Nic takiego, Timo (24)


Ale nie, że zabił. Na szczęście do niczego podobnego nie doszło, choć - jak sobie pomyślał - przy nagle tak niejasnych osobistych perspektywach zabójstwo pierwszego lepszego nieboraka mogłoby mu naprostować życiową ścieżkę, krótką zapewne, dającą jednak pewną przyszłość... Ach, te egoizmy, co się z cudzym życiem nie liczą. Byle tylko wykorzystać!... Tym razem siekiera połączona z dzikim okrzykiem podziałała jak skuteczny straszak, intruz bowiem jakby zapadł się nagle pod ziemię. Zniknął, zdematerializował się, tak że Timo zdołał porwać swój bagaż, wierzchnie odzienie i pierzchnął  w trymiga w głęboki półmrok wieczora. Biegł przed siebie, na południe, po zboczu, zahaczając o krzaki malin i potykając się o pniaki ściętych jakiś czas temu iglaków... Gnał, nie zastanawiając się nad czasem. Nawet nie czuł większego zmęczenia, co go radośnie zaskoczyło, kiedy przypomniał sobie o swych nie tak dawnych zasapaniach... Potem już zwolnił i sobie szedł przed siebie. Próżny marsz, bez planu, z nagle zawieszonym celem, który mu się literacko przyśnił... Prawie że uwierzył w złoto... Gdyby tak dorwać teraz konia, i pognać, do smoka, poczynając sobie odważnie, zuchwale... Do takich poruszeń już wszak doszło... Bo to i ten Szekspir z burzą w mące, a potem ten okrzyk z siekierą... - Na boga, kiedy ja coś skandowałem? Kiedy ja krzyczałem? A tu nagle taki wrzask, aż się łuna na niebie zapaliła... A to coś na kształt zakochania, a to strach, co innym stracha napędzić potrafi... - Z tymi wspomnieniami poczuł się lepiej. W podróży dzieją się często rzeczy nieoczekiwane, nawet jeśli są to tylko jakieś drobiazgi... Ale ileż to jest drobiazgów, które potrafią potwornieć do wielkich, hamujących wszystko przeszkód... A tu raptem ja, szarak najbardziej szary wśród szaraków potrafię wywoływać popłoch... Jakiś ptak się odezwał, skrzeczący... Żywa istota. I sama radość z istnienia, która nawet nie pozwalała na zastanawianie się, czy ten okrzyk wieczorny nie jest aby jakąś złą wróżbą...

Znalazł ogromny świerk, pod którym schronił się jak pod monstrualnym parasolem. Nie padało wprawdzie, ale robiło się rześko, a potem wręcz zimno. Tupał bezgłośnie nogami po dywanie z igliwia, wymachiwał rękami, gimnastykował się... To marzło, to, do czego był przytwierdzony z uporem złośliwym. To coś, co wlec musiał już od wielu lat. Dokuczliwe to, zachłanne, ciągle zwracające na siebie uwagę, ciągle jak źle dopasowany, niechlujny ubiór. Teraz jako dostarczyciel szczególnego dyskomfortu, aż bolesnego... Przetrwał jednak. Pierwszy smak bezdomności i głodu. Jeszcze lekkiego, jeszcze nie halucynogennego głodu... Tylko taka lekka słabość... Ekstrawagancja w krainie dobrobytu... Wie jednak, że się zaraz ruszy i sypnie groszem o jakiś kontuar czy bardziej zbliży się do jakiegoś terminala, by się ogrzać i nasycić, w resztkach swej wypłacalności... I jeszcze te banknoty od Eyvinda... Dziwnie za nim zatęsknił. Sen jego się spełnił. Starego wreszcie trafił szlag. A tak się nie zanosiło, bo chwilę temu był przecież niezwykle krzepki i kąpał się w zimnym morzu... I jednak, raptem w życiu bajka. A Eyvind przede wszystkim potrzebował pieniędzy, a nie jakichś ojcowskich miłości, których i tak nie zdołałby z mężczyzny wydusić... Widać było, że Vernick się go bał... - Jakie to wszystko teraz obce i dalekie, choć przecie nie oddalił się za bardzo, ledwie bowiem przekroczył niewielki grzbiet i schodził teraz do sąsiedniej doliny... Wylazł spod świerka brodatego od porostów i po chwili marszu wyłonił się z zarośli i wszedł na wąską szosę... - Jestem sobie jak łoś, co się szwenda po okolicy i nagle wyłazi z krzaków, by kogoś na drodze postraszyć... - Choć nie było akurat nikogo, kto by wyczekiwał porannych strachów... A Timo tylko upiornie dygotał z zimna, szczękał zębami i już teraz chyba nie zdołałby wydobyć z siebie żadnego przeraźliwego dźwięku... Nikt nie szedł, nikt nie jechał... Chociaż... Coś zatupało. Końskie kopyta!... Istotnie, zza zakrętu wyłonił się kasztanek ciągnący dwukółkę... Powoził starszy pan. - O Boże, jaki on podobny do Tarjei Vesaasa... Wypisz - wymaluj - pomyślał Timo... - Nie był to jednak duch słynnego pisarza, a całkiem żywy pan, który jechał leśną drogą, jak się okazało - tak sobie, bez celu, zwyczajowo za to... Timo uniósł dłoń i ów Vesaas zatrzymał konia... Timo wyjaśnił, że jest zagubioną ofermą...

- Naprawdę błąkał się pan tu całą noc?

- Nie inaczej. A jeszcze na dodatek zgubiłem namiot - powiedział Timo i zaraz ugryzł się w język, bo przecież jakże łatwo będzie dodać dwa do dwóch... Wszak na pewno u Jana już węszyła policja. Ale już trudno. Ważne, że jechał, że oddalał się coraz bardziej od Bakken i od domu Jana, zmierzając do najbliższej miejscowości, gdzie można znaleźć jadło i nocleg...

Uprzejmy Vesaas podwiózł go pod śnieżnobiały budynek o zielonym, spadzistym zadaszeniu... I pojechał sobie dalej, pewnie już teraz z celem na oku, własnym domem, obok którego zaparkuje swoją zabawkę... Koń i powóz - kiedyś niezbędne, teraz są już rozrywką... Nie inaczej jest z nartami... Kiedyś były konieczne pośród życiowych mozołów, w walce o byt, a teraz...

Wszedł do recepcji... Nawet nie wzbudził podejrzeń. Dziś wygląd nie daje pełnych gwarancji co do trafności ocen... Timo po prostu wyglądał jak szukająca spokojnego miejsca noc, którą właśnie zastępuje na świecie dzień. A wypłacalność rozwiewa już wszelkie wątpliwości... Zapraszamy!

- Jest pan o dobrej porze, bo właśnie naszykowano śniadanie. 

Wyborna prostota. Przepyszny chleb i świeże masło już były gotowe go zaspokoić... Jeszcze małe morze kawy. Dosłodził się nadto dżemem, a na koniec wsunął w siebie jeszcze trochę karmelkowego sera... I wreszcie w malutkim hotelowym pokoju runął na łóżko, by przespać w nim cały dzień... Po solidnym śnie natomiast wreszcie się wykapał i przebrał za tatę... Szukał odświeżony i wypoczęty czegoś interesującego w wiadomościach, lecz niczego takiego nie znalazł... Zatem cisza... Może nikt jeszcze się nie zainteresował? Inger, gdzieś tam, gdziekolwiek teraz jest, może się już trochę niepokoić. O ile oczywiście próbowała dodzwonić się do Vernicka.  Jednak ona nie miała w zwyczaju telefonować, chybe że było to absolutnie konieczne... Albo po prostu nic się nie stało, po prostu nic...

Czołgał się dalej, meandrował, szedł, łapał autobusy, trochę marzł... Dobrnął do Rørvik, w którym tak jak wszędzie... Kupił cieplejszą kurtkę... Wreszcie dopłynął do Lund, skąd sympatyczny kierowca małej ciężarówki powiózł go do Ølhammeren... Wreszcie Jøa, kraina Olava Duuna, co przeczuć złych miał wiele... Niepokojąca przedwojenność... 

Ulokował się wstępnie na dzień, w szczodrze obdarzonych przez naturę sielankowościach... Ileż wszędzie zakątków, które czarują, czekają na nasze oczy. Ile czasu można by strawić na tej jednej jedynej wysepce... Czy to o tej łące mówiły w jego głowie wiedźmy?... Mógłby tu być skarb, byle tyko przejść przez pole, potem zatopić się w lesie u stóp wabiących do siebie wzniesień... Minął podczas spaceru miły czerwony domek otoczony schludnym ogródkiem, w którym dwie kobiety bawiły się pieczołowicie z dzieckiem. Jedna była zwyczajna, dość pobieżnie zadbana, bez makijażu, z prostym końskim rudym ogonem na głowie, druga zaś o bardziej fantazyjnej powierzchowności, okrytej sznurami paciorków i kraciastą, czarno - czerwoną flanelą, z czarnymi niesfornymi lokami na głowie i z obfitą, równie czarną, zadbaną brodą... Miła zdobycz naszych czasów, wielce obiecujący, tchnący spokojem obrazek...

 A potem nastał wieczór... Timo jakoś nie zdołał dociec, po co tu przyjechał... No tak, był tu kiedyś z matką i ojcem. Na milczących wakacjach. Mały Timo bawił się sam. W samotności więcej do siebie mówił niż jego rodzice tworzący przecież parę... Ale w niej było jeszcze więcej samotności, co więziła już na dobre języki w gardle... Nastał wreszcie wieczór o bardzo złowróżbnej barwie. Czysty błękit przeistoczył się z czasem w czysty cynober... Dwubarwność. Okryta czernią ziemia, jak węglowy szkic, na jednolitym czerwonym tle... Piękno krzyczało doń: - Zmykaj stąd... Chyba że chcesz przemienić się w kamień... Poznana u gospodarzy kobieta, niezwykle roześmiana i gadatliwa, nazajutrz wracała do siebie. 

- A dokąd pani zmierza?

- Prosto do Steinkjer.

- Jakże mi to po drodze. Dorzucę się do paliwa.

- To nawet nie będzie konieczne. Zapraszam. Ruszymy po śniadaniu. Zapukam do pana, jeśli jest z niego śpioch. Pozwiedzamy sobie okolicę.

- Ta czerwień mnie wypędza. Nie będę chyba dziś spać. Więc może powiezie pani śpiącego królewicza.

- Bez urazy, ale na królewicza pan nie wygląda.

- To mnie trochę rani - odparł Timo.

Oboje parsknęli śmiechem.

Nazajutrz niebo nie było już tak czyste. Wiatr przygnał chmury i ziemia była teraz mozaiką cienia i świecących plam. Zaś gdy przeprawiali się promem przez cieśninę zaczął padać deszcz. Przelotny, rzęsisty deszcz, który zaraz ustąpił miejsca słonecznej pogodzie. Barwy to soczyste były, to przytłumione. Iglaki i skały. Mały ruch.

- A kim właściwie pan jest?

- Chyba będę musiał to ustalić.

- Nie za późno?

- Są tacy, co powiadają, że nigdy nie jest za późno.

- Może i mają rację.

- Roboczo przyjmijmy, że jestem poetą.

- Jakie to interesujące.

- Boję się tylko czy nie jestem nazbyt poetyczny, bo to z reguły zły prognostyk dla twórczości.

- Czy poeci pamiętają swoje wiersze?

- Ci, których znam, zawsze czytają je z kartki. Ja należę do tych, co znają cudze, na pamięć.

- A niechże pan coś powie, wetknie coś w tę krajobrazową powtarzalność.

- Pewnie zna pani Rolfa Jacobsena...

- No, coś wiem, troszeczkę... On chyba pisał coś o miłości...

- Wspominał ją, tak, po stracie żony...

- I będzie coś o miłości?

- Tak. Chyba nawet coś, co dobrze współbrzmi z moją sytuacją. No, w jakimś sensie... Zna pani "Dom i dłonie"?

- Chętnie posłucham.

- Dwie dłonie były jak dom.

Powiedziały:

Wprowadź się.

Tu nie pada, nie kąsa mróz i strachu brak.

Zamieszkałem w tym domu

bez deszczu, gdzie nie kąsał mróz i strachu nie było,

aż nadszedł czas, co obrócił go w ruinę.


I znów snuję się po drogach.

Płaszcz mój cienki. A tylko patrzeć, jak spadnie śnieg.*

- Tak, te kolorowe zmierzchy niosą zapowiedź chłodu... Pan jednak chyba gdzieś do domu? Po jakiejś stracie?

- Zgaduje pani trafnie... Często pani jeździ na wyspę?

- Co roku. Taki mój rytuał.

- Trochę go zakłócam?

- Zwykle przyjeżdżam i wracam sama.

- Ale bez żalu.

- Ma się rozumieć. Ale podróż zawsze niesie jakieś niespodzianki.

- Krótkotrwałe znajomości. Pobieżność obieżyświata...

- Zapewne.

- Trochę o tym myślałem właśnie. Samotna podróż nie jest zła. Mało kłócę się ze sobą. Jesteśmy w zasadzie w z deka uciążliwej zgodzie. I tak tylko muskamy powierzchni. Świat uśmiecha się do wędrowca. Wyrywkowo dotykany. I w człowieku tworzy się jakaś taka wesolutkość, lekkość, szczęsna płytkość. Nawet nędze są gościnne, uśmiechy tlą się nawet wśród ruin. Mroki przygasają, a i ty zresztą szybko mijasz, jak słodycz cukierka. Licha, wojenna ziemianka znienacka może poczęstować jajecznicą życia, o której jeszcze wnukom się będzie opowiadać. Przy pobieżnym oglądzie świat to wspaniała rzecz. I sobie się człowiek za wiele nie przygląda. Nawet jak zerknie gdzieś w lustro, martwić się nie musi, bo zawsze liczyć może na ulgową taryfę... I sama li tylko zmysłowość: podniebienność, naskórkowość i naoczność. I dechy zaparte...

- Dokąd teraz?

- Tymczasem do Steinkjer. Na noc, dwie, i dalej na południe, potem może na wschód, gdzie cichość większa...

- A na wyspie pierwszy raz?

- Kiedyś tam byłem. W dzieciństwie. Zastanawiałem się, czy można tam znaleźć skarb. Znalazłem piękno. I spokój. To dużo, choć spokój nie zapraszał mnie to siebie. Nie tam. Także nie tam.

- Skarb.

- Szukałem miejsca, w którym można by było spodziewać się smoka pilnującego złota.

- Takiego Fafnira? Pan dość wątły na Sigurda.

- I co to za Sigurd, co jeździ autobusami albo łapie okazję. Podróżowanie tu bez własnych koni - wszystko jedno czy zwykłych, czy mechanicznych - jest dość kłopotliwe... Tak czy owak chcę się przybliżyć do bajki... W tej obfitości krajobrazowej trudno się na coś jednak zdecydować. Tu natura jest zbyt szczodra. W każdym razie chodzi mi o miejsca nieoczywiste, o urodzie stonowanej, nie nazbyt nachalnej...

- Mam taki zakamarek nieoczywisty. Można by tam oddać smokowi miejscówkę... Chce pan? I z czymś nowszym się panu skojarzy... W Malm odbijemy na prawo, a do Steinkjer dobijemy od strony Straumen...

- Zahaczymy o podbrzusze Fosen?

- Mały, nieplanowany dodatek do wakacji.

- Moje i tak przedłużyły się ponad miarę. Pewnie sądzą już, że porzuciłem pracę...

- Jeśli zła praca, to może nie ma czego żałować?

- Mógłbym to zamienić na ruchliwą bezcelowość, tak jak teraz chwilowo jest. Dobry surogat pracy. Jak sport dla wojny... Tak nie lubię daleko wybiegać w przyszłość. To równie niedobre jak rozpamiętywanie tego, co za nami. Tu i tu wszystko przecież nie istnieje.

- Póki co, cele mamy, ale drobne. W Namsos wtrącimy dobrą pizzę.

Namsos przywitało ich deszczem. Tam też wreszcie Timo zadbał o pocztówkę dla Rainera... Pozdrowienia z pechowego miasta, co jednak stoi, nad uroczą zatoką, wśród gór lesistych... Kiedyś chłopcy bawili się tu zapałkami i puścili z dymem niemal wszystko. A potem przyszli Niemcy i uczcili urodziny führera, bombardując tu wszystko uroczyście... Taki niefart. Ale i pechowcy wracają do życia. I jem tu teraz pizzę z przemiłą kobietą... Ale nie musisz być naturalnie zazdrosny. Jest zbyt urocza, bym mógł mieć choćby cień myśli o czymś tak brzydkim jak miłość... Twój Timo. 

To padało, to świeciło słońce. A Timo recytował wiersze, opowiadał o stokrotkach ojca i o matce, co znielubiła świat. Słuchali też trochę radia. Nadal nic szczególnego nie ogłoszono... A może Vernick już był dostatecznie zapomniany? E, czas zapomnienia jednak dopiero przed nim...

Pojechali bardzo okrężną drogą, by Timo mógł zrobić pamiątkowe zdjęcie. Wniknęli w poboczności, ciągle będąc nad morzem, które skomplikowaną, krętą odnogą fiordu wniknęło daleko, daleko w głąb najeżonego świerkami lądu...

Pod koniec dnia zakwaterował się przy Kongens gate, tuż obok dworca, z którego umykać będzie dalej. Przejrzał prasę. Aż rozczarowany tym, że taki panuje spokój, przynajmniej w przypadku jego osobistego losu... W nic nie wydaje się być uwikłany... Siedział tedy w chwilowej bezmyślności, żując baranią kiełbasę z Voss, przed którą jego przełyk jakoś dziwnie się wzbraniał, nie chcąc jej wpuścić dalej, do żołądka... Zagryzał tedy obficie chlebem i wtedy opór się zmniejszał... Steinkjer też w wojnie ucierpiało. Miało wygląd miejsca, na które przewrócił się olbrzym... Dziś zaczynało tętnić życiem, przyjechało bowiem wesołe miasteczko. Ach, ten smuteczek zorganizowanej zabawy... Timo wolał snuć się po posiłku wśród silosów przy betonowym nabrzeżu... Na drugi dzień ciche miasteczko wypełniło się tłumem. Żegnano lato porannym dziecięcym sportem i młodzieńczym pijaństwem na umór, na które czas przyszedł nocą. Obserwował gwar, patrzył na pijaną wesołość, wpatrywał się przez chwilę w owłosione nogi mężczyzny w kilcie, który miał chałturę w jednym z pijackich namiotów. Nigdzie się na dłużej nie zatrzymywał. Traktował wszystko jak huragan na pustyni. Jakiekolwiek uczestnictwo wymaga przykucia do jednego miejsca, wolał więc chaotyczną pobieżność, wszystko, czyli nic... Ruszył w końcu w mrok, kawałek poza zasięg zabawowego hałasu, w górę, ku Egge... Okolica z wielkiej sagi, o świętym królu Olafie... Patrzeć z góry, z mroku. Stamtąd dopiero widać dobrze blaski życia, nie dostrzegając, ile tam wyraźnie rzucanych wokół cieni...

Nazajutrz zabawowi mieszkańcy przemienili się w sprzątaczy. Sami naśmiecili - względnie ich dzieci - więc po sobie wypada posprzątać, pozbierać drzazgi i zamieść stłuczone szkło, zlikwidować pobojowisko, na którym dzieciaki pogubiły ubrania, telefony, pieniądze i porzuciły niedopite mózgotrzepy w plastikowych butelkach... Mały, coroczny rozrywkowy wybuch. I znów cisza... Praca i mozół szkolny... Przez zanikające imprezowisko Timo poszedł przed południem do kościoła... Znów tato. Cenił tamtejsze witraże Weidemanna... Jeszcze dzień. Jeszcze jedna cisza bezosobowego pokoju... Trochę zaspał, więc złapie dziś w Trondheim dopiero popołudniowy pociąg do Storlien.

Zamknie się kółko. W szybkim tempie sunął po szynach. Rano zerwał się silny wiatr, który w ciągu dnia nie ustępował. Aż się spienione fale tworzyły na wodach Beitstadfjorden.

Zasnął. Jakże dobrze zasypiał teraz. Tak sobie spać bezbronnie. Całkiem sam... Zbudził się dopiero, gdy pociąg dojeżdżał do Hommelvik. Nieubłaganie czas pożera przestrzeń, z ochoczą pomocą pociągu. Jeszcze trochę i już Trondheim... 

Niezwykła rzecz. Nawet się sobie nie przedstawili. Ani on jej, ani ona jemu. Polubili się na chwilę, śmiali się jak starzy znajomi na wąskich, krętych drogach, recytował jej wiersze, zjedli na spółkę pizzę. Pod hotelem pomachała mu ręką przez samochodową szybę, i odjechała, tak po prostu na zawsze. Teraz ma pewność, że przez to nigdy się z nią nie rozstanie. Aż go trochę zapiekło w kącikach oczu...

Nie oddalał się od dworca. Żłopał tylko kawę i zagryzał ją orzechowymi batonami. W poczekalni przysiadł się do niego trochę sfatygowany człowiek umundurowany dżinsowo. Czuć było od niego alkohol. Dziwnie był ponętny. Erotyka z nim wydała się Timowi osobliwie realna... Czemu w podniszczonych ludziach jest tyle powabu? Skąd ta erotyczna siła, ten magnetyzm, co potrafi ciągnąć człowieka w nieuchronne przecież kłopoty, bo czego dobrego, poza przyjemnością cielesną, można by było spodziewać się po takiej upadłości? Poddanie się pachnie w takim wypadku jakimś dziwacznym heroizmem... Mężczyzna miał ochotę na bełkotliwą spowiedź. Timo uprzejmie coś odpowiadał, patrząc przy okazji na mocno wypchane krocze tego zagubionego uczestnika bankietu życia... Zdobył się też ów pijaczek na drobną zgadywankę:

- A, ty z Islandii jesteś!

Wszystko z powodu "r", które Timo wymawiał istotnie jakoś tak z islandzka... Menelik nie był pierwszym z takimi podejrzeniami.

- Niech będzie. A teraz tkwię u korzeni.

Nie dodawał już, że czuje się trochę jak zbieg. A trochę tak było. Bo to, co zostawił za sobą, mogłoby być interesujące w świetle kodeksów i zawartych w nich paragrafów... Teraz przerzucał się na szwedzką stronę... Jak ci, których dziadek potajemnie przerzucał w czasie wojny. Psioczył zawsze na ich niestosowne obuwie. Timo zerknął na swe zniszczone, brudne trampki... - Dobrze, że dziadek tego nie widzi. Mimo że jadę pociągiem... 

Wyszedł na peron. Gdzieś tam huczała manewrowa lokomotywa, jakieś wagony zaskrzypiały, znad morza zaś niósł się głos mew... Na peronie była tylko para młodych ludzi. Dziewczyna natarczywie wieszała się na ramionach chłopaka. - Chłopak okryty szmatą - przebiegło Timowi przez myśl. Zauważył, że dziewczyna miała gęsto wytatuowaną szyję, w jakieś mroczne, czarne różyczki... Ach, młodość z czasu sobie kpi. Zdobi się trwale, nie pamiętając, jakie czas niesie z sobą zmiany. Co się stanie, kiedy dziewczyna będzie już starą kobietą z szyją jak gardziel pelikana? Przecież zacznie przypominać starego górnika po szychcie a jeszcze przed prysznicem...

Pociąg ruszył prawie pusty. Znów jechał trasą, którą tu przybył, tyle że w powrotną stronę, jednak tylko do Hell, gdzie Meråkerbanen odbija na wschód, w urokliwości doliny Stjørdalselva... Jak spokojnie, jak kojąco, jak cudownie pusto. Gdyby tak już stale, tak się zatracić w odludziu, nie wysiadając... Chłonął melancholijny pejzaż, zakochany w pustkach, lesistych dalach, w bezludnych gęstwinach, w wijących się górskimi dolinami rzekach... Małe stacje mijane po drodze były malowniczo uśpione...

Szkoda jednak, że podróż nie trwała długo. Już była za oknem szwedzka, zelektryfikowana już strona, a tam przesiadka; i dalej, do ludzi jednak, w coraz większe mrowiska...

- Do diabła. I nawet nie wiem, jak miała na imię. I ona nie zna mojego imienia...

cdn

-----

*) Wiersz Rolfa Jacobsena ”Dom i dłonie" w przekładzie moim.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć