Biały dwór
I znów coś starego. Dawno już temu modny pisarz z Danii, o którym Przybyszewski pisał, że wydzierali go sobie mężczyźni, którzy swoją podobiznę i własne tragedie widzieli w postaciach z taką genialną siłą i śmiałością narysowanych. Szalały za nim kobiety, których melancholijną wstydliwość i chorobliwy urok opiewał, dobijano się o niego w każdym salonie i w każdej redakcji, psuto go i pieszczono, aż wreszcie z genialnie uposażonego chłopaka stał się dwudziestoletnim blagierem i snobem.
Swoje powieściopisarstwo zaczął Bang od skandalizujących "Beznadziejnych pokoleń" A Przybyszewski, tłumacząc ten szybki sukces młodego pisarza, dał po głowie trochę Danii... Ach, gdzież ci silni wikingowie, gdzie te chłopy, gdzie - można by było zwołać... Jak to pisał Polska - taką ksywkę nadał Przybyszewskiemu Strindberg, żeby unikać nazbyt szeleszczącego nazwiska - Cała Dania jest krajem ludzi doszczętnie zdegenerowanych. jeszcze tu i ówdzie nad brzegami sundów mieszka lud zdrowy i silny, który na chwilę się nie zawaha wypłynąć na rozszalałe morze podczas najstraszliwszej burzy małymi łodziami, nie braknie jeszcze takich, co miesiącami całymi przebywają na małych wysepkach, ale na wsi w równinach zamieszkały odwieczne pokolenia szlachty duńskiej, całkiem już wycieńczonej i wymierającej. rasa magnatów od wiek wieków osiadła w swych siedzibach, gaardach, jak się po duńsku nazywają, całkiem wyniszczała i coraz więcej marnieje i niszczeje. --- Cała nowoczesna Dania to jedno straszne "beznadziejne pokolenie", rozpieszczone bez miary, wyrafinowaną rozpustą trawione, rozhukane żądzą użycia, jakimś chorym pragnieniem, by czym prędzej się nasycić, wszystko to w siebie wchłonąć, co najwięcej przeczulona kultura obca i swoja dać może...
Tak że taka to Dania, zniewieściała i bałwochwalczo wielbiąca Paryż...
Herman Bang, jak to pisał dalej Polska, zawdzięcza całą swoją sławę temu, że z całą bezwzględnością odkrył ten pobielony grób pełen zgnilizny. Dania się przejrzała jak w lustrze i z gniewem podeszła do dzieciaka...
Zbór Bangowskich postaci szczególny jest. Dużo ludzkich niespełnień, dużo poukrywanych namiętności. Kobiety drobne i przeczulone - istotnie - tak, półparyżanki na bicyklach i w automobilach, i wysiadywacze kawiarniani - w wielkich oknach przeżyte i znużone twarze młodych chłopaków, co ledwie u progu życia postarzeli się i zwiędli.
Bang - chciwy wrażeń, wędrowiec, i paryżanin też, wiedeńczyk, berlińczyk, prażanin... Zepsuty Bang, jak opowiadał Przybyszewski - taki kocioł, co garnkowi przyganiał... Ten pisarz, dziennikarz, reżyser w końcu jednak świecidełkami świata nieco się rozczarował. Miłośnie też się nie powiodło, wiecznie z jakąś policją na karku... No bo kto to widział, żeby tak chłop z chłopem. Próbował szczęścia w Pradze z pewnym aktorem, ale związek się rozwiązał - pozostał po tym wzruszający wiersz...
Herman Bang - cudowne dziecko, zacnie zresztą skoligacone, bo wśród jego krewnych sam Grundtvig - rozpieszczony snob, lowelas, aktor, błazen, także ten życiowy - nagle w czystych wspomnieniach, już po burzach, po gniewach, bo mu przecież trudno było przebaczyć, wszak tak ojczyznę ośmielił się ośmieszyć. I to jeszcze na dodatek pedzio! Wrócił jednak, po tych wszystkich życiowych kałużach, sponiewierany i często też odsądzany od czci i wiary, by ponownie skupić na sobie ojczyźnianą uwagę...
Biały dom. W tłumaczeniu Przybyszewskiej "Biały dwór"... Bo rzecz ta po polsku robotą jest małżeńską, gdyż tłumaczenia dokonała Jadwiga Przybyszewska, a słowo wstępne skreślił Smutny Szatan... Jednak oboje przysiedli przy skandynawskiej rzeczy, choć mocą chorobliwie zazdrosnej Jadwigi Przybysz o swej skandynawskiej przygodzie pisał niezbyt dobrze. Także i tu zresztą trochę niepochlebnych słów padło, ale jednak coś też potrafił docenić - z Duńczyków poważał obok Banga także znakomitego Gustava Wieda - więc dobre i to... No i nazwisko Baga było wtedy magnesem... "Biały dwór" się spodobał i w krótkim czasie doczekał się dwóch wydań...
Bang urodził się na wyspie Als, w Asserballe, tam się początkowo chował, aż do wojny duńsko - pruskiej... No i wyczarował świat swego dzieciństwa, swoje źródło... Spokojny pejzaż, melancholijny... Biały dom, gospodarstwo, rozwydrzone nieco sługi, parobkowie, dzieciaki, tata, mama, jest i Tine, córka kościelnego, co wpada do białego domu, by się zakrzątnąć tu i ówdzie. Prowincjonalne romanse, zwierzęce popędy, którym tylko wyrozumiałość w gruncie rzeczy się należy. Mama, tata - oboje pisarza dość szybko odumarli - ale wtedy wszyscy jeszcze żyli... Spokojne życie, z przysmakami, ciche dość, zakłócane tylko czasem wypadkami, odwiedzinami... Najgorszy wypadek to ten, gdy od strzału zginął syn sołtysa - taki piękny był, i dziewczęta czuły żal (ach, te męskie nogi u Banga) - chłopak do miłowania chyba tylko stworzony, a cóż to za rękojmia na życie... W centrum tego wszystkiego jest matka, matka, która ma przeczucie nieodległej śmierci... Życie jest dość złe, szczęścia są bardzo ulotne... Niewiele tego, choć wydawać się może inaczej. Wszak wśród nielicznych wielkich szczęść jest sporo drobnicy, okruchów szczęścia... Są starości, które niespecjalnie mają ochotę na wymądrzanie się - niech sobie każdy po swojemu życia zasmakuje... Lawendowe zapachy panieństwa, wyszywane gwiazdy panny Heleny... Życie z dawnych lat, w którym nie ma tego wszystkiego, czym my się dzisiaj bawimy. Życie oświetlone małymi płomykami, gdy zmrok zapada... Dawno to było, choć i nie tak bardzo - dla mnie to doświadczenie pokolenia dziadków... Babka moja przy żywym płomieniu odrabiała lekcje...
Matka z białego dworu jest szczególna - trochę jak dziecko i artystka zarazem. Życiu trzeba poświęcać mnóstwo uwagi, nie tylko praktycznym, gospodarskim sprawom, ale trzeba jakoś umajać codzienność... Mama to niecodzienna - bawi się lalkami, lubi dłużej poleżeć w łóżku, gra i śpiewa, dużo czyta, opowiada historie o duchach - ach, wszędzie niesamowitości i białe damy... Jest też astronomką, ale ma własny firmament, na którym niektóre gwiazdy mają nadane przez nią imiona, imiona jej przyjaciółek... (Jakże tam dużo patrzenia w gwiazdy, ciche, odległe, piękniejsze od wszelkich bengalskich ogni, a także patrzenia w ziemskie dale, bo Als to równiny, pola, obsadzone drzewami miedze...) Przyciąga ją cisza cmentarza, jej malowniczość w zimową noc... Ale też i życie w ciągłych powrotach... Przy tej mamie istnienie nabiera jakiejś niesamowitości - ma swoją oprawę, kwiatową i poetycką dekorację... Zadbane momenty życia. Tego kruchego życia, tej drobiny za każdym razem wyłuskiwanej z wieczności... Refleksje o pogodzie i o tym, że czasem, przez chłód coś nie kwitnie i nie daje owoców...
W to wszystko przyjeżdżają dalekie już od namiętności ciotki, strojne kobiety, jak to w tamtych czasach, kiedy damska garderoba była właściwie zjawiskiem niemal z obszaru małej architektury... No i przyjaciółki ze świata, gdzie wielka sztuka, poezja, artyści niczym nasze dzisiejsze gwiazdy... A do tego karciane posiady proboszczów...
Ta mama mnie wzrusza. Bo mi przypomina mojego dziadka. Ta jego coroczna nieodmienna radość z powracania życia. Z wiosną u tego ogrodnika zapalonego wszystko się rozkręcało. Ta sama radość z wczesnej pobudki u krzaków agrestu, te same komentarze na temat tych roślin, co budziły się najpóźniej... Wtedy o tym nie myślałem, ale dziś, po latach, kiedy już od dawna go nie ma, aż mnie zdumiewa radość z jaką żył, mimo że widział w życiu rzeczy najgorsze, po których zwątpić można we wszystko. A mimo to pozostała w nim wiara w ludzi i ta przyroda, w której był zanurzony, w całym tym jej misterium. Każda roślinka, każdy listek, każdy kwiatek to było wydarzenie. No i też jego cechą była skłonność do łażenia, tak jak i tej mamy z powieści Banga, do snucia się po polach, łąkach, lasach. Jako dzieciak uwielbiałem z nim chodzić. Ja miałem przed sobą życie, co mnie trochę martwiło, on już wiele miał za sobą i korzystał już z troszkę bardziej beztroskiego czasu, w sam raz to było na jego pasje... Byłem raptem w innym świecie, w słońcu, skowronkach czy w mozaikach światła gdzieś w lesie, daleko od wszystkiego, co było dla mnie obmierzłe. Mały życiowy poemacik, w którym nieustannie przyroda nas zadziwiała - jak sowa, która o stałej porze, niczym czarny duch zjawiała się na tle wieczornej zorzy, by trochę posiedzieć w pobliżu naszego okna. W niejedną letnią noc czekaliśmy na nią. Nigdy w swej bezszelestności nas nie zawiodła. Tysiące podobnych drobiazgów nas cieszyło. Drobne chwile, kiedy przyjemnie było być dzieckiem... Nie miał tylko jednej refleksji, że to piękno jest dekoracją do jakże często podłego życia, z jego stratami, wypadkami, wojnami, chorobami, z psychiczną i fizyczną torturą... Po wakacjach wracałem przecież do czegoś, co było dla mnie domem wariatów. Tym bardziej było osobliwe porozumienie ponad przepaścią - bo między nim a mną był jeszcze świat kreowany przez moich rodziców, co był jakimś mulistym, smutnym dnem (pomyśleć, że byli to ludzie jednak spokojnych czasów, gdzie nikt im nie groził głodem i śmiercią, a tyle w nich było goryczy, podłości, chamstwa)... A w powieści jest to zdumienie pięknem, które tak niezwykle kłóci się z lichością życia. Jest w tym jakaś nuta szyderstwa...W tym wszystkim jednak życie chce się ciągle i ciągle odradzać.
Przez piękno świat taki niepojęty...
I może nie ma się co nadmiernie smucić... Mama wnosiła w codzienność jakąś odświętność. Zawsze w jakichś dalach - dal okolicznych pól, dal nieba, dal śmierci... Jakoś oswojone to wszystko, choć trochę... Tylko miłość i śmierć... I o tej drugiej też jakoś z radością pomyśleć można, bo po bólach przynieść może słodycz... Więc czy w śniegach czy wśród róż w altanie nie trzeba się nadmiernie smucić... Powiada mama: Wierzę, że gwiazdy tam świecą dla smutnych, aby zrozumieć mogli, że nie mają przyczyny smucić się, bo nawet największy nasz smutek wobec nich jest tak mały.
Z dalekich czasów subtelny Bang. Miło się wśród tych ujętych w powieść wspomnień posnuć nieco po Als... A potem pogapić w gwiazdy... I posłuchać ciszy wrześniowej...
---
Herman Bang, Biały dwór, Księgarnia H. Altenberga, Lwów 1909
Komentarze
Prześlij komentarz