Jedynak
Wielkie i drobne zdarzenia, to ząb z ust wyleci, to człowiek z szeregów, to wróbel spadnie na ziemię. Takim to spostrzeżeniem kończy swą powieść "Kobiety u studni" Knut Hamsun. Po prostu się dzieje. Czasem miło, czasem dokuczliwie. I miny stroimy, tak dla niepoznaki... Co tam słychać? - Nic takiego, w porządku... - Tak zwykle odpowiadam, bo co innego opowiadać... Wszędzie jakieś ludzkie wypadki. I mój los w tym jedynaczy, raczej nie do pozazdroszczenia.
Mądrzejszy o pewne doświadczenia wołać chcę: Jedynaku, uciekaj, póki czas. Nie bierz na siebie ciężarów rodzinnych, nie ty powinieneś być ukarany... Osobiście paskudne mam zdanie o całym tym rozmnażalstwie, szczególnie tym jakimś takim usilnie wyduszanym, żeby na upartego zaspokajać swe egoizmy, by mieć tę "pociechę"... Straszne to, gdy jest się taką "pociechą" w pojedynkę, bo to jest sytuacja dwoje na jednego, a wiadomo, że dwoje na jednego to banda Łysego. I w tym całe to samotne przyglądanie się od małego damsko - męskiemu układowi, od zaplecza tak, od sfer najpaskudniejszych życia... Ach, Boże mój, żon można mieć nawet siedemdziesiąt, o ile mężczyznę stać na takie dziwactwa, mieć, trzymając je w malowniczym, zbytkownym oddaleniu, bez stałych pobytów pod swym dachem... Bo gdy tak ona na pobyt stały, a jeszcze w większej liczbie gdyby tak były, to rzecz to jest całkowicie nie dla małych dzieci... (matkę jeszcze można jakoś znieść, ale gdy jest ona nadto widziana w codziennych rozsypkach jako żona taty, sceneria życia tchnie brutalnością, antyestetyzmem, wulgarnością i taką łazienkową dziwkowatością)... Byłoby zdecydowanie lepiej oglądać elementy układanki w separacji, w neutralnych salonach, dalekich od garów i misek rozmaitych do ablucji i wydalania oraz od sypialni... Pretensje, żale, biedy, niesnaski, kołków ciosanie - delikatnie się wyrażając - ciężarem w tych wielkopłytowych pobliżach zlewu i klozetowej miski zaczynają spadać na to, co najmniejsze... Inaczej, gdy potomstwa więcej, w grupie łatwiej znieść można obciążenia, więcej tych pociech we własnym szeregu... Gorzej, gdy sam pociechą jesteś i winny się czujesz wszystkiemu, co złe, bo się raptem przeszkodą zaczynasz stawać. I ciebie nikt nie pocieszy.
Pół biedy, gdy ludzie potrafią słuchać, szanować się, troszczyć się o siebie... Ja, jako jedyna pociecha nie mogłem mieć problemów. Bo gdy zgłaszałem takowe, byłem wyzywany od najgorszych... Słyszałem, że jestem w szambie, a jednocześnie byłem zmuszony wierzyć, że w miejscu wylądowałem najlepszym pod słońcem. Ja po prostu zostałem obdarowany. Więc siedź, żryj za te ciężko zapracowane pieniądze i bądź wdzięczny... W dysonansach życie się kolebało, bo na zewnątrz wszystko zdawało się być doskonałe, a w czterech ścianach byłem raczej taką szmatą, debilem...
Potem się wszystko szczęśliwie rozprysło. Po tym, jak mama przez nikogo nie zatrzymywana uciekła, czas jakiś, krótki, byliśmy razem tatą i zrobiło się szalenie harmonijnie, spokojnie, uleciał z atmosfery ten swoisty burdel, jakim jest ta podstawowa komórka społeczna, że się tak odwołam do Strindbergowskich stanowczości... Zrobił się fajny męski dom... No i wreszcie ładnie się wszystko rozeszło po kościach. Każdy pod swoim dachem, ja przez lata na skandynawskich włóczęgach... I byłoby najdoskonalej, gdyby tak pozostało. Wszystko było na najlepszej drodze. Zaszło pewne nieporozumienie, skutkiem tego ja, ale ok... Bez garba ostatecznie przecież można iść w życie... I nagle się pogmatwało. Po szczęściach zostałem raptem sam z psami, na dodatek w groźnym, nierozsądnym pobliżu... Mama to się nawet ucieszyła, jak zmarł mój partner, bo uważała, że może mi się coś odmieni. (Ciekawa rzecz - przejechała mnie walcem swej bezuczuciowości, pogardy, okrucieństwa, lekceważenia, a raptem zaczęła się dopraszać wnuków, potomków debila, idioty, matoła... Pamiętam, jak kuzynowi urodziło się dziecko, którego zostałem chrzestnym. Matka zawsze na widok tego stworzenia dostawała jakiegoś fioła, wpychała się w nieswoje miejsce, chciała być taką dodatkową babcią, starała się zajmować uwagę dziecka swoją osobą, z łapczywością dziwaczną brała to dziecko na ręce, to dziecko zaś bało się jej zawsze jak upiora, dobrze wyczuwając w niej po prostu zwykłą podłą kreaturę. Podtykała mi je pod nos, mówiąc, żebym sobie takie strzelił... Ohyda, na którą w zasadzie nie reagowałem... Strzelić sobie... Strzelić to sobie można w łeb, względnie komuś strzelić z liścia, w ryj). Do końca życia nie mogła się pogodzić, że ja nawet żony na odległość sobie nie zafunduję... Powiedziałem jej tylko kiedyś, że ja się już żony naoglądałem w życiu i to mi w zupełności wystarcza... To tylko popatrzyła na mnie spode łba...
I jak tak zostałem wtedy, przed laty, sam naraz w łódce życia (nie licząc psów) zebrało mi się na rodzinność. Postanowiłem coś posklejać. Rzeczywiście jak debil. Zaprosiłem ich na wigilię. Wyszli ze swych nor i pojawili się u mnie. Ugościłem ich, szybko żałując, bo w zasadzie panowały tylko drętwota i zimno. Nic się oczywiście nie skleiło, natomiast ja pamiętam jak dziś, co sobie pomyślałem, gdy wtedy ku wielkiej uldze w końcu sobie poszli, mianowicie że będą jeszcze przez nich kłopoty...
Rodzice nigdy się formalnie nie rozwiedli, przez co tato z końcem lekkomyślnego życia mamy omal nie wylądował pod płotem... A ten koniec mamy był ciężki i to na mnie położył się ciężarem, bo wszyscy wzięli nogi za pas. No bo jak nie ma zabawy, to kto się będzie angażował w kłopoty... I była to dla mnie taka druga jazda szpitalna, zdychalniana, z robieniem pod siebie, z bezradnością...
A teraz trzecia... Zastanawiam się, co się tak na mnie uwzięło... Dobrze, ci rodzice to niedobrzy ludzie, ale przecież sam nigdy bym im czegoś tak okropnego nie życzył. Wolałbym, żeby sobie żyli gdzieś z dala ode mnie. Tymczasem ja się zaangażowałem w pomoc, z jakiejś nieznośnej przyzwoitości. Skąd mi się to cholerne sumienie wzięło? Nieodpowiedzialni ludzie, na dodatek jeszcze schorowani. Jedno po drugim... Jedna już poszła w diabły, pośród bluzgów - cudów nie czynię, więc żem wyrodny... Choć krążący po szpitalu ksiądz zgoła innego był o mnie zdania... A teraz mam powtórkę, która znowu wszystko wywraca, dewastuje, odbiera mi siły i przysysa się do konta jak odkurzacz...
Miałem sobie właśnie lecieć do Reykjaviku - Boże drogi, czasy sprawiły, że stałem się taki banalny - na taką doroczną schadzkę z przyjacielem, na co się zawsze bardzo cieszę, ale tknęło mnie jeszcze, żeby zajrzeć do taty. Bo gadaliśmy wcześniej przez telefon i on coś tak kaszlał, zmienił mu się głos. Namawiałem go, żeby może poszedł do lekarza, ale on oczywiście miał swoje zdanie, więc mogłem sobie gadać. Jednak dla spokojności poszedłem do niego tuż przed planowaną podróżą. Otworzył mi zlany potem, z potwornymi dusznościami. No i to on ruszył w podróż. Bo już się o nic nie pytałem, tylko wezwałem karetkę... Co się stało, do końca nie wiadomo, tyle że o ile staruszek jeszcze mniej więcej o własnych siłach doszedł do karetki, to już o własnych siłach ze szpitala nie wyszedł, tylko go w foteliku wnieśli po wypisce do mojego domu... No i pisze się dalszy ciąg szpitalnej sagi w moim życiu... Rozwala to porządek; tonę w cudacznych wydatkach na cudaczne przedmioty; zmieniłem się w pielęgniarkę, salową, rehabilitanta, logopedę... Tacie coś zablokowało struny głosowe, tak że aż trzeba było zrobić tracheotomię. Wściekły, przestraszony, niemy, raptem totalnie osłabiony... Najpierw tydzień na otolaryngologii, potem, po rozlicznych konsultacjach, kardiologia... I tak: worek leków, rura w gardle, o którą się muszę teraz troszczyć, pieluchy... Dziwaczna ironia losu. Ciało mojego taty zawsze mnie jakoś odpychało. I teraz całe to ciało zajmuje jeden z pokoi, i muszę je myć, przewijać, oklepywać i próbować stawiać na powrót do pionu. Uczymy się mówić, wstawać, chodzić... Balkonik, wózek i jakieś nieprawdopodobne zaufanie... Nigdy się nie zastanawiałem nad jego uczuciami, bo i on ich nigdy nie okazywał, nigdy niczego też dobrego mi nie powiedział... Ale pielęgniarki w szpitalu zgodnie zauważały, że dopiero przy mnie się uspokaja. Bo tak to strachy, nerwy. Trudno byłoby więc go zawieść. Choć proponował, żebym go porzucił, bo przecież jest teraz ciężarem kompletnym. Jednak doskonale musi wiedzieć, że nigdy bym tego nie zrobił... Ważne to, że nabiera sił, więc może jeszcze czas jakiś lepszy przed nim...
Dziwna rzecz się przydarzyła. Wracaliśmy z wizyty kontrolnej. Pchałem go na wózku. Jechaliśmy przez park, w którym przeszło pięćdziesiąt lat temu tato pchał mnie w wózeczku. Młody tato, w gustownym płaszczyku w jodełkę, pozujący do zdjęcia. W tle charakterystyczny domek, który stoi do dziś. Już się nie wygłupiałem, żeby cykać pod tym samym domkiem samojebkę z tatą na wózku... Ale co to się porobiło? Pół wieku później, w tym samym miejscu ja pcham jego wózek. I zmieniam mu pieluchy. I teraz on nie może beze mnie żyć...
Chwilę przed wypisem taty jedna z pielęgniarek bardzo mnie skomplementowała, mówiąc, że niezwykle rzadko spotyka tak ogarniętych facetów... Szczerze mówiąc, wolałbym się jednak tak nie ogarniać...
Kurde, że też ja muszę trzeci raz przechodzić taką jazdę, wystawiającą przy okazji na kolejną próbę moje malutkie pedalskie stadło... Czuję się trochę jak jakieś straszydło - nie wiem - anioł śmierci... Za dużo tego zdychania. Jakby moim zadaniem, powołaniem było wyprawianie innych w zaświaty po uprzednich przykładnych męczarniach. Te ciężkie skony ludzi i starych psów... Niektórych śmierć bierze tak gładko, a innym nie otwiera drzwi, tylko ciągnie ich bezlitośnie przez dziurkę od klucza... A ja w tym wszystkim mam poczucie, że mnie weźmie na końcu, jako tego niestety najsilniejszego. Już mnie nie będzie miał kto pochować. I chyba w ostatniej woli pozostawię drobną dyspozycję na przygotowanym wcześniej czarnym worku: kości i resztki mięsa do odpadów zmieszanych...
Kiedyś się śmiałem z kulawego taty, jak sobie szliśmy krakowskim Rynkiem, trzymając się za ręce, że oto głównym placem miasteczka paraduje za rączkę z podstarzałym pedałem... A teraz już w samym gnieździe ma pokoik... Ja zaś w tym całym wariactwie nabieram jakiegoś profesjonalnego spokoju.
Żeby tylko wygrzebać się z tych koszmarnych pieluch... I żeby można było zrezygnować z tej upiornej tracheostomii. Coś tam te struny zaczynają pracować, więc może wszystko na dobrej jest drodze...
Zdarza mi się mówić, że życie mnie brzydzi. Ale to nie tak do końca jest, bo przecież nie byłoby wtedy w tym wszystkim miejsca choćby na miłosny szalet, w którego niegdysiejszych brudach, w dobie peerelowskiej szarówki, lubiłem się pławić... Lepiej powiedzieć, że życie jest obrzydliwe, choć bywa czasem znośne pośród akceptowanego świństwa.
I tak sporo rzeczy trzeba było odwołać... Tedy oddaję się na marginesie jeno drobnym przyjemnościom. Czytam niezawodnego Hamsuna i "Jerozolimę" Selmy Lagerlöf...
Po prostu się trzymaj! Nie ma co innego powiedzieć. Dużo siły!
OdpowiedzUsuńTrzymam, póki co, w ryzach strachy paniczne. I brnę w okropności, nieco sobą zdziwiony, bo skąd płyną te siły?...
OdpowiedzUsuń