Przyciąganie III



Pol zbliża się już do swej "zamorskiej" posiadłości. Kawał drogi już przeszedł. Chwilowo niezmotoryzowany łazi tam i z powrotem, nawet kilka razy dziennie. Obejść musi sam koniuszek zatoki malowniczym łukiem... Za pierwszym razem też tak było. Nagle wzbogacony rozglądał się za kawałkiem ziemi, byle jak najdalej... To miejsce akurat nie było jakieś najdalsze, ale szybko przypadło mu do gustu i okazało się niezbyt drogie - poprzedni właściciel, dla odmiany dramatycznie zubożony, chętnie sprzedał nieogarniętą jeszcze rupieciarnię, szczęśliwy, że w ogóle znalazł chętnego kupca na tę małą krainę duchów... Straszyło tam i straszy nadal, tyle że nie chodzi tu o żadne zjawy, a o porzucone dekady temu sprzęty rolnicze i samochody, stanowiące imponujący, acz mocno przerdzewiały przegląd światowej motoryzacji: od radzieckiej po amerykańską. Za pierwszym razem wybrał się na taką właśnie przechadzkę po łuku i zaraz, już na drugim brzegu, pierwszą rzeczą, na jaką się natknął, był mocno już wrośnięty w ziemię wrak samochodu, ledwie widoczny spod zeschłej, zmierzwionej trawy... Wtedy była to szara wiosna, a właściwie koniec zimy, bo jeszcze nie przyleciała nawet siewka... Wtedy też poznał Pala, który zaraz mu objaśnił, kim był właściciel całego tego złomowiska i co chciał z nim gorączkowo uczynić... I tak doszło do błyskawicznej transakcji... Ziemia przyjęła to naturalnie z typową dla siebie obojętnością, zajęta z kolejną wiosną obrastaniem wszystkiego swoją soczystą zielenią, na miarę oczywiście subarktycznych możliwości... Razem z wilgocią jednak doskonale sobie radziła z porzuconym żelastwem... Ten nieporządek sprawił, że Pol postanowił się tu osiedlić, i także on sprawił to, że posłał pieniądze Timowi na bilet, bo Timo, jak się wyraził w jednym z maili, takiego otoczenia właśnie potrzebuje... A więc wykwitła taka wspólnota potrzeb...

Ktoś trąbi za jego plecami... A, to Oli, letnik, kończący już swoje wakacje... W zeszłym roku Pol wyremontował domek sąsiadujący z jego cmentarzyskiem, który postanowił wynajmować, gdyby oczywiście ktoś miał ochotę na spokój bez nadmiernej opieki właściciela... I zaraz się znalazł... Samotnik pragnący napisać książkę...

- Może podwiozę?

- A, skorzystam. Zjadłem, a przeszedłem się, i już zgłodniałem.

Pol ulokował się obok kierowcy terenówki.

- W sumie to już niedaleko, ale dzięki...

- To jakaś poważniejsza awaria...

- To jedno, ale mechanik właśnie się ożenił.

- Co to ma do rzeczy? To jakiś nierzetelny gość.

- Powiedziałem mu, że to nic pilnego. Ja się przecież nigdzie nie wybieram... A ty, Oli? Już na wylocie?...

- Niestety...

- A książka?

- Solidny urobek. Półtorej strony, której chyba nawet nie zabiorę ze sobą...

Pol się zaśmiał głośno... - Bezczynność jest taka pociągająca...

- Coś w tym jest... Lubiłem czekać na tego gościa, co zawsze idzie w jedną stronę...

- O, to coś nowego...

- A drugi, co idzie chwilę po nim... To ten zawsze wraca...

- Pal?

- Pal?

- No ten, co czasem podaje w restauracji do stołu... I ma konie.

- A no tak... 

- Naprawdę przed nim zawsze ktoś idzie?

- Chłopak.

- Chłopak?

- Chłopak. Ale ten musi wracać jakąś inną drogą...  

Pol drapie się po głowie, trochę zaskoczony tym, co opowiada Oli. Zastanawia się czy nie będzie czuł się nieswojo dzisiejszej nocy...

- Ale tu muzeum niezłe...

- Komuś się nie chciało sprzątać... Wszystko zwracał naturze... Czy w przyszłym roku zatrzymać dla ciebie domek?

- Mógłbyś?

- Nie widzę przeszkód.

- Chętnie przyjadę.

- Sam?

- Chyba nie przewiduję już dla siebie towarzystwa. Chyba że sprawię sobie psa. Lubimy je uczłowieczać, a one, uczłowieczone, nie są jednak tak jak człowiek wymagające.

- Istotnie - zauważa Pol.

Są już przed wielkim oknem salonu Pola.

- Ale masz stąd widok.

- Aż dostaję dreszczy.

Żegnają się... Oli jutro z rana wraca do stolicy... Bez literackiego urobku... Czasem po miejscach wiele sobie obiecujemy... Ale miejsce to nic, absolutnie nic... 

Oli macha ręką... Gdzieś zza pleców nadciąga ziąb... Jakby nagle ktoś otworzył wielką zamrażarkę... W oddali znika terenówka Olego...

Trzeba już zapalać światło... Pol zaszedł jeszcze do starej stodoły, by ponownie, pożegnalnie już rzucić okiem na stary traktor, przedpotopowy, w miarę zachowany, bo stojący pod dachem. Wkrótce dostanie nowe życie...

- Oli, może gdybyś tutaj był - mruczy Pol, przyświecając sobie latarnią - przed oczami zamajaczyłby ci jakiś dawny traktorzysta...

Chryste! Jaki chłopak? Co zawsze idzie tylko w jedna stronę... Czy Pal...?

Naraz to bycie w pojedynkę wywołuje dreszczyk... Na szczęście nie jest tak pusto... Bo naraz życie wypełniło się oczekiwaniem...

- Na kresy po kres - mamrocze do siebie... - Taa, Dynki dynk... - dorzuca jeszcze, patrząc na zrudziały traktor, po czym gasi latarnię i wychodzi na zewnątrz. Przystaje i kieruje wzrok na miasteczko... A potem na swoją, jakże nagle widmową "zamorskość"... Zdaje sobie sprawę, ze w tej pustce musi wyglądać niesamowicie. Gdyby ktoś teraz patrzył, mógłby go wziąć za utworzoną z mgły zjawę, błąkającą się pośród całej tej martwoty i rdzy... 

Znów nadpłynęła fala chłodu. Oddech lodowca albo tysięcy duchów...

***

Nazajutrz mecenas i jego małżonka zgłaszają się na konną przejażdżkę. Małżonka radzi sobie świetnie.

- To prawdziwa amazonka - chwali żonę mecenas. - Nie to co ja - dodaje, gramoląc się na siwka, niezbyt przychylnie do niego usposobionego. - I nie spodziewam się z jego strony posłuszeństwa.

Konik rzeczywiście niezbyt skory jest do współpracy. Pal wiąże go więc do siebie, mówiąc, że to dla bezpieczeństwa, i dopiero wtedy ruszają razem śladem małżonki, która już niknie im niemal z oczu na drugim końcu rozległej łąki...

- Pomyśleć, że kiedyś zapisałem się do klubu jeździeckiego. Tylko niepotrzebnie robiłem z siebie widowisko.

- To czemu pan szanowny zawracał sobie głowę końmi?

- Bo byłem głupio zakochany w pewnej dziewczynie. Oczywiście ja ją kochałem, a ona nie miała o niczym pojęcia. W końcu, jak skończyła się szkoła, zniknęła. Ale dowiedziałem się, że jeździ konno. Więc żeby znów być blisko, zapisałem się i ja na konie. I wie pan co? Nigdzie jej nie spotkałem, bo się okazało, że jeździła w innym klubie...

- A to pech.

- Myślałem, że w mieście jest tylko jeden... Ale dokończyłem kurs jeździecki. Choć, jak pan widzi, na niewiele się to zdało...

- Ale przecież dobrze nam się tu truchta. 

- Dobrze powiedziane. Chociaż wolałbym sobie tu gdzieś usiąść nad strumykiem, a nie wygłupiać się... Ale ona - podbiłaby Selfoss!

- Z pewnością - przyznaje grzecznie Pal. - A co z tą dziewczyną?

- Całkiem dla mnie przepadła. Niedawno zaś odkryłem, że jest fotografką. Trochę jednak rozczarowującą. Bo fotografuje dzieci... Nieciekawe to więc... Aż się dziwię, że odnalazła się w czymś takim, w tych wszystkich rączkach, stópkach... Fuj. 

Małżonka zatoczyła koło i raptem znajduje się za ich plecami... - O, ten mój mąż nieznośny wszystko spowalnia! - woła. 

- A górowanie nad ofermą nie ma dobrego smaku. Tak mi przykro - mówi mecenas. - Ale to wszystko z miłości. To że siedzę na końskim grzbiecie. Właśnie opowiadałem, jak to szczenięca miłość pognała mnie do stajni, mnie, takiego nieskorego do sportu człowieka.

- Mój drogi oferma. Co jednak potrafi ocalać ludzi.

- Zawsze coś. No i jednak też znów siedzę na grzbiecie zwierzęcia. Chyba to doceniasz.

- Aż pobladłeś z tego poświęcenia.

- Też to czuję.

- A może odwiedzimy pańskiego przyjaciela? - rzuca Palowi propozycję małżonka mecenasa, wskazując ręką "zamorską" farmę.

- Pola?

- Jeśli tak ma na imię...

- Chętnie. Na pewno się ucieszy.

- Że też żyje tak samotnie...

- Po to podróżujesz, moja droga, żeby poznawać pobieżnie takie dziwactwa...

Małżonka popędza konia... Nie odpowiada jej tempo mężczyzn.

- Pan nie lubi podróżować?

- Szczerze mówiąc nie. Cenię sobie dogłębność. Tę zapewnia mi praca. To są dopiero podróże, często w świat koszmarów, ale całe to roztrząsanie motywów, zagłębianie się w labirynty ludzkich dusz i w zawiłości kodeksów... A tak to wszystko migocze, przemija z dużą szybkością; coraz to inne twarze, fotograficzna wyrywkowość, dająca fałszywy tylko obraz... I z tych wrażeń niewiele zostaje, jak z wesołego miasteczka... Co mi tam podniebne kolejki czy szklane podłogi nad urwiskami... Beznamiętnie podchodzę do tak zwanych atrakcji... Ale daję się porywać, niby na te nowości... Smaków jest ledwie kilka: słodki, słony, gorzki, kwaśny... Trochę więcej aromatów, choć wszystkie mogę spotkać na ulicy, przy której żyję... Tej naturze oczywiście wszystko jedno. Można ją nawet doszczętnie zadeptać. Nie jęknie... Ale moje ślady mogą zaszkodzić, a ślady które ona pozostawia - ich nicość - nie są mi specjalnie potrzebne, są zbiorem migawek, płowiejących... No ale na coś trzeba wydawać pieniądze. Przynajmniej tak twierdzi moja żona. Nie mamy dzieci, sami więc musimy je przejeść, wybierając do tego czasem dziwaczne miejsca... Żona lubi potem o tym paplać...

- A pan wraca w dogłębności?

- Nie inaczej. Wracam do swojej podróży. Wcale nie trzeba wiele, żeby przeżyć intensywne życie... Iść, ale w głąb... Zna pan van Eycka?

- Mmmmm...

- Chodzi mi o malarza niderlandzkiego, Jana van Eycka...

- Chyba sobie przypominam, ale...

- Niezrównany. Nieprawdopodobny szczególarz w swym wybitnym realizmie. Złapane życie, które troczy się poprzez wieki, także w tle, w drobiazgu niekiedy wielkości ziarnka ryżu. Niech się pan zatopi w którymś z obrazów, najlepiej w "Madonnie kanclerza Rolina". Naturalnie nie namawiam pana do porzucenia wszystkiego i udania się w tym celu do Luwru, ale nich pan sobie popodróżuje w głąb tego dzieła, i w głąb człowieka jednocześnie. Jakiż to doskonały portret pychy, jakże fundator grzeszny w detalach został, powiedzmy, skomentowany... Niech pan, przyglądając się, pójdzie we wnikliwość i postara się znaleźć tam dwa zmiażdżone króliki...

- Króliki, zmiażdżone?...

- Tak właśnie...

W tej chwili wszyscy łączą się u drogi, którą przemieszcza się właśnie laweta, a na niej stary traktor, zdążający po nowe życie...

- Ktoś tu robi, widać, porządki - mówi mecenas. Jego wzrok spoczywa na poprzerastanej przez chwasty karoserii samochodu o trudnej już do zidentyfikowania marce. - Widać tutaj jakiś obraz porzucenia, upadku...

- Życie tu ucichło. To prawda.

- Pański przyjaciel stara się to zmienić? 

- Jeszcze nad tym duma.

- Więc też jakby w jakiejś jest podróży... Do środka, a nie na powierzchniowe, zabawowe poślizgi to tu, to tam...

- Miły człowiek. I też lubi wpatrywać się w obrazy. 

***

Zastają Pola siedzącego na schodach u wejścia do domu. Przegląda coś w telefonie. Naraz podnosi głowę. Troje ludzi, trzy konie. Mecenas z wyraźną ulgą staje na własnych nogach. Pani mecenasowa wita się skinieniem głowy, ale nie zatrzymuje się na dłużej, tylko zaraz jedzie dalej, by jeszcze przespacerować się wzdłuż wybrzeża, ciągle niesyta krajobrazów... Raz za razem przystaje, by zrobić zdjęcie a to starej, pozbawionej kół Nivie, a to przerdzewiałej przetrząsarce...

- Więc panowie profesorowie zabrali maszynę... - mówi Pal.

- Tak - potwierdza Pol.

- Profesorowie? - dopytuje mecenas.

- Tak, to panowie z naukowymi tytułami, którzy po powrocie z uniwersytetu zakasują rękawy, by ratować od zapomnienia stare maszyny, przywracając im życie jak Łazarzowi. W szczytnym celu.

- Znakomicie? A jaki cel przyświeca tym utytułowanym mechanikom - wskrzesicielom?

- Chcą coś zrobić na rzecz ofiar przemocy, tej młodzieńczej, szkolnej...

- To potrzebne - mówi Pal.

Pol zastanawia się czy podjąć temat, który pojawił się w rozmowie z letnikiem. Milczy jednak. Pora chyba niestosowna...

Kiedy ten chłopiec się przechadzał, do cholery? Skoro zaraz za nim szedł Pal? Pala przecież widział wielokrotnie w drodze na płaskowyż...

Małżonka zsiada z konia, by podejść pod niewielki wodospad. Bardzo jej się wydaje malowniczy. Mężczyźni  w tym czasie wchodzą do surowego domu, w którym właściwie wykończona jest tylko kuchnia, pełna przepychu, pozłotki, marmurów, przygotowana bez wątpienia na podejmowanie licznego towarzystwa. Można się tu poczuć jak w luksusowym barze, nawet przysiąść przy nim na hokerach...

- Jakiż kontrast do tych rolniczych pozostałości tam na zewnątrz - zauważą mecenas.

- Prawda? Chociaż nie mam luksusowych produktów, by panów ugościć. Ot, woda i kukurydziane chrupki...

Mecenas próbuje. - Znakomicie. Słodycz lubi sól, która ją doskonale podkreśla. Jakież to życiowe. Widzi pan. Słone, słodkie - zwraca się do Pala. Pol patrzy pytająco. - Bo rozmawialiśmy - wyjaśnia mecenas - że miotamy się po świecie, ciągle znajdując to samo. Chociaż tutaj litościwie nie latają motyle wielkości chustki do nosa. To duży plus.

- Pan mecenas jest zwolennikiem podróży do środka.

- No tak... Nie wszyscy to lubią. Idą tedy w szerokości... Taki mus czasem... Pozostaje jakiś drobiazg, w który zawsze można się wpatrywać, jeśli w prawdziwe życie nie udaje nam się wniknąć...

- Też o tym mówił pan mecenas.

- Żeby się ćwiczyć w uważności.

Pan mecenas zauważa na ścianie salonu przylegającego do kuchni "Zmierzch", który sprzedał Polowi Drengur Bækur.

- Pielęgnowanie, tak?

- Co to za malowidło?

- Zakup podyktowany literaturą. Pośród zapomnianych pożółkłości żyje sobie Joan Ujhazy, ni to Węgier, ni to Duńczyk, obcy wszędzie, żyjący wśród europejskiej arystokracji i artystów, właściwie dom w Orient Ekspressie... Zewsząd on i znikąd, nigdzie nie wżyty... Bez swojego miejsca, z mózgiem przeżartym mnogością języków, które zna, ale w żadnym nie umie powiedzieć, co naprawdę myśli i czuje... Wybrnął trochę z sytuacji, stając się muzykiem, więc oddanym czemuś mało rozumnemu... I jeszcze na dodatek jest obiektem miłości, która też nie potrafi wyrazić swego imienia... Dom jest już jakby tylko w tym płótnie... W jego melancholii...

- Szczęśliwie i pan, panie Palu, i ja, mamy swoje miejsca. Ja oczywiście kręcę się, bo żona nie może żyć bez moich narzekań i wykańcza mnie w wyrafinowany sposób, co lubię, gotów się z nią zestarzeć... Ale mamy się w co wwiercać... A pan? - zwraca się mecenas do Pola...

- Myślałem, żeby się za bardzo nie wwiercać w miejsce, a bardziej w tę zmierzchową melancholię, ale pewna rzecz, na którą zwrócił moją uwagę letnik wynajmujący u mnie domek, kierować zaczyna moją uwagę na otaczającą mnie rzeczywistość, która wydaje się być bardziej interesująca i złożona niż sądziłem...

- Znakomicie! - woła mecenas. - No, chyba na nas już czas... Pan Pal obiecał nam jeszcze kąpiel w ciepłym źródle...

- I małżonka chyba się niecierpliwi. - Wszyscy trzej patrzą przez ścianę ze szkła na stojącą wód rupieci amazonkę. Wymownym gestem pokazuje na nadgarstek i zdobiący go wysadzany diamencikami zegareczek...

CDN  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka