn
Komentarze
Prześlij komentarz