Kupiłem kalendarz
... co znaczy, że jest wizja jakiejś kontynuacji... Bycia na ziemi, tak całkiem w ogólnikach krążąc, bo cóż tam plany, jak w życiu pełno spraw nieplanowanych... Bo nie planowałem żadnych szpitali, żadnych większych pielęgniarskich zajęć, żadnych uziemień... Kupiłem kalendarz - na jakieś przyszłe daty: szczęść, nieszczęść... Licho wie, co tam los zrzuci jeszcze i czemu będzie się człowiek chciał podporządkować, a czemu nie, co też może mieć swoje konsekwencje, bo jeśli na przykład wybuchnie wojna, to się chyba na nią nie wybiorę, w duchu hasła: moje ciało, mój wybór (bo to chyba nie jest zarezerwowane wyłącznie dla kobiet, co chcą w sobie uciupcianym rozporzadzać: albo dadzą żyć jedna z drugą, albo dadzą zabić; ja bym na przykład zabijać nie chciał, używając swego ciała, natomiast mnie mogą rozstrzelać - zawsze coś - nie udało się wyskrobać, tedy może odstrzelą)... Pojawiłem się na poczcie, by nadać przesyłkę i przy okazji kupiłem, żeby był, na biurko, bez szczególnej ciekawości co do tych dni, których jeszcze nie znamy...
Jeszcze na początku roku zdążyłem polubić Hagę oraz natknąłem się na miejsca wyśnione - takie powtarzające się sny miałem, a w nich pewne miejscówki, które sobie dobrze zapisałem w pamięci - raptem ujrzałem je, całkiem niespodziewanie, w bardzo odległych od siebie pod każdym względem obszarach, bowiem jedno ukazało się w Zurychu, drugie zaś w... Świętochłowicach... Niczego naturalnie temu nie przypisuję - to podpowiada jedynie, że życie jest głupie i takież są jego sny, które chciałyby bardzo sugerować nam istnienie jakichś poukrywanych tajemnic, ale - no, bogowie mili, cóż to za dziecinada, co za igraszki z duchami... Niemniej to takie zawsze przyjemnie zaskakujące, kiedy człowiek myśli sobie - nie było mnie tu wcześniej, a jednocześnie mam silne poczucie, że nie jestem tu pierwszy raz...
A potem przyszły inne sny, już złe, co się jawą okazały, choć jakoś medyczne horrory nie przeszkadzały mi w nocnych spoczynkach, ale zawsze gdzieś z tyłu głowy miałem takie pytanie, związane z mym obłąkańczym przekonaniem o tym, że przyciągam nieszczęścia, potworności i dziwactwa makabryczne, co mnie jeszcze czeka, co mi na łeb spadnie, co mi znów życie zdewastuje... No i wypadło, na medyczną nutę - a jakże! - i jak się nie ma, co się lubi, no to się nie lubi tego, co się ma... Polubiłem Hagę, tak na niedawnej jeszcze fali lubienia tego i owego, a teraz nie lubię nawet swojego domu, tego kąta, w którym nie tak dawno panował jeszcze nastrój szkolnej wycieczki...
Współczuję tacie, choć to takie obcy człowiek. Równie dobrze mógłbym zaopiekować się kimś z ulicy... Nawet się specjalnie nie poznajemy, nie podejmujemy żadnych w tym celu wysiłków, odnosząc się w kontaktach do pewnych jedynie wycinków otaczającej nas rzeczywistości... Ciągle jeszcze wymaga pomocy - rehabilitacja w toku... I bawię się w pielęgniarza, troszcząc się o ciało, którego zawsze wolałem unikać... Nigdy nie lubiłem żadnych cielesnych kontaktów z ojcem. Nigdy mu nie siedziałem na kolanach, z niechęcią dawałem prowadzić się za rękę (teraz nam się to zdarza notorycznie, a razu pewnego, kiedyśmy tak spacerowali po krakowskim Rynku, nie mogłem sobie darować i powiedziałem mu ze śmiechem: - I tak cię dopadło wreszcie, że na środku miasta chodzisz za rączkę ze starym pedałem...) Życie to taki ironista... Stary się mnie kiedyś wstydził - a teraz alternatywa: przytułek albo ja... On z kolei budził we mnie odrazę, a nagle runął w mój świat z tym całym swoim schorowanym ciałem, w którym ciągle następują dziwaczne zmiany...
Jakoś udaje się jednak z tej bezradności rechotać... Ostatnio na przykład odkryliśmy - w ramach dziwactw tym razem reumatoidalnych, że nie spadają mu kapcie, jeśli ma je założone odwrotnie - lewy na prawą nogę, prawy na lewą... Te jego emocje na szczęście naprostowały się, za co wdzięczny jestem lekarzom, którzy w szpitalu podeszli do niego tak całościowo, mając na względzie ciało i psychikę, na którą też znalazło się odpowiednie lekarstwo... I tato pozwolił się przekonać, że mężczyźni też mają psychikę, chociaż w jego czasach nie brano tego w ogóle pod uwagę - w moich zresztą też tak bez przekonania podchodzono do tematu, który - nie wiedzieć czemu - osobliwie kojarzony jest ze słabością...
A ja się ciągle zastanawiam nad swoją odpornością... Nad moim opanowaniem... Tak się samo dzieje... Jest na szczęście trochę radosnych osób, które umieją zarażać radością... Jeszcze ulegam urokom różnych istot, czasem z bardzo odległych galaktyk, co nawet u Franka spotyka się ze zrozumieniem i uważa, że jestem bardzo kobiecy, mając na względzie moje własne przekonania poparte obserwacjami, że dla pań ideał mężczyzny mieści się gdzieś w przedziale między koszarami a zakładem karnym, co mnie w gruncie rzeczy nie dziwi... Żadne tam polory uniwersyteckie... Profesor zdejmujący spodnie? I jeszcze - nie daj Boże - jak by coś miało się ukazać przy unoszonej właśnie nóżce... No nie - nie zagrzałbym miejsca w sypialni... Jednak gdzieś tam drzemią zawsze fascynacje tym wszystkim, co biega w polowym mundurze, skacze po rusztowaniach, jeździ walcem i bije się po mordach... Nie żebym chciał w podobnych rzeczach uczestniczyć - to jest coś na upajanie się z zewnątrz... I jakich zaskakujących romantyków można spotkać na różnych mordobijnych matach... Olśniewające wrażliwością i zachwycające muskulaturą zjawiska... Zdarzają się - jakkolwiek brzmi to tandetnie - takie ideały: róża i kindżał!
Oczywiście dziś wszystko na większy dystans musi się dziać, bo moja obowiązkowość każe mi brnąć w mroki... Wszystko przez moją troskę o własne sumienie... Taki to trochę los Syzyfa. Co się ten kamień wytoczy na górę, zaraz go coś spycha z powrotem, do stóp góry...
Można dostać pierdolca... Sometimes I feel like a tooth being drilled... Jak w tej piosence... Kto by pomyślał, że się do Madonny zwrócę. A tu po trzydziestu pięciu latach sięgnąłem... Cała moja Madonna to lata osiemdziesiąte - widziałem początki tej długiej już kariery. Nie dało się tego nie zauważyć... Chociaż ja dopiero zwróciłem uwagę na "I'm Breathless", bo to szczególna płyta, takie - gdy się pominie superprzebój "Vogue"- trochę retro z big bandem, co ja bardzo lubię, swingujące... Przez dwa ostanie wieczory słuchałem sobie tych starych nagrań, dla których inspiracją był komiksowy Dick Tracy, którego to historie zawędrowały i na kinowy ekran...
Tyle z tej Madonny - bo potem już tylko była dla mnie szumem robiącym tło... "I'm Going Bananas"... Bardzo się ta piosenka spodobała mojemu chłopakowi, dawno temu, temu chłopakowi, którego kochałem wieczną miłością... (od tamtych czasów trwała może jeszcze rok z małym okładem... ale takie są wieczności w miłości...) Chłopak zawsze słuchał ciężkich brzmień, ale dla takiej Madonny zrobił wyjątek... Zawsze z chichotem tego słuchaliśmy... - Puść "meshugę"...
I'm going bananas and I feel like my poor little mind is being devoured by piranhas...
Komentarze
Prześlij komentarz