Mądrość miotły
...takiej na przykład kościelnej, co całość życia, mimo że na niewielkiej podłodze, bo kościółek to wiejski, ogarnia - nie jest jak święty męczennik, co go ze skóry obdarli, ani ten, co go na ruszt rzucili jak kawałek karkówki; nie jest też jak czarny katafalk, co tylko zna życie od ponurej strony odejść i strat, bo też i z pewnością zmiatała z podłogi ślady radosnych uroczystości, wynikłych z miłości i z ludzkich nadziei... Wszystko się bruka, ale zawsze można sprzątnąć, by choć na trochę znów było czysto... Mam na myśli oczywiście miotłę bajkową, gadającą, tę od Strindberga i jego zamieszczonej tu w mym przekładzie "Podróży szczęśliwego Piotra"... Z jednej strony życie jest czarne, ale z drugiej całkiem białe... Gada ta stara miotła całkiem jak pani doktor Ewa Woydyłło, co podpowiada pewne recepty na szczęście... Miotła prężyła się kiedyś młodym drzewkiem w lesie i marzyła o wielkości, ale los zdecydował inaczej i drzewko skończyło jako drapaka na kiju... Przeszłości nie ma co rozpamiętywać, a zwłaszcza jej złych momentów, bo i tak to niczego nie zmieni, należy zaś cieszyć się tym, co jest. Dobra - nie stanę się wielkim drzewem. A że na dwóch nogach stać nie mogę, skaczę tedy na jednaj nodze, bo i tak ciągle jest jeszcze w życiu mnóstwo możliwości, mimo ograniczeń... Zawsze można być dobrym, a jak ktoś chce, to i może pokusić się o jakąś użyteczność, choćby niewielką. Najlepsze jest to, co się dzieje, bo też i nic innego nie ma! Po prostu! Nie możesz być wielkim, ale zawsze możesz być kimś innym...
Dzieje się coś, i tyle... No i cóż - idąc trochę myślą jednej ze znużonych dusz od Arne Garborga - mogę powiedzieć, że są dwie drogi: albo można tu ułożyć sobie jakieś stosuneczki, albo palnąć sobie w łeb... Chociaż może z tą śmiercią nie ma co kombinować - sama i tak przylezie, bo gdy się coś chce na niej wymusić, to często tylko komplikujemy sobie życie, bo to albo źle się trafi, albo nas jacyś dobrzy ludzie odratują, by nas porzucić potem w innym kącie piekła... Chyba że życie dopiecze tak, że już daje wytrych do zaświatów i zdolność, by skutecznie i stanowczo, bez drżącej ręki się nim posłużyć...
Idę w starocie, w dawne pisania, szacownie klasyczne, niektóre nawet przyprószone pyłem zapomnienia... Trochę się uśmiechnąłem, słuchając w jednym z podcastów prof. Markowskiego, którego tak kusi w tych podłych, ześwinionych czasach, by udać się na taką wędrówkę w czasie. Rozmawiający z nim redaktor Pałasiński nawet się rozmarzył i powiedział, że on to by się najchętniej przemieścił do pierwszego wieku, by zakosztować życia w Pompejach (i pal licho ten wulkan), ewentualnie mogłaby być średniowieczna Wenecja z budzącą wyobraźnię liczbą pracujących tam ladacznic... Ale profesorowi chodziło raczej o własną przeszłość i on by się najchętniej przedostał do lat osiemdziesiątych minionego wieku, gdzie wśród bryndzy kiełkowało jednak sporo nadziei i w innych demoludach dostrzegano u nas heroicznie buzujący ferment i tacy byliśmy w ich oczach do przodu... Ja w sumie też tam idę, bo i dosyć dużo słucham muzyki z tamtej epoki, ale też wracam do tamtych literackich moich odosobnionych fascynacji, co siłą rzeczy z kolei wypycha mnie w dawniejsze jeszcze czasy, w przełom wieków XIX i XX, w te wszystkie zwątpienia, niepokoje, pustki, wyzwolenia i gdzieś w głębi szykujące się przewroty, o których jeszcze nie wiedziano, jak straszne one będą, najstraszliwsze w dziejach w sumie... Więc jest i trochę szmiry Przybyszewskiego, który jednak stanowi fantastyczny fundament dla późniejszych Witkacowskich wyczynów, tak cholernie ciągle aktualnych, co w absurdach i przerysowaniach jednak dobrze nas charakteryzują i są komentarzem do naszej powalonej rzeczywistości... No i jest ta skandynawska klasyka i kamraci Przybyszewskiego, bo i wspomniany tu już Garborg, i Herman Bang, no i Strindberg... A dziś nawet jest przyjemniej, bo wtedy jeszcze nie czytywałem Strindberga w oryginale, a teraz i owszem... Tak że umykam, bo tak jakoś wypada... Ja już w tamtych czasach nauczyłem się żyć obok, taki inny gość, z którym niekiedy się ktoś przyjaźnił, tak ze wstydem, co mogłoby trochę sprawiać przykrości, ale mnie raczej bawiło... Mówi się trudno. Jak się ktoś wstydzi, znaczy, że się boi... Choć w pewnych obszarach życia pewna wstydliwość by się przydała, w tym publicznym, któremu się przyglądam... Co za brawurowe typy, biorą dary losu po to tylko, by się zaraz skompromitować i rozczarować... Tak że żyję obok, i w dawnych czasach...
Chociaż te dawne czasy jakoś o dzisiejszym dniu zapomnieć też nie pozwalają... Jak choćby ten Piotr szczęśliwy Augusta Strindberga, taki szwedzki Peer Gynt, nie taki sławny jak jego norweski kolega, ale równie barwny, niepoprawny, co też i za wiele się nie nauczył, co najwyżej zobaczył, że ciągle będąc kimś innym niczego nie osiągnął, że takie właściwie nic z niego, mimo mocy, którą posiadł był magicznie, że to taka cebula, którą można obierać z kolejnych warstw, na łzy właściwie puste... I tak mi to przypomina dzisiejszą politykę, w której nikt jakoś nie potrafi wygrywać... Dokonała się jakaś magia nie tak dawno temu, Piotruś dostał to, o czym marzył - i raptem nic z tego. Umiał sobie zyskać poklask, tłum stanął za nim, któremu obiecał wyrównanie wszystkich dróg - ale trudy go pokonały, brakło odwagi i chęci do działania. I górą pozostał łajdak, który zaanektował sobie kawałek placu, by innemu łachudrze postawić pomnik... I na nic energia ludu, na nic ich publiczne śpiewki... A jak już Piotr sięgnął gdzieś indziej po władzę królewską, to też go ona nie ucieszyła, bo niczego nie umiał poświęcić... A jak już coś się chce zmieniać, to trzeba mieć odwagę, wiedząc, że można upaść... A tu raptem po zwycięstwie cisza, zwątpienia, czekania jeszcze na dodatkowy dar, bo uwierały przeszkody, hamletyzowanie, brak stanowczości, choć hasła i zapewnienia co do swej sprawczości były takie porywające - że aż porwało ludzi i stali do świtu w chłodzie, by się wypowiedzieć...
Przyszło rozczarowanie... Piotr sięgnął po czarodziejski pierścień, by po prostu uciec... A tchórzom z naszego podwórka zrobiono psikusa... Ciągle ich jakaś zewnętrzność krępowała, jak dyby... I tak w nich zostali. Teraz jakieś zrywy po ślimaczych rekonstrukcjach się porobiły, ale to będzie taka szarpanina na jednej nodze. Oczywiście trzeba brać, to co jest, ale ile czasu i tchórzliwie i oszukańczo (ileż tej naiwności w polityce - nie dostrzeżono na przykład w radosnym entuzjazmie słomianego ognia, że na przyczepkę doszedł elokwentny Szymon z urojeniami posłanniczymi, któremu (jak i też innym marzycielom) powrót Donalda wszedł burzącą stopą w wyfantazjowaną planszówkę, który jest postacią słyszącą głosy - a głosy - no cóż - bogowie jakoś nam ostatnio nie sprzyjają, wiec można było przypuszczać, wiedząc doskonale, że nie ma żadnej trzeciej drogi (poza tą wiodącą samego wizjonera na śmietnik, względnie trzęsawisko, na które, poza błędnym ognikiem elektorat już się nie będzie zapuszczał), ku czemu, kierowany podszeptami, zwróci się gaduła, u zarania względem głównej siły opozycyjna, choć dosiadająca się do torcika... Na jeden ruch, na jeden fajerwerk wystarczyło...
Pozostanie szarpaczka, Szymon już nie istnieje w zasadzie, co mnie śmieszy, bo nie przypuszczałem, że sam się załatwi tak szybko, odsłaniając drogowskaz na swej trzeciej drodze... Fenomenalna kompromitacja i absolutny już brak wiarygodności... Modliszka żoliborska nawet tego zera - bo tym dla niego od początku jest elokwentny Szymon - nie będzie musiała zjadać... To tak bardziej pod obcas tego gospodarza innych urojeń - nie o niebiańskich zgodach, ale o zbawczym porządku dla nas wszystkich, porządku na kacapską modłę, z pomniczkiem i własnymi cwaniakami, złodziejami...
Czy się kacapski sen ziści? Jeśli śniący znów dostanie na tacy wszystko, będzie ostro i rewolucja zostanie dokończona. Jej szkielet jeszcze się trzyma i może przetrzymać... Po tym zaprzysiężeniu ostatnim przecież całkiem w pionie, wyrastając z poziomu podłogi startej brudną szmatą, który, w marzeniu żoliborskim, ma być dla nas nie tyle jakimś wzorcem do oglądania, tylko sklepieniem nad naszymi otumanionymi głowami żyjącymi pośród ciszy cmentarzyska...
Są dwie pcie, są różne postaci. Jest Nawrocki, jest Batyr. Taki mamy aktualnie wybór. Jedni mówią tak, inni tak... Gdzieś tam się śmieją w świecie, że po błaźnie pałac podarowano pimpowi... Taki los... Ja wprawdzie nie dałem mu tam przepustki, ale posiano tyle wątpliwości, że dziś nie wiem, w jaki sposób potraktowano mój głos. Do niedawna wierzyłem w uczciwość przynajmniej niektórych instytucji. Przynajmniej ufałem demokratycznym mechanizmom, które z wyrazem mojej woli nic nie kombinowały, tak że zawsze, nawet będąc po przegranej stronie, przyjmowałem werdykty bez zastrzeżeń. Działa to, co sobie zawieszona rewolucja przemaglowała - wszystko popsute, niewiarygodne, obsiane prymitywnym głuptactwem, skopane bezładnie, zmącone... No i wyłonił się strażnik bajzlu. Po pajacu kolejny koleś znikąd... To jest też pewien fenomen - sprzedali sprawni marketingowcy znów jakieś nic, no i wielu to kupiło... Tylko gdy się weźmie te niedawne jeszcze entuzjazmy przed wyborami parlamentarnymi, dzisiejszy wybór jest taki nielogiczny...
Niektórzy się nad tym głowią... Bo tylko przecież zwarcia można się było spodziewać. Jest tak wokół niespokojnie, a my jeszcze tą naszą łódeczką bujamy... Ale dla niektórych ulga, bo długopis do ułaskawień w dobrych, budzących nadzieję rękach... A mnie zaś żal... Ten najwyższy urząd tak totalnie został ośmieszony, zacne odznaczenia to dziś nieszlachetne błyskotki, i to wszystko teraz znów w rękach byle jakich, jakiegoś kłamcy, lawiranta, kibola, któremu nacjonalizm mordobijny z patriotyzmem się myli... Tak go postawiliśmy na bramce, ochroniarza konstytucji, ponoć i byłego sutenera...
A inny, co kiedyś łzy ronił nad gwałconą konstytucją, po nocach spotyka się z jej gwałcicielem... Takie to nakazy w chorych głowach bywają i rozbrzmiewają...
Można też jednak z humorem do rzeczy podejść, bo też i dobre to koło ratunkowe. Jak w stand - upie Mateusza Sochy... Podoba mi się... Człowiek kładzie się spać z myślą, że wygrał Rafał; już słodkie, lewackie takie ma sny: łąka, tęcza, jednorożce, imigranci weseli w podskokach, zaś obok każdej Żabki klinika aborcyjna; a tu raptem nad ranem dostaje z liścia i słyszy głos Karola: Dopłacasz za kolejną godzinę albo wypierdalasz!
Z tyłu mrok, przed nami mrok, i błędne ogniki nauki... W tym socjologii i politologii...
Więc tak obok. Programowo sceny politycznej nie oglądam, tak że ponury spektakl zaprzysiężenia widziałem tylko na nieruchomych kadrach. Nie chcę widzieć w tym życia. Niech to gdzieś obok się toczy, niech do mych uszu docierają komentarze. Ale samych polityków słuchać mi się już nie chce. Po tej partaninie ostatnich wielu, wielu miesięcy mam dość. Okrążam łukiem tę część chlewu.
Jeden świat, w jednym miejscu, na różne sposoby może być oglądany i rozmaite przywodzić myśli i uczucia... Myślę teraz o Oslofjordzie, nad którym lubię przesiadywać, wpadając w swoje pogodne melancholie, do których jestem bardzo przywiązany. Gram od Garborga też lubi tam łazić. Dekadencki typ, urzędniczyna o literackich ambicjach, wątłych, przepierdzielający kawalerskie życie nad kieliszkiem w legendarnym Grandzie, we wszystko wątpiący, znużony, na nic nie zdecydowany, myślący o śmierci samobójczej - jedni tylko myślą, a inni się zabijają rzeczywiście - jak doktor Kraale, po którym nikt by się tego nie spodziewał... Obiecał, że da znać, jeśli jest coś po drugiej stronie... Dla Grama niewiele się wyjaśniło, poza tym, że tylko wzmógł się strach, rozpanoszyły upiory, dość ratunkowo... Więc się życia przytrzymał... Jakoś znośnego, choć okropnego. Ciągle w nim bowiem jakaś partanina i pełno utyskiwań. Ale nie jest tak źle, skoro ludzie dla swych cierpień potrafią znaleźć jakiś wyraz... Nordstrand i droga ku Ljabru. Zwykła przechadzka Grama i koleżanki... "Fiord zamarzł. Wszędzie śnieg. Bezmiarem, próżnią ziewa olbrzymi obszar śnieżny przez szarzejące światło zmierzchu. - Takie samo jest życie - powiadam - otwarta próżnia, zamarzła topiel śnieżna ze światłem zmierzchu i szarym niebem śniegowym. Smutnie tak być samotnym wędrowcem w takiej pustce..." Tam też zaświeciły kiedyś barwy "Krzyku" Muncha... Wyraz ujęty w barwy. Postać z obrazu nie chce nawet na to patrzeć... Różne oblicza piekła. Nie na samotną przechadzkę... A jeśli, to dla mocnych duchów... Zmierzchy. Albo w obłędnych kolorach, albo szare... I w to, i w to lepiej nie wnikać za głęboko...
Ratunkiem jakieś zajęcie, jakiś ruch, jakaś odnawiająca się duchowość... Na pewno nie warto za wiele oczekiwać od zewnętrznych sił. Żadne czarodziejskie pierścienie, wróżki, chociaż niektórzy ciągle śnią o tym, że ktoś coś w końcu takiego wynajdzie, że podane na tacy samo nam życie przemieni w raj.
Piotr od Strindberga chyba się nie zmienił. Powierzchowna podróż niczego nie uczy. Nie tu, to tam, nie tak, to inaczej. I nawet wierna Lisa chyba będzie musiała się jednak rozczarować. Dała mu w końcu kredyt zaufania, ale on ciągle wierzył w moc wróżek... Nieustająca wiara, że wszystko się samo jakoś ułoży, bez naszego wysiłku... Jak wcześniej nie zadbał o dary losu, pewnie i o miłość nie zadba... Każdy happy end to tylko przystanek... A potem śmierć... Po wielu różnych szczęśliwych zakończeniach i fantastycznych zjawiskach, z których jakże często nie potrafimy korzystać, bo nie chce nam się za bardzo wysilać...
Póki co dzieje się, co się dzieje... Ciągle jesteśmy na drodze, na której możemy zaprzepaścić wszystko to, co zyskaliśmy, co tworzy czas najlepszy w naszej historii (on jeszcze ciągle trwa), o czym marzyliśmy wtedy, tam, w tej epoce, do jakiej chce wyemigrować wewnętrznie prof. Markowski...
No cóż, czasem się nie powiedzie, czasem wysiłki idą na marne... No i też gdzieś człowiek idzie na wieżę... Ale lepiej po życiowych wysiłkach jednak, o czym też, w innym miejscu, opowiada Garborg...
Swoją drogą jakże mnie zaskoczył Arne Garborg swoim wizjonerstwem. Nie czytałem wcześniej tych jego "Znużonych dusz". Tak mi ostatnio wpadła w oko ta książka, wydana u nas jeszcze w czasach zaborów, puszczona przez ruską cenzurę w 1893 i wydrukowana w 1894... I oto tam taki zaskakujący obraz naszych czasów: (...) Następnie przychodzi uprzejmy gospodarz i zapytuje każdego z osobna: "wybrałeś pan? i cóż życzysz sobie widzieć? jaką operę chciałbyś słyszeć?" Poczem każdy zasiada przy swoim telefonie i swojej tabliczce, która odbija fotografie obrazów danej sztuki, chwilowo tak, że nie tylko każdy słyszy, co mówią, ale nawet widzi, co się dzieje, widzi każdy ruch, każdą grę fizygonomii. W międzyaktach goście spacerują sobie, dzieląc się wrażeniami. Jeden zachwyca się hiszpańską tancerką w teatrze Eden, podczas gdy inny kona z zapału dla speech'u Gladstone'a... To mi zabawa!*
Gram powątpiewa w takie rzeczy. To zewnętrzne środki, które szczęścia nie przyniosą. Ale jego rozmówca w nosie ma szczęście. Bo cóż byśmy robili ze szczęściem... Szczęście to nuda... to sen albo śmierć. Nie mogę sobie wyobrazić stanu rozpaczliwszego nad stan szczęścia - powiada. - Ludzie zawsze będą niezadowoleni. Ciągle ich coś będzie kłuło. I będą gnali naprzód... I plątali tu i ówdzie, także i jako płytcy szarzy turyści - mody przychodzą i odchodzą, by znów powrócić - Gram z dziewiętnastowiecznej powieści narzeka za sezonowy najazd turystów, przez których miejscowi nie mają się gdzie podziać... Dziś Skandynawia na powrót stała się modna, co znów miejscowych przyprawia o ból głowy - mnóstwo uciążliwości i zachowań budzących niesmak, tak że życie w tak zwanej atrakcji turystycznej staje się po prostu trudne do zniesienia... Jakże wszystko już było...
... No i właśnie - gnanie naprzód, a tak naprawdę to wędrówka po okręgu... Tak się przekonujemy, my, starsi szczególnie... Mamy swoje tabliczki, tym razem nie z gliny, i jakoś nęci nas to, co ludzie z pokolenia naszych ojców chcieli z siebie strząsnąć... No i wojenna szczepionka przestaje działać... We mnie jeszcze jest, bo przekazy mam z pierwszej ręki... A tu krwawe tęsknoty, autorytarne sny, jednak...
Tak czy owak wszystko jakaś miotła wymiecie... Tu pewnego durnia w końcu przegnała miotła czasu... Ale postanowiliśmy sobie jeszcze trochę pobrudzić... I jakoś trzeba z tym żyć... A jak bez dwóch nóg, no to na jednej... Jak mówiła prof. Staniszkis: - Jak się przewracamy, to się bawimy na leżąco...
-------
A tu jeszcze może trochę muzyki... Morrissey... Life is a Pigsty... Tak mi przypasowało... It's the same old S.O.S. ...
--------
*) Arne Garborg, Znużone dusze, Paprocki i S - ka, Warszawa 1894
Komentarze
Prześlij komentarz