Nic takiego, Timo (25)





Zatrzymał się na dłużej dopiero w Uppsali, do której dotarł z pewnymi trudnościami po dwóch dniach i gdzie zakwaterował się przy ogrodach Linneusza. Wreszcie znowu sam, w swojej bańce, w bezosobowym pokoju, domyty... W końcu też przyszła wieść, oczekiwana, mimo wmawiania sobie, że wszystko zostawił w porządku. Nie, wcale w to nie wierzył... A teraz się potwierdziło. Lakoniczna dość wzmianka poinformowała o śmierci Vernicka... Kilka zdawkowych przypomnień... Bo na szczegóły przyjdzie czas, gdyż wokół sprawy wyrosły pewne wątpliwości... Timo spokojnie zlany potem. Bicie serca, a jednocześnie ulga jakaś osobliwa. Wreszcie jest jasne... W pierwszym odruchu chciał zatelefonować do Torego, z myślą, że być może dysponuje jakimiś dokładniejszymi informacjami, zreflektował się jednak, uznając, że to może nie jest najlepszy pomysł. Bo po co się wystawiać? Po co w to wchodzić, a nawet wychodzić przed szereg. Po prostu postanowił brnąć przez czas, z sensacyjnym dreszczykiem. - Czy ja czegoś oczekuję? - spytał się głośno, leżąc na zaścielonym łóżku i wlepiając oczy w biały sufit. - W sumie nie wiem, kim jestem, nie zastanawiam się nad kierunkiem, poza tym geograficznym, który od pewnej chwili wiedzie mnie szlakiem na południe. Bo wpadło mi do głowy, by wrócić do domu. Tylko tyle... Nie wiem, co lubię, czego nie lubię. Nie zastanawiam się nad tym. To się dopiero okaże, co mi sprawi przyjemność... - Zerwał się i podszedł do biurka, by przeanalizować swe materialne resztki. Finanse. Narastały z niewielkich, regularnie wpływających dawek, przy sknerstwie, które tylko momentami przemieniało się w nagłe porywy rozrzutności... Teraz z pewnością pozostawał w tej rozrzutnej fazie (choć i tak na tych wakacjach udało mu się sporo zaoszczędzić) jednak trwając, jak zawsze zresztą, z nienaruszalnym zapleczem, tak na wszelki wypadek, by nie być zaskoczonym przez zimę, jak to sobie zwykł był powtarzać... Przebiegł w głowie swój skarbczyk i wyszło mu, że przy pewnych ograniczeniach zostały mu trzy lata życia, gdyby oczywiście zamierzał przejść przez ten czas próżnując... - Na tyle by chyba wystarczyło... Pewne zobowiązania uregulowane już są z rocznym wyprzedzeniem... - Zerknął na komórkę, by przyjrzeć się jeszcze raz obrazkowi z wycieczki z nieznajomą... Bezimienna, a ciągle jakoś przy nim... Słońce i deszcz. Lśniący asfalt. Czasem aż oślepiał...  - Tu by mógł zamieszkać smok - powiedziała... - Naturalnie, bardzo chętnie go tu umieszczę - odparł wtedy... Nie wpadł na to, by ją sfotografować. Nie utrwala prawie niczego, a już najmniej ludzi. Nawet siebie samego. - Jak wyglądałem rok temu, dwa lata temu, pięć, dziesięć? Kto to wie? Nawet na klasowych zdjęciach w szkole ustawiał się do obiektywu tyłem... Nieznaczność swoją podkreślił tym, że nigdzie nie uwiecznia swojej twarzy. Ma zniknąć - myśli póki co - tak jak poznikali przeciętni mieszkańcy dawnych epok, którzy patrzyli na siebie jedynie w zwierciadłach albo zgoła widzieli swe odbicie jedynie w lustrze wody, niewyraźne i rozchwiane... Dawno temu wyrzucił wszystkie fotograficzne pamiątki... Jakaś to może była chwila złości, co narysowała grubą kreskę, już nie do zmazania... Ojca zresztą i tak tam nie było. Zostało coś może u matki... Ma tylko tę pamiątkę z ojcem i Ljanem, z Kioto, z okładki płyty tego drugiego... Nie zdążył jej przesłuchać... Może zostawi to całkiem na inny czas?... Ech, niech tam wszystko będzie tylko chmurą wspomnień, bez żadnych podpórek... Wystarczą pobudzające pamięć nastroje chwili i zapachy... - Zatem Uppsala. Miasto Bergmana i tej tatowej włochatej Wenery... Może wisi ona gdzieś tu na jakimś strychu... Na Boga, przyszedłem obejrzeć resztki, które ostatecznie ktoś zmiótł z talerza, ze szczękiem, bez wahania... Co zostało, to już martwy odpad... - Zaspokoił się, ponuro myśląc o ojcu i Yrianie, oblizał pobieżnie dłoń, pogapił się jeszcze przez nieczyste palce na czysty sufit, wreszcie opłukał się w łazience, przebrał za tatę, i wyszedł na miasto... Jakże pięknie było skąpane w późnoletnim słońcu. Przeszedł zaraz, idąc Skolagatan, na drugą stronę rzeki, potem skręcił na Sysslomansgatan. Zahaczył na spacerze o  księgarnię, gdzie rozkwitł na jego twarzy uśmiech i zaraz kupił sobie "Ostatnią radość" Hamsuna... Miłe wspomnienie i miłe tęsknoty... Na ten moment... - Pójdziemy w las - mruknął do siebie... - Napił się po drodze kawy i zjadł cynamonową bułeczkę. I postanowił iść dalej, wzdłuż Fyrisån, iść, by dojść do lenistwa, do Islandsbron, spragniony parkowej, kwietnej zaciszności... Miasto o historycznej substancji jakiś czas temu dość mocno nadszarpniętej przez pozbawionych sentymentów burzymurków. Tu i ówdzie gryzące się estetyki... Stanął wreszcie na Islandsbron, by pogapić się w nurt rzeki, o tej porze, po suchym lecie, dość niewinnej, sennej wręcz... Myśląc o mostach nad Fyris, myśli nierozłącznie o pastorze od Bergmana, który wymienia ich nazwy. Jest ich siedem. Islandsbron, Västgötaspången, Nybron, Dombron, Järnbron, Hagalundsbron i Luthagenspången. Jak siedem grzechów głównych... Anna z "Rozmów poufnych" zna je doskonale. Lenistwo, gniew, pijaństwo, zazdrość, nieczystość, chciwość, pycha... Timo poczuł się dość bezkrwiście w tym przypominaniu... Zatem Islandsbron - lenistwo... - Czy jestem leniwy? To z pewnością... A jak by można inaczej to okreslić? Nieśmiałość, brak wiary, brak woli? Gniew? Zaraz się wstydzę. Niedorzeczność... Pijaństwo? Bywa, że muszę paść, by przestać... Ale to się dzieje nad wyraz rzadko... Zazdrość? Ale czego tu komu zazdrościć? - Timo tylko wzruszył ramionami. - Nieczystość... Tak, bardzo jednak powierzchowna. Chciwość? Niezbędna dla samotnego... Pycha...- Mmmmm... - Chwilę potem rozsiadł się na ławeczce w parku. W słonecznej plamie. Biały papier aż go oślepił na moment... Knut Hamsun... Poszedłem w las. Nie żebym na coś się gniewał albo był zrażony złymi postępkami ludzi, ale że las nie chce do mnie przyjść, więc ja muszę udać się do niego. Tym razem nie jako niewolnik czy włóczęga. Mam dość pieniędzy i jestem syty, i oszołomiony sukcesami, i szczęściem. Opuściłem świat tak, jak sułtan opuszcza wykwintne jedzenie, haremy i kwiaty, by nałożyć na siebie włosiennicę... - Zamknął książkę i wystawił twarz do słońca. Przyjemny wiatr łagodził upał i kojąco szumiał w parkowych drzewach... - Gdyby już tak stale... Las, las, las... Tyle tam ruchu, co i w mieście, ale jakoś inaczej, lepiej... Jakie wszystko proste na papierze... - Przypomniał sobie o smoku i złocie... Podniósł się z ławki. Niespiesznie zawrócił w stronę katedry. Przystanął na chwilę na rogu Trädgårdsgatan i Drottninggatan. - Duchy, duchy - szepnął, patrząc na zamykającą perspektywę sylwetę kościoła i jego trzy iglice celujące w usiane teraz małymi obłokami błękity. - Kiedyś pewnie by polubił to miejsce, które - nie wiedzieć czemu, może  poprzez pewną miasteczkową ujutność - należało do pejzaży zawsze kojarzących mu się z zapowiedzią szczęścia, co wprawia serce w radosne bicie... Aż łaskocze coś w piersi i tylko patrzeć, jak coś dobrego ruszy od ceglanej świątyni i zaraz nastąpi tu radosne powitanie. Tak by czuł kiedyś. Bo dziś to już jednak tylko wspomnienie. Już jakby stracił wiarę, że coś dobrego się wydarzy. Przeważyło poczucie pustki. Przepadły wszelkie źródła nadziei, wszystko rozprysło się jak tknięty owoc niecierpka... Pstryk!... - A ja jeszcze syty, więc i trochę choćby, szczątkowo szczęśliwy, grzejący się dogasającym ogniem. Jednak i w tę przestrzeń wniknęła obcość. I tu na nic się nie zanosi. Nie zdarzy się cud... Gdyby tak spotkać Yriana. Jestem taki podobny do taty. Lecz jego też diabli wzięli, tego drauga i Kaligulę. Czy by się zdziwił, gdyby mnie zobaczył w tej skromnej stylizacji, której wierny był tato przez te wszystkie lata?... - Wstąpił do Gustavianum, by się pobieżnie przespacerować wśród pamiątek i zobaczyć to całe upiorne nieco theatrum anatomicum. Widownia jakby tworząca cembrowinę studni, na dnie której oświetlony wybornie stół, gdzie krojono nieboszczyka, nie pochodzącego oczywiście z socjety, co to to nie. Ach, te brutalne wnikliwości, życie, które postanowiło w sobie grzebać i siebie poznawać. Świątynia nauki ze swoją sceną. A po drugiej stronie kościół, też mający swój teatr. W tym drugim Bóg jawił się jako stary, kapryśny, prostacki satrapa zasługujący - wedle słów małego Alexandra - na kopniaka w tyłek, w pierwszym zaś teatrze ukazywało się już coś bardziej wyrafinowanego, zimnego, demonicznego, nieubłaganego, jakiś szatański iście majster. Uważano kiedyś, że takie sekcje zwłok wymagają pewnej oprawy, artystycznej. To było przedstawienie, w którym występująca  postać wnikała w okropności, w tajemnice tego zadziwiająco skomplikowanego tworu, jakim jest człowiek i w ogóle w tajniki natury, której i on wszak jest przejawem. Grzebanie w martwym nieboraku przyciągało rozmaitą publiczność. W pewnym sensie stanowiło ono świąteczne wydarzenie ze stosowną dramaturgią... - Tak leżeć na dnie tego swoistego amfiteatru, nago, czekając na nóż... Jednak dreszcz jakiś ogarnia człowieka. To niepojęte, że zmieniamy się ze śmiercią w nieczuły przedmiot. Gdy mówimy ciało, myślimy o ciele, pokrytym skórą ustroju zdolnym odczuwać ból, ciepło, zimno, przyjemność i dyskomfort... To, ciało, ono, powłoka... Gdy cierpień nadmiar, gdy jest on już gnojem najostatniejszym, człowiek rad by się odseparować od niego, tyle że co wtedy by pozostało? A mamy - według kleszych wmówień - jeszcze potem wiecznie żyć... Odseparowani od tego czegoś. Mówimy dusza, a też myślimy o ciele, o tym, czym jesteśmy, bo niczego innego nie znamy. Wszystko pragnęlibyśmy zachować, raptem przeniesieni na tę negatywną stronę, wszystko, co jednak podlega złu, tej pozytywniej stronie... Żyć i nie czuć? I rozkosze mają swe siedlisko w śliskich potwornościach... Bez tego nie sposób. Bez tego to jakaś niewyobrażalność... Nie ma mnie, a to, czym byłem, kładą na stole i tną na wszystkie strony. Bez bólu. To k i m byłem, rozprasza się, z czym nie tak łatwo się jednak pogodzić. - Głupia myśl o tym czy umiałabym pokroić nieboszczyka. W końcu zdarza mi się kroić martwą rybę czy kurczaka. Gdyby żyły, cierpiałyby w takich okolicznościach. Jednak w martwym ciele nic już żadnych doznań nie rozprowadza. Jest tylko echo i myśl: jakże by to bolało, gdyby tak na żywca uciąć kończynę bądź rozpruć brzuch. Po takim przedstawieniu w teatrze anatomicznym z pewnością wracałbym do domu obolały. Bo w końcu kroiliby człowieka. Wczuwałbym się w tego martwego bohatera. Taki teatr znacznie bardziej oddziaływać musiał na człowieka od tego, który jest tylko udawaniem na scenicznych deskach, dziecinną zabawą na niby. Tu się dotykało samego sedna... Zagadka. Z jednej strony wielka katedra, wyniosłe sklepienie, wspaniałość przybliżonego nieba, wyraz tęsknoty, wiary, nadziei, miłości, zapobiegliwego kultu, a tu spojrzenie w dół na stół sekcyjny, na ten pozostały zimny brud zanurzony w nie zawsze skutecznie maskowanym smrodzie. Inne to życie: rozbioru, rozkładu, co nas bierze w posiadanie po śmierci... Boże, jak to będzie, gdy na mnie przyjdzie czas? Tak jak przyszedł na tego, co zgnił w swym katedralnym sarkofagu czy tego, którego pokroili i wywlekli na widok publiczny jego flaki. Co ze mną, z tym kimś, co w tym czymś był zadomowiony, nierozerwalnie - bo taki to warunek życia... Oj, czy aby to niebo to nie tylko nasze ceglane konstrukcje, do którego tylko z ciałem ciepłym wniknąć można?... I tu, i tu poważne pytania... I nieustający niepokój... Chyba że właśnie zaspokaja się swoje apetyty, by oddalić od siebie widma cierpień, na których fundamencie życie się zasadza. Takie niebo, sytych zmysłów i ciał... - I też ciało Tima upomniało się o dodatkową porcję pokarmu. Zaspokoił się w drodze powrotnej na Skolagatan, upychając w organizm zestaw kanapek... I tak znów coś minęło, przebiegło. Za plecami  zostawił katedrę, bliższą czasów, gdy artyści nie pragnęli ujawniać swych nazwisk, a sztuka nie zajmowała się badaniem byle ranek i byle pobolewań... Jak to Bergman z Uppsali mówił: - Że sztuka, oderwana od kultu, wiedzie dziś suchotniczy żywot. Tak, rozlega się gruźliczy kaszel, narastający. Halas wokół rychło zapominanych spraw. Ale jak to suchoty - potrafią cechować się rumieńcem, zgiełkliwą żywotnością, rozgorączkowaniem i wielkimi seksualnymi apetytami... Punkty  widzenia pojedyńcze, indywidualiści wypielęgnowani, troska o imię nieśmiertelne i pokłady arcydzieł, które szybko znikają razem ze śniącymi o nieśmiertelności... Kultowość kwadransowa... Padł wreszcie na łóżko... - Wszystko wskazuje na to, że za rok o tej porze pozostanę we względnie dobrej formie. Szmat czasu. - Poczuł się, jakby podpisał cyrograf z diabłem... Diabeł daje czas. - Tylko czy to był diabeł? Na co diabłu takie nic? Przecież jego królestwo nie sięga po byle co... Pójdę tedy do nieba, o którym śnili budowniczowie gotyckich katedr... Na swój sposób to też piekielność, piekielność letniości... - Odłożył na razie Hamsuna... Powędrował ku Eddzie, znowu... Ponownie popatrzył na ekran telefonu. Przypominająca piramidę góra... Znów zabrzmiał mu w głowie śmiech tamtej towarzyskiej, choć mimo to bezimiennej kobiety. Uśmiechnął się do tego wspomnienia... A teraz wiedźmy od przegrzanych malin... Naopowiadały Gripirowi, co trzeba, by ten krewniakowi sprzedał opowieść... Najpiękniejszy z pięknych, dosiadłszy konika, pędzi ku przygodzie życia. Stworzony do działania... O Regina siedzibę zahacza. - W dobrą godzinę przybywasz. Upragniony bohaterze. - Zapewne stary Timo chciałby wpleść w to erotykę, w którą wtajemniczał go na wsi wujcio i o którego dobre imię zabiegał, ku zakłopotaniu niedyskretnego skądinąd otoczenia... Trzeba Sigurda omotać, oczarować, namówić, obiecać cudowności... Przegnał precz siostry, by już nie lamentowały i nie węszyły wszędzie zła... Zdolne jeszcze przestrzec Sigurda, by się w przygodę z przeklętym złotem nie wplątywał. - Witajże, witajże gościu najmilszy, Sygmunda potomku, wojaku ty mój. Z ciebie wódz największy pod słońcem wyrośnie, wierz mi, bo i ja mam zamiar do tego się przyczynić. Wiesz, żem najznamienitszym miecznikiem. Jednak oręż domaga się odpowiedniej ręki, i dopiero wtedy ta para dokonać cudów może największych. A jeśli cuda, to gdzie, jak nie w bitwie? Tam potęgi najchętniej się objawiają. Ale póki co, wypocznij i pobiesiaduj ze mną. Co za zaszczyt z takim skarbem ucztować... Ach, tyś nawet nad złoto cenniejszy, ale jednak nie bądźmy tacy niepraktyczni... - Opowiedział wszystko. O złocie, co go w odszkodowaniu za brata bogowie przynieśli, o śmierci ojca i o zejściu na smoki Fafnira... - Zbzikował całkiem. Porwał złoto i siadł na nim w jakimś zapadlisku. W stracha się zmienił... - Księżyc pewnego wieczora przyświecił ich schadzce. Sigurd oto patrzy na prezent wspaniały od Regina. - Poczuj ten chłód. Metal, którym z żaru wydobył, lśnił jak słońce, a teraz, gdy ostygł, pięknie, jak lustro odbija promień miesiąca... Jakże on do ciebie pasuje, do twej chłodnej urody... -  Miecz między nimi i już im blisko do pocałunku... Reginn kusi, przemawia, szepcze czułe słówka i słodkie pochwały, miód leje w serce ślicznemu gościowi, wreszcie przygryza mu dolną wargę i dyszy w twarz uwodzicielsko... - Niepokonany będziesz. Gram go nazwałem. Wypróbuj go. - Oszołomiony słowami kusiciela - zalotnika Sigurd machnął mieczem. Jakże doskonale tworzy jedność z jego mocarnym ramieniem... Reginn dokładnie zbadał to ciało, które umiał uczynić sobie poddanym, w czym też i swój udział miała kuchnia naszych czarownic od malin... - Hehe, złociutka, niech się dzieją rzeczy, które ty, córciu, możesz uznać za oburzające, bo światu też jakaś sprawiedliwość się należy, niechże tedy i mężczyzna choć czasem zazna tej przyjemności, która nam tak łatwo się przydarza jako coś najzwyczajniejszego na tym łez padole... Niech Reginn na koniec użyje, niech sobie nawet uważa, że ma pięknego na własność, że już go wziął... Ależ księżyc mocno świeci, ależ obiecujące w jego blaskach snuć można wizje... - Dopiero powietrze przeciąłeś, tylko by urok swój okazać. Cóż za taneczność tego gestu, co by śmierć mógł swobodnie przynieść. Ale oto kłębek wełny. Patrz, co za ostrze. Przeszedł jak przez wodę. A teraz rozpraw się z moim kowadłem. - Sigurd uderza i kowadło rozpada się na dwie części... -  Masz w ręku broń. Teraz dopiero powstał wojownik. I najpierw, nie zapominajmy o tym, rodowe powinności, wszak śmierć ojca pomścić winieneś. Nie śmiałbym swych próśb przedkładać nad rzecz tak doniosłą. Wyśmialiby cię przecież, gdybyś teraz, ojca nie pomściwszy, ruszył z pomocą jakiemuś tam płatnerzowi, by należny mu skarb pomóc odzyskać. Gramowi wypada krwi pierwszy raz zakosztować w jak najsłuszniejszej sprawie, a cóż może przerastać pomstę ojca! Skarb poczekać musi. W końcu przyjdzie i czas na pierścienie, obręcze i sprzączki. Choć i w tej drugiej sprawie o ojca idzie. Ale cóż za niezręczność by była, gdybym ja w pomście na brata rękę podnosił. Już ojcobójstwem ród nasz dotknięty, jakże więc brukać pamięć jeszcze bratobójczym aktem. Ale czekać na ożenek sióstr z nadzieją na... Precz z nimi zresztą. Na nas czeka bogactwo. Razem moglibyśmy je jeszcze cudownie pomnażać... - Sigurd tylko słuchał i milczał pośród czułych dotyków... - Cóż to za dziwny człowiek, co za osobliwość doznań. Cóż za czar! - myślał sobie, gotów już rozmarzyć się o ozłoconej namiętności, co nigdy ostygnąć nie miała... - A teraz dajmy popracować szczęściu. Gram już jest, z pomocą król Hjalprek, wychowawca twój, czeka, by wyposażyć cię dobrze na wyprawę... - I oto wyprawa. Ach, gdzież to szczęście, skoro sztorm gotów piękny okręt o skały roztrzaskać. Straszliwszej burzy Sigurd nie widział nigdy. Ileż strachu, ileż potu, ileż bólu z wysiłku trzeba było, by jakoś zaradzić przeciwnościom. Reginn, co ruszył z Sigurdem, by go z oczu nie spuszczać, tracił już z wolna wiarę w dobrą wróżbę... - Bzdur wiedźmy naplotły dziadowi, a dziad Sigurdowi, i złudne się plotki rozeszły po świecie. Tu morze oszalało, bałwany walą się na nas, chętne wszystko zatopić, potrzaskać. Śmierć nas czeka; fale wielkie jak góry, a my ledwie w łupinie orzecha mokniemy, z zimna skostniali. Statek u skalistego przylądka zatonie, zatonie jak nic! - Tymczasem na przylądku stoi jakiś człowiek. Okazało się, że podwózki potrzebował. Tak łapał okazję, że ją sobie burzą do siebie przytargał. Gdy tylko na pokład się dostał, burza ucichła jak na zawołanie. - Sam Odin im się jako pasażer objawił. - Omal żeś Sigurda świetnego nie utopił - złożył skargę Reginn. - Guzik tam, to mu pisane nie było, a któremu z was chciałoby się tu sterować, musiałem tedy... - Trochę żeś nas nastraszył. Kto widział takie fale! Ale jak już jesteś, powiedzże, co dobrą wróżbą jest dla tego, co miecz podnieść zamierza - przemówił Sigurd. - Wiele człowiek winien wiedzieć, gdy miecz ma podnieść. Dobrze, gdy kruk mu towarzyszy w drodze - odpowiedział  Odin. - Dobry znak, gdy widzisz, już gotów do drogi, dwóch ludzi do bitki gotowych. I jak to dobrze, gdy pod jesionem zawyje wilk. Jeśli wroga pierwszy zobaczysz, to w kieszeni masz zwycięstwo. Na ustawki rankiem trzeba iść. Najwcześniej bądź, by ciebie pierwszego me oko jedyne dojrzało. Nie stawaj nigdy pod słońce. Wieczór niedobrą porą na bitwę. Bacz, by się przed walką nie potknąć o jakiś kamień czy korzeń. Złe disy tylko czekają, by cię rannym zobaczyć. Rano umyj się i uczesz ładnie, i syty bądź zawczasu... - Senność ogarniała Tima. Tylko patrzeć i w inne majaki się przeniesie... - Sytym bądź z rana, umyty i uczesany. Taka to roztropność, bo nigdy nie wiadomo, gdzie pod wieczór zajdziesz. Źle, gdy człowieka szczęście ominie... - Wygrał bitwę Sigurd z Lyngvim, synem Hundinga i jego braćmi. Do piachu poszli. Zabójcy Sygmunda płuca przez plecy rozcięte wywlekli... - Krwawy orzeł na plecach wyryty - godne przedstawienia w teatrze anatomicznym - zaśmiał się w duchu Timo... - O, ty mój najcudowniejszy bohaterze. Najpiękniejszy z pięknych - zaczął na powrót chwalić Sigurda mający swój interes Reginn. - Zwycięzco i bogów przyjacielu. Kruki nakarmione, zadanie najistotniejsze spełnione. Dla nas teraz chwila. Moja drobna sprawa czeka w kolejce, drobna względem bitew wielkich tego świata, która jednak przyszłość nam olśniewającą zapewni... Tylko jeszcze jeden morderczy czyn, a potem bajka, tylko bajka, w której ty i ja...  - Mięśniowy zryw na pograniczu jawy i snu wstrząsnął Timem. - Trzeba pospać. W tym czasie podarowanym przez... Diabła? Zuchwalec ze mnie, doprawdy... - Zdjął tylko skarpety i ułożył się na wznak z rękami pod głową... - Duchy, duchy... Uśmiecha się przez chwilę. Uppsala. Mały Alexander podczas nabożeństwa buntowniczo mruczy: - Gówno, siki... - Timo zasypia.

cdn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć