Z wczoraj na jutro
Wojna wybuchła. Zły los, od tak dawna ciążący nad Europą, wyrywał się na wolność i gnał poprzez miasta, zamaskowany jako zdyscyplinowane "zgranie" wszystkich przewidzianych i wyćwiczonych czynności, szalał w głowach i sercach ludzkich jako przerażenie, uniesienie, patos nieszczęścia, potęga przeznaczenia, poczucie siły i gotowość do ofiar... Tak to w "Doktorze Faustusie" pisze Tomasz Mann o początku pierwszej wojny światowej... Poprzedzała ją piękna epoka, jak zwykliśmy mówić o czasach po zakończeniu wojny francusko - pruskiej z 1871, o czasach spokoju, postępu, choć i pełnych niepokoju w nagle tak bardzo odkrytych ludzkich duszach... Tak się radosny rozwój mieszał z rozkładem i tak w tym wszystkim przebijała się jednak na wierzch wiara w spokój - że może już przestaniemy się na dobre ciąć, że przed nami już tylko spokojne wody, bez przesadnych - w każdym razie - huraganów... Ale jednak pod powierzchnią zbierała się energia zła, o czym doskonale wiemy... I po strasznych wojnach oraz następujących po nich dekadach politycznych zmrożeń, znów nastały lata, w których ufaliśmy, że do pewnych zachowań brutalnych nie ma już powrotu... Z upływem czasu jednak zorientowaliśmy się, że wdepnęliśmy na bardzo niepewną, niebezpieczną ścieżkę... Zły los ciągle powraca, przypomina o sobie i chce wyrwać się ponownie na wolność. Już to zresztą robi, po sąsiedzku całkiem... I raz za razem powracają obrazy, te same, jakże znane z historii, gdzie gnają przed siebie uciekinierzy, gdzie strata goni stratę, gdzie się pali i wali...
W owej wspomnianej wyżej belle époque objawiał się światu talent Duńczyka Hermana Banga, który wojnę postanowił trochę czytelnikowi przypomnieć. Zrobił to w powieści "Tine"(1889), która u nas ukazała się w 1904 roku właśnie pod tytułem "Wojna", choć ona jest tylko tłem, tłem dla pewnej tragicznej miłości wśród takiej prowincjonalnej ludzkiej drobnicy, o jakiej zresztą pisarz chętnie i w cudowny sposób opowiadał...
Herman Bang (1857 - 1912). Dziś zacny klasyk, co może już trochę wyparował z powszechnej świadomości, który swego czasu jednak osiągnął na europejskiej arenie status pisarza modnego. Wspaniały literat, wytrawny, płodny dziennikarz i reportażysta, także zaangażowany w teatralne produkcje człowiek (chciał być też aktorem, ale na tym polu poniósł porażkę). Pochodził z rodziny dotkniętej szaleństwem. On sam też na swój sposób był odmienny, ponieważ natura "zaszalała" w nim też nieco, czyniąc zeń homoseksualistę, co oczywiście nie ułatwiało mu życia. Często skazywano go na izolację i najzwyczajniej w świecie obrzucano go błotem. Dziś mówi się o nim, że to taki duński Oscar Wilde... Od zarania był mało cenzuralny, bo w świątobliwych czasach pisywał o sprawach, o których nie chciano zbyt głośno mówić... A bo to między nim a nią nazbyt duża różnica wieku albo - tu można przywołać sutenera, co kampanijnie wołał, że pucie są dwie - owe pucie nie takie były różne... Głośne nazwisko, czasem na wygnaniu, bo żeby pożyć troszkę z partnerem, trzeba było zahaczyć o Paryż czy Pragę... Chociaż w miłości chyba szczęścia za wiele nie miał... I taki już wielki w Europie, ale i taki zaszczuty, samotny i już dość schorowany, udał się w swym często wędrownym życiu z odczytami i do Stanów Zjednoczonych, gdzie dopadła go śmierć, w trakcie podróży, w wagonie kolejowym... Dawno, ponad sto lat temu niejeden wrażliwy gejuszek ronił łezkę czy to czytając jego "Mikaela", czy dowiadując się potem o tej samotnej śmierci w kolejowym przedziale... Ładnie o tym kiedyś napisał w autobiograficznej książce "Punkt zwrotny" Klaus Mann, dla którego pokolenia wśród chłopców o jego orientacji Bang był jednym z głównych życiowych bohaterów... No i warto dodać, że Bangiem bardzo szybko też zainteresowało się kino, jeszcze nieme, tak więc u zarania ruchomych obrazków na ekrany wskoczyła i gejowska tematyka...
Ciche egzystencje. One były dla Banga szalenie interesujące. Taka ludzka, krucha drobnica, często kryjąca jakieś tęsknoty, niespełnienia. Tak jest i w tej "Wojnie". Bo ta wojna w takie właśnie życiowe zaciszności wkradła się z całą brutalnością. Była sobie młoda Tine, córka kościelnego i wiejskiego nauczyciela, która chętnie pomagała w gospodarstwie nowego leśniczego... Pogoda, sielanka, spokojne życie... Tine podkochiwała się w leśniczym, ale wszystko trwało sobie w bezpiecznych ryzach, w aurze niewinności i dziewczyńskiego marzycielstwa... Jednak pewnego razu życie wpadło w ucieczkowy tryb, bo polityka zapragnęła trzęsienia ziemi, więc żona leśniczego razem z ich synkiem pierzchnęła do Kopenhagi, samego zaś leśniczego powołano do armii... Przyszedł rok 1864 i czas drugiej wojny duńsko - pruskiej o Szlezwik... I oto spokojna, prowincjonalna miejscowość znajduje się niemal na samej scenie wojennego teatru... (Ach, te słówka - pamiętam, jak się na samym wstępie skonfliktowałem w ogólniaku z panem od wf, na pierwszej lekcji zaraz, takiej organizacyjnej, podczas której rozwodził się nad tym, że to nie powinno być wychowanie fizyczne, tylko kultura fizyczna - na co ja mruknąłem: piękne słówka - najpierw kultura fizyczna, potem sztuka wojenna - to ja już wolę spoconą krzepę na tarlisku i rzeź... Nie podoba mi się bowiem zbytnie czarowanie słowami, a już tym bardziej zbulwersował mnie tamten pajac, który opowiadał o fizycznej kulturze i zdrowiu, będąc zaniedbanym nałogowym palaczem z popsutymi zębami, co już było szczytem bezczelności i hipokryzji... {I ja miałem dla takiego uzurpatora zdejmować spodnie i biegać za piłeczką... I trzeba było to robić, bo ten cymbał uważał się za pierwszego po Bogu - tedy nauczyłem się w tamtej epoce szczeniackiej, jak wiele w życiu mężczyzny zależy od zdejmowania spodni!!} Niesłychane zupełnie zjawisko w całym tym szkolnym panopticum.) Oddziały duńskie wycofały się spod starodawnych umocnień Danevirke i naraz spokojne domy stały się kwaterami dla całej masy młodych mężczyzn. Tak jest i w rodzinnym domu Tine, tak też i w pobliskiej leśniczówce. Nieszczęście, niepewność, widmo śmierci i radość dziewcząt, bo te uwijały się w tym niespodziewanym, spadłym jak z nieba miłosnym ukropie aż miło. Bo blisko śmierci panoszy się ta śliska, fizyczna miłość - samicze próżnie w porę się chcą napełnić życiodajnymi soczkami, chcą zassać, ile się tylko da tych wszystkich wydzielin... Pod każdym względem narasta brud. Poobijane meble, zdeptane dywany, drogi i wszelkie możliwe ścieżki to już tylko błotniste bajora. Wieś staje się sypialnią i garkuchnią dla frontu. I burdelem... Chłopcy w mundurach stają się szalenie powabni... Miłosny żar ogarnia i Tine, do leśniczego afekt rozpala się razem z wojennym ogniem. Jeszcze się chce przed tym ratować, chcąc iść na służbę do lazaretu w Augustenborgu, ale mama ją powstrzymuje i jeszcze nawet leśniczego prosi, by przekonał młodą, by ta nie szła, bo przecież w domu jest potrzebna, bo ojciec schorowany... Dookoła wali się świat, a to zwyczajne życie trwa przecież nadal, bo jak zawsze ktoś się starzeje, ktoś traci siły i śmierć po niego idzie nie w bitewnym zgiełku. Wszędzie żołnierze, wszystko nad wyraz i w przyspieszonym tempie zużyte, nie wiadomo, w co ręce włożyć, a jeszcze trzeba przecież poasystować przy starym ojcu, co już się oddala od rzeczywistości i jej problemów, w swoim, bynajmniej niewojennym rytmie... Z początku to jeszcze zabawa zagłuszająca różne niepewności... Pierwsza lawina ma w sobie piosenkę, wesołość i seksualną ochotę; potem nadeszła druga lawina - uchodźców - baby i dzieci głównie - chaos, płacz, bo wszystko stracone, bo się dzieci pogubiły, bo grosza przy duszy już nie ma, a jeszcze wszystko pięć razy droższe nagle... Stały scenariusz - skubią cię obcy na równi ze swoimi... Wiosenne wieczory rozświetlają łuny pożarów. A na tym wojennym zapleczu pokładziny zmieszane ze świniobiciem, w coraz większym błocku... Panny ciągle gdzieś na lampartach - nie upilnujesz młodości. I Tine poszła za leśniczym, który się na trochę znów pojawił... Ulżyli sobie, raz...
Można, znów wracając do "Doktora Faustusa", powiedzieć słowami Schildknappa, że wojna to gnój, smród, okropności amputacji, swobody seksualne i zawszenie... No i oczywiście propagandowy sos...
No i trzecia lawina... Wyspa Als płonie, jatka pod Dybbøl, i zaczynają spływać ranni, którzy często stają się trupami. Ludzki brud i smród... Piekło się rozpętało, ale w tym jakaś niby miłosna, a jakaś nieczuła, samolubna, chciwa nuta, bez wyczucia, bez względu na dramat... Oto panienka nakrywa stoliczek i tworzy klimacik na schadzkę - jak wróci z tej wojennej rzeźni, to przecież automat zechce się posilić przed stosuneczkiem... Potem było wstyd, bo jej oczy otworzył na to, co widział, co przeżył, do czego się w międzyczasie poniżył, zdradzając żonę, i zwrócił też uwagę na to, co sama ujrzeć mogła, czemu pomocny był po prostu dostatecznie dobry punkt widokowy... Jej złego słowa naturalnie nie powiedział - te sobie później dopowiedziała sama, na własną zgubę...
Mam wrażenie, że Bang lubił męskie nogi. W subtelny sposób pozwala się tego domyślać (mi z powodzeniem, bo sam jestem miłośnikiem męskich kończyn dolnych) i wiadomo też dobrze, po której stronie leży piękno... Patrząc jednak na świata dzieje i ludzką niedolę, można pokusić się o myśl, że mężczyzna ma na pieńku z bogami. Bogowie zrobili wszystko, co w ich mocy, by stworzyć coś w piękności swej przerastającego każde uznawane za piękne zjawisko we Wszechświecie, tyle że ten twór jakoś nie okazał wdzięczności... Nie dość dobrze był może podziwiany... Tedy został skazany na podziw nie tyle za piękno, ile za piękno ubabrane... Płeć piękna skazana została na brzydkie życie, często strącana w okopy albo zakuwana w pancerze, wpędzana w wir okropnych robót, w ciężary; pozwolili bogowie mściwi na to, by odmawiano jej uczuć i w ogóle posiadania jakiejkolwiek psychiki ( no, jakieś tam rudymenty może w sam raz na histeryczny honor) - i na tych błotnistych ścieżkach życia, na deser taka zgniła wisienka, acz w lukrze baśni o księżniczkach i w pachnidłach, wisienka w postaci płci szpetnej a chłonnej... I spróbowałaby piękna płeć nie chcieć - patriarchalna kultura gwałtu ma często w kobietach najzajadlejsze strażniczki... Rzucili piękno w błoto...
I tak to sobie umykam w dalekie czasy, a one ciągle przypominają mi o tym, co tu, teraz, za mego życia... Żyłem w czasach, o których sądziło się, że skazane są już tylko na pokój i na wspaniały postęp technologiczny... Wiek temu z okładem w coś podobnego wierzył Strindberg - że wszystko idzie ku dobremu i cała ta ludzka pomysłowość będzie już tylko używana dla ogólnego dobra i pomyślności... Widać w jego twórczości, jak bardzo fascynował go postęp, jego bohaterowie zaraz wykorzystują w życiu codziennym wszelkie techniczne nowinki... Szedł z duchem czasu, wierząc weń... I ja też nawet kiedyś chciałem wierzyć w koniec historii...
I tu obrazek wojenny, jeszcze sprzed największych okropności, które my mamy już za sobą i które jakoś już ulatują także w zapomnienia... Zaprzeszłości to niemal równe bitwie spod Dybbøl... Gdzie są chłopcy z tamtych lat? Dawno w grobach i dawno już przemienieni w kwiaty, co też już dawno powiędły...
I teraz widzimy, jak wojna wlazła w spokojności zwyczajnego życia. Od lat już się panoszy, dając przy okazji coraz gorsze widoki na przyszłość, bo wszystko wpada w ręce wariatów, którym tak się rzuca władzę jak banany małpom... Weszła w takie spokojności o jakich i pisał Bang, gdzieś tam, na duńskiej prowincji. Rożnica tylko w strojach, zabawkach... Tam jeszcze świece nie tylko dla kaprysu nastrojowości, ale ta sama przytulność (całkiem hygge), te same chichoty, kwiaty w ogrodzie, krowy na pastwiskach, dobre ciasto - leśniczyna się ucieszy... W gospodzie kieliszeczek, jakieś godzinki urwane na karteczki, kościelny dzwon, chrzciny, wesela, pogrzeby, miłostki, tęsknoty, dziesięć przykazań... I nagle trzask - łamie się wszystko, łącznie z obyczajnością... I pędź, pędź mężczyzno nieszczęsny do diabła, tylko nie zapomnij zostawić spermy...
A przy okazji lektury o tej wojnie z zamierzchłych czasów przypomniały mi się moje miodowe czasy nowego życia, coraz też już odleglejsze, kiedyśmy to w naszych miłosnych początkach w tamtych stronach właśnie, po Szlezwiku m. in. się snuli. Ślady po jeszcze dawniejszych czasach, tych wikingowych, bo to i Hedeby i rzecz jasna umocnienia Danevirke, co swoją militarną funkcję jeszcze i w czasie drugiej wojny światowej trochę pełniły... Sporne tereny podzielone wreszcie ostatecznie po plebiscycie z 1920 roku... Miły czas spędzony tam na pograniczu niemiecko - duńskim, na ziemiach, o które kiedyś przelewano krew, nad czym od dawna już cisza i ujutność, jak po każdej zresztą bitwie... No i jeszcze do tego Sylt, na który od lat obiecujemy sobie powrócić, ale ciągle coś w tym przeszkadza, ciągle nie po drodze... Jedne z najmilszych wakacji... Długo już po wojnach... A jeszcze przed tą u sąsiadów napadniętych przez kacapski antyświat...
Gdzieś za nami potwory, podobne do tych, co się uwolniły teraz... A ile jeszcze czeka? Jak zawsze: kto może, to w nogi, reszta na rzeź albo zdech byle gdzie, a za mundurem panny sznurem...
***
Herman Bang, Wojna (Tine), Wydawnictwo Redakcyi "Przeglądu Tygodniowego", Warszawa 1904
Komentarze
Prześlij komentarz