Hemsöborna

 


O, moja wyspo zielona,

Koszu kwiatów na falach morza!

Wonna sianem świeżo skoszonym,

Zobaczyłem cię we śnie.

Tak to jeszcze pisał pod koniec życia August Strindberg, wspominając swą ukochaną wyspę wśród sztokholmskich szkierów.

Bałtyk, Bałtyk - udręczony młodzieniec pośród mórz, najniezwyklejszy i najpiękniejszy akwen na świecie, który rozlewa się pośród niesamowicie zróżnicowanego pejzażu. Niepowtarzalne zjawisko, cudem jakimś żyjące, podminowane niestety stale ekologicznymi bombami, objedzone, przełowione, przez wieki podtruwane, w niektórych obszarach bardziej jak słodkowodne jezioro niż morze, pełne historycznych pamiątek i wielką historią otoczone... Dookoła ludzie czerpiący zeń bogactwa, mówiący jakże różnymi językami... I na tym morzu prywatny raj Strindberga, który poznał najpierw w trakcie wojskowych ćwiczeń, jeszcze w czasach gimnazjalnych, o czym wspomina w "Synu służącej"... Zamiłowanie zaś do tego urokliwego ogrodu morskiego przyszło trochę później, bo w 1871 roku, kiedy to po raz pierwszy odwiedził Kymmendö... Wielka miłość i wielka tęsknota gdzieś tam na złej obczyźnie... Ten kosz kwiatów to właśnie ta wyspa... 

W tamtych czasach, choć tak to przecież blisko realiów stołecznych, szkiery były obszarem bardzo egzotycznym, o specyficznej ludzkiej faunie, tak więc o rzut beretem od miasta był świat jakby z trochę innej planety, co sprawiało, że wakacje stanowiły krótką, a jednak przebogatą we wrażenia podróż... Idylla wystawiona na wiatr; przeszło dwadzieścia tysięcy wysp, szczodrą ręką posiane lądy pełne przemiłych zakątków, cieśnin, zatoczek... Niekiedy to ledwie wystające z wody wygładzone przez czas głazy, innym razem skrawki skalistego lądu, na którym dość jest gleby, by dać sposobność do życia jakimś krzaczkom i pojedynczym drzewom, najczęściej zaś to mniejsze i większe kępy lasów, a pośród tego wszystkiego większe wyspy, dostatecznie spore, by dać sposobność do życia i człowiekowi, który zwykle żył tam z rybołówstwa, polowań oraz z uprawy niewielkich pól, czasem z jakąś krówką w oborze i garstką drobiu w kurniku. No i też zaczęli się pojawiać letnicy, którym chętnie wynajmowano mieszkania... Strindberga szybko zainteresowali tamtejsi ludzie i z czasem zagościli w jego twórczości, w jego prozie, a niezwykłość krajobrazu kazała mu sięgać po pióro, by utrwalać ją czasem w poetyckich strofach, a także sięgać po przybory malarskie... Zadziwiający świat między stałym lądem a dzikim, groźnym morzem, znad którego przychodzą niepogody, których dramatyzm Strindberg umiał jeszcze niesłychanie podkręcić na swych płótnach...

August Strindberg ani na chwilę nie zapominał o naturze, lubił ją opisywać i nawet przy swych psychologicznych dociekaniach nigdy nie widział człowieka w oderwaniu od swego otoczenia. Wszystko u Strindberga jest wyraźne, wszystko ma znaczenie, a losy człowieka upływają na bardzo po malarsku ujętym tle.

Myśl o szkierach zawsze przywołuje we mnie postać Strindberga, tego szczęśliwego, zmierzającego na letnisko z sadzonkami pomidorów i ogórków... Tam rzeczywiście można wypocząć i pozwolić sobie na chwile zapomnienia w tej bliskości natury... Nie zawsze mógł tam uciekać tak fizycznie, bo część swego życia spędził z dala od domu, od rodzinnego Sztokholmu, wtedy więc uciekał w wyobraźni, w jakże twórczej wyobraźni. Tematyka morza i szkierów powracała u szwedzkiego artysty zawsze w czasach niepowodzeń, udręki, w chwilach katastrofalnych; pośród wspomnień i wyobrażeń związanych z tamtym bałtyckim zakątkiem odpoczywał, odrywał się od kłopotów, zapominał... Tam złe morze było na bezpieczny dystans... 

Cienie i blaski życia na szkierach... Trochę cieni rozmaitych było w opowiadaniach, bezlik blasku natomiast pozostał w szczególnym utworze, w powieści "Mieszkańcy Hemsoe"... Często mówi się, że to najlepsze dzieło tego autora. Jest inne i pokazuje tego gościa z wieczną chmurą jako znakomitego humorystę (szkoda, że on taki zawsze poważnie upozowany jest na zdjęciach - na jednym tylko zachowanym widać jakiś cień luzu i uśmiechu, i jawi się na nim jako zupełnie fajny gość)... Naturalnie Strindberg umiał się śmiać, potrafił być i wesołym kompanem, niemniej bardziej widzimy go jako swoistego agresora i dotkniętego manią prześladowczą bzika, tedy ta pogodna powieść jest prawdziwym wytchnieniem dla miłośników jego twórczości... Nie taki straszny ten Strindberg, można powiedzieć... W Szwecji od pokoleń ma ona wielu, wielu wielbicieli i mocą tego doczekała się mnóstwa wydań, a także swego czasu została sfilmowana... I nawet dramat, który i tam się objawia, w żaden sposób nie zaburza pogody tego wyjątkowego utworu...

Powieść ukazała się w 1887 roku, a celem jej było wytchnienie...

Sam szukam wytchnienia dziś pośród starych rzeczy, w tym i wśród pamiątek z babcinej biblioteczki... Znalazły się tam i szkiery, w spolszczeniu, jakże uroczym, dokonanym przez Felicję Popławską.

Tak to Strindberg o swej cudnej powieści "Hemsöborna" pisał w jednym z listów: Smutny, przemęczony, udręczony i zaszczuty jak zwierzę, usiadłem przy biurku dla rozrywki. Napisałem  historię parobka, a w niej zawarłem moje letnie wspomnienia niezapomnianych dni na sztokholmskich szkierach... Pognałem precz kwestię kobiecą, wyjąłem spod prawa socjalizm, politykę i wszelką inną bzdurę, postanawiając napisać prawdziwie szwedzką i zabawną, konkretną, śmieszną książkę, pokazującą, jak parobek o silnych nerwach i dobrym usposobieniu, bez żółci przebija się przez życie, biorąc, co mu wpada w ręce, zostawiając bez jednej łzy to, czego nie może zatrzymać.

I tak to pisana dla przyjemności rzecz stała się taką małą literacką perełką... Bardzo to malownicza powieść. Nie tylko zresztą jak letnie wspomnienie, bo są tam wszystkie pory roku i życie garstki ludzi na pewnym cudownym skrawku ziemi, z ich radościami, smutkami i złościami... Gdzieś tam za plecami żywioły, a tu zaciszność w bogatej roślinnej szacie, pośród domków czerwonych... To zabawa pod wesoło łopoczącym proporcem, to żałoba... Ot, koleje losu barwnych osób z archipelagu.

Hemsö jest fikcyjną wyspą, ale gdy czyta się jej opis, rzecz to jasna, iż to nic innego, tylko ukochana przez Strindberga Kymmendö. I tak to razu pewnego przybywa tam Karlson. Człek to małego wzrostu, z niebieskimi oczami i haczykowatym nosem, żywy, wesoły, ciekawy i zręczny do wszystkiego... No, tylko o żegludze nie miał zielonego pojęcia, bo był pochodzącym z Värmlandu lądowym szczurem. Ale zgodził się zająć gospodarstwem na szkierach, z którym pewna wdowa o nazwisku Flod nie bardzo sobie radziła... Taka mu się więc posada trafiła i postanowił rzecz tę na swą korzyść wykorzystać. Oto przystań! Zajęcie czekało go na szczęście jak najbardziej lądowe... Że brał wszystko, co dawało mu życie, zręcznie się bez wybrzydzania darami tegoż posługiwał, zjednując sobie po kolei wrogich mu czy nie do końca ufnych z początku ludzi... Naturalnie najgorzej było z Gustawem, synem wdowy, no bo naraz zjawiło się dla jego pozycji jakieś zagrożenie... Zaraz pojawiły się plotki, że w starej babie jeszcze diabeł pali w piecu... Karlson znał się na gospodarce i nawet leniuchów i pieczeniarzy umiał przekonać do pracy. Tylko Gustaw wolał się włóczyć, polować, łowić, bo do gospodarki ani do kobiet go nie ciągnęło... Zabawnie to wszystko się rozkręcało, a odtrącony przez młódkę od letników Karlson, bez żalu na wredne życie, trochę się drocząc, przystał na ożenek ze starą wdową... A Flodowa niczego sobie, dobra, wesoła babka, lubiąca sobie kropnąć kawusię z prądem... Jakże cudownie Strindberg oddał tę wyspiarską ujutność, te zacisza przy piecu, te posiady przy stole, wesołą pracę w polu, sianokosy, życie letników, popijawy z pastorem (z babą się naturalnie musiał wykłócać o kluczyk do barku), naloty komarów, olśniewające letnie wieczory i świty, śmieszną wyprawę podtopioną łodzią udręczonych nabożeństwem... (Ach, uroczy ten pastor, który zmienił się w trochę w dzikusa, rybaka o stwardniałych rękach, który miał swoje złośliwe sposoby na wiernych niezbyt chętnie odwiedzających świątynię)... Zanim Karlson się ożenił, duchowny mu trochę nadokuczał, choć i jego w końcu przybysz z Värmlandu sobie zjednał i też na koniec, dzięki pastorowi, sam Gustaw nabrał dlań szacunku, choć już było trochę za późno... A wcześniej piękne wesele, także pysznie opisane... 

Niezwykle nastrojowa książka; pachnie tam sianem, dobrym jedzeniem, są ryby i upolowana foka, radosny rausz... I ten Karlson, którego postawa wobec życia jest istotnie godna uwagi - to człowiek życzliwy i bez złości, który nie potrafi odczuwać żalu, tylko korzysta z tego, co daje mu los - jak coś nie pójdzie - umie wycofać się i wrócić w stare koleiny, który zarówno zyski jak i straty przyjmuje z pogodą... Działa, by żyć i stara się w tym życiu urządzić jak najlepiej, co oczywiście nie wszystkim musi się podobać, ale o co nie można mieć doń pretensji...

Stara jeszcze nawet wydała na świat dziecię, tyle że martwe, więc pewne plany musiały zostać odłożone... Wzięło ją też potem na zazdrosne podchody, aż ją przewiało i wywiało na tamten świat... Nieład zapanował, nieboszczka leżała niepochowana, bo zimowa pogoda wszystko wstrzymywała w miejscu... Ale i w makabrach jest coś śmiesznego... Syn stwierdził, że matkę jednak trzeba pochować, bo rzecz nie za dobrze pachnie... Tedy poszedł kondukt do pastora, z wyspy na wyspę, po lodzie... Natura jednak w zanadrzu miała burzę, by ten lód nieco porozpędzać... No i tak wyszło, że nieboraki zgubiły trumnę ze starą - poszła w morze i już jej się nie udało wyłowić... Niestety, żywioł zabrał też samego Karlsona... Jedynie Gustaw dotarł do pastora, no i dwóch nieszczęśników utknęło na bezludnej wysepce, na której przyszło im czekać na pomoc... Tam też i w końcu odbyły się modły za zmarłych... Los tak chciał, że coś dostało od niego i morze... Karlson ginie w okolicznościach jakby rodem ze strindbergowskiego płótna, w gniewach niepogody... Ale to żaden tragizm... Taka kolej rzeczy - po życiu śmierć każdemu pisana, a wszyscy jesteśmy ledwie epizodem w tej nieustannej walce o byt... I wszyscy tak widoczni jesteśmy jak ten Ikar u Bruegla...

Do samego końca nie rozstaje się czytelnik z uśmiechem... A z pastora równy gość, mimo że umie zaleźć za skórę...

Także taka to kolejna moja ucieczka w stare druki... Polecam...

---

August Strindberg, Mieszkańcy Hemsoe, Nakładem redakcyi "Głosu", Warszawa 1894  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Breiðfjörð