I tak odchodzą...
a my wspominamy...
Tradycyjnie już na cmentarzu byłem wczoraj, na jednym tylko grobie, bardziej ze względu na przyszywaną siostrę niż dla własnych potrzeb, byłem, by znów poczuć wyraźniej, jak wredne jest życie, poszatkowane w moim przypadku niedorzecznie na kawałki, nanizane na mnie, lecz każdy bez istotnego związku z innymi. Różne pokończone światy, przez które dane mi było się przespacerować, licho wie, po jaką cholerę...
Zmarli... Znowu ubyło temu światu trochę fajnych postaci... Ten rok zabrał nam trochę osób, które budziły w nas pogodę, wesołość... Szkoda cholernie, ze odeszła Joanna Kołaczkowska, piekielnie utalentowana osoba... Kiedyś bodaj Edward Dziewoński o Kalinie Jędrusik powiedział, że umarła właściwie nie wiadomo, po co... No bo rzeczywiście - no po co oni umierają?... Diane Keaton też już stała się definitywnie przeszłością... No i Patricia Routledge, wspaniała aktorka, głównie teatralna, która światową rozpoznawalność zyskała jako już dojrzała pani dzięki telewizyjnej roli Hiacynty... Cóż to za fenomenalna rola, w fenomenalnym serialu, zbudowanym zresztą na bardzo życiowym fundamencie, serialu pozwalającym się pośmiać z pewnego gatunku potworów... W życiu takie Hiacynty już takie śmieszne nie są, są bowiem raczej żałosne i niszczycielskie... Moja mama była kimś takim, osobą zawsze kogoś udającą, wmawiającą sobie i innym, że jest kimś wyższym i lepszym niż była w rzeczywistości, i nawet ja - choć istniałem - byłem jednak wymysłem, fantazją wspaniałą, do jakiej w ogóle nie przystawałem... (Teraz jeszcze sobie przypominam, że filmowy, znany tylko z przekazów fantastki Sheridan woli chyba chłopców - tak więc jeszcze to się doskonale podkłada pod prawdziwe życie moje...) A o zmarłej przed laty mamie jeszcze wczoraj pomyślałem z gorzkim uśmiechem, gdy przeczytałem o nagłej śmierci wdowy po Krzysztofie Pendereckim, pani Elżbiety Pendereckiej... Ona bowiem była obiektem dzikiej nienawiści mojej matki. Jakieś bluzgi, głupie gadania, żmijowate syki na jej temat, do końca... Takie to było małe, marne a dozgonne... W końcu się zapytałem kiedyś, czemu ona na nią działa jak jakaś płachta czerwona na byka, czy wyrządziła jej jakąś krzywdę, sprawiła jakąś przykrość?... One się kiedyś tam znały, w bardzo dawnych czasach, panieńskich całkiem... A potem takie żale... Mama nie umiała mi na to odpowiedzieć, więc jasnym było, że to wynikało po prostu z zawiści, bo tamta miała wszystko to, za czym ona sama tęskniła i co tylko musiała udawać... Tamta zamieszkała w dworku, tamta była prawdziwą celebrytką, prawdziwą damą, kręciła się w wielkim świecie, organizowała imprezy, festiwale, była animatorką kultury, zasiadała w rozmaitych fundacjach i miała wspaniałego męża, cenionego na całym świecie, i tworzyła z nim kochającą się rodzinę... Kiedy jej to wszystko wymieniłem, miałem wrażenie, że mi wybije widelcem oko... Przedziwna rzecz. Była w swej nienawiści wytrwała, przez całe dziesięciolecia... Niepojęte, jak czasem potrafi boleć powodzenie jakiejś koleżanki z dziecinnych lat... Tylko rechotać, doprawdy, tylko... Choć smutne było to, że mama tak bardzo drwiła z cudzych uczuć, w tym także z moich, pedalskich na dodatek... Tak robi człowiek, który sam nie jest do nich zdolny...
Znikają z ludźmi światy całe... Kilka dni temu w otchłań śmierci poszedł też już i siedemdziesięcioletni Björn Andrésen, ów najpiękniejszy chłopiec świata... Bardzo smutna jest jego historia i tak się człowiek przy tym zastanawia, czemu tak jest, że dla niektórych scenariusz życia musi być taki dramatyczny, dziwaczny, czemu człowiek musi mocować się z niszczycielskimi siłami, że tych a nie innych akurat one nie omijają, a przychodzą raz za razem... Ojciec będący jakąś tajemnicą, matka - samobójczyni... Dziwna, prorocza myśl dziesięcioletniego chłopca - patrzy na mamę machająca jemu i siostrze z autobusowego okna, po tym jak odprowadziła ich do szkoły, i wie, że tym razem widzi ją po raz ostatni... Znikła rzeczywiście. Znaleźli ją dopiero po jakimś czasie, martwą, pod drzewem, i wszystko wskazywało na to, że sama odebrała sobie życie... Zdołała tylko w dzieciakach rozbudzić ciekawość świata, i przepadła na zawsze. Chłopiec znalazł się pod opieką babki, która marzyła, by jej wnuk stał się gwiazdą. Kształcił się muzycznie ten zwichrowany już, pokąsany przez życie chłopiec, a babka zadbała o to, żeby by owo życie miało jeszcze wiele okazji do tego, by kąsać... W jej pojęciu zdarzył się cud, bo oto poszukujący bezskutecznie po Wschodniej Europie chłopca (podobno w Krakowie zachwycił się Krzysztofem Niemczykiem, którego tu kiedyś wspominałem) nadającego się do roli Tadzia w planowanej ekranizacji noweli Tomasza Manna "Śmierć w Wenecji" Luchino Visconti pojawił się w Sztokholmie, z nadzieją, że może Skandynawia podaruje mu upragnionego młodzieńca. No i zjawił się na castingu chłopak, dla świętego spokoju, żeby babcia, wiecznie go po castingach rozmaitych ciągająca, nie zatruwała mu życia... Wszedł i olśnił: tajemnicą, zawstydzeniem, spojrzeniem, całym swoim chłodnym pięknem, które by można było od razu zawieźć prosto do Luwru albo do Watykanu...
Przenikające się obecności, losy... Pierwszym był młodziutki polski arystokrata, Władysław Moes, który wypoczywał w Wenecji z rodziną, w tym samym czasie, gdy bawił tam Tomasz Mann. Był rok 1911. I zbudził się homoerotyczny duch, gdzieś tam wcześniej stłamszony w małżeńskim mozole... Pisarz zobaczył chłopca i z intensywnością się weń dzień po dniu wpatrywał, tak że aż to dawało się zauważyć... Wróciły jego szkolne wspomnienia, które mu zresztą będą towarzyszyć zawsze, jak Esmeralda Adrianowi w "Doktorze Faustusie". Tak to pewien młody chłopak wszedł do literatury, jako - można powiedzieć - anioł śmierci... W swoje tęsknoty i lęki Mann ubiera strudzonego i już wypalonego trochę literata, który wypoczywa w Wenecji i który, uwiedziony pięknem, postanawia urządzić sobie wagary, na całego, od życia, bo w końcu bierze go najdosłowniej cholera, co zaczyna panoszyć się w mieście, czego władze spragnione grosza nie chcą za bardzo rozgłaszać. Burzy się gmach życia, jest pęd w przepaść, do której Tomasz Mann miał zawsze pewną sympatię, chociaż z czasem musiał bardziej skłonić się ku - powiedzmy - przyzwoitości, bo się okazało potem, w dobie hitleryzmu, że prawie cały naród takiej sympatii nabrał... Oto piękno skończone. Nawet nie na jakieś bzdurne konsumpcje, bo sam Mann tylko na plaży po prostu podziwiał chłopca, nie śledził go gdzieś indziej - rozkoszą było bowiem jedynie kontemplowanie piękna, z którym jakiekolwiek lubieżności byłyby w istocie niedorzeczne; jakkolwiek świadomy pokusy, twierdził, że nie miałby pojęcia, co robić z Tadziem. Bo co by mogło z tego wyniknąć? Co dalej?... Dalej było już literaturą. "Głowa i serce były upojone i kroki szły za wskazówkami demona, dla którego rozkoszą jest rozum i godność ludzką deptać nogami". Kto ujrzał piękno na własne oczy, jest już skazany na śmierć...
Chłopiec swoim pięknem przypomniał Mannowi znów młodzieńcze zakochania. Chłopiec z Wenecji uruchomił literacką machinę, bo bez niego nie byłoby tej noweli i nie byłoby też "Czarodziejskiej góry", która rozgrywa się w zupełnie odmiennym pejzażu, ale jej bohater takoż idzie na wagary, także i z miłosnych pobudek, wiodących bynajmniej nie ku życiu - tam jest kobieta, ale przypominająca ukochanego chłopca - nawet ten pożyczony ołówek był prawdziwy, z życia wzięty - przez całe życie w szufladzie biurka miał Mann pamiątkowe strużyny...
A po sześćdziesięciu latach Luchino Visconti zapragnął skończone piękno uwiecznić na filmowej taśmie... Babcia była wniebowzięta, chłopiec piętnastoletni znalazł się bowiem wśród światowych sław... I znów oto skończone piękno budzi zachwyty w Wenecji. Ekipa filmowa jest z pedalskiego klucza, z pewnością pełna apetytów, ale Visconti daje szlaban - chłopiec ma mieć komfort i właściwie poza planem tkwi w izolacji, z nauczycielką, co by się nie opuszczał w nauce... Ale gdy film już powstał, artystyczny drapieżnik szlaban zniósł. Jeszcze jakiś czas miał jego wizerunek na własność - zdobycz zaś powiódł w gejowski świat. Stał się więc Björn raptem obiektem uwielbienia, pożądania. Słano do niego z całego świata lepkie miłosne wyznania, tabuny wujków chciały się nim opiekować i z nim pokazywać. Zamieszano mu w głowie, przylepiono, dzieciakowi jeszcze, homoseksualną łatkę, zamieniono w odczłowieczoną lalkę, zabrali duszę. Visconti potem umarł, a on został już tym najpiękniejszym chłopcem świata na karku... Artyści bezwzględnie wykorzystują ludzi dla swych celów - Tak było z Tomaszem Mannem, tak robił Visconti, tyle że literatura jest nieco subtelniejsza, coś sobie pożycza, film zaś już bierze z kościami i mięsem, całość, i potrafi uprowadzonego człowieka przemienić dokumentnie. Chłopak nagle pozostał w życiu nadal tą postacią z pięknie zrobionego filmu, tylko dlatego, że parę dorosłych osób zapragnęło zabłysnąć dziełem sztuki...Ten los pokazuje, jak bardzo niszczycielskie potrafią być ambicje dorosłych bezrefleksyjnie bawiących się życiem swych pociech... (Ciężko być etatową pociechą - taka to gehenna dzieciństwa...) Visconti wykorzystał chłopca. Gdy ten zrobił swoje, szybko przestał być potrzebny...
Ale świat szalał. Oszalała szczególnie Japonia. Tam Björn zyskał status gwizdy na miarę Beatlesów. Kompletna szajba, ludzie mieli obsesje na jego punkcie. Młody aktor na jakiś czas wyjechał nawet do Kraju Kwitnącej Wiśni, nagrał tam płytę, był rozchwytywany, uwielbiany, wzorcowy, utrwalony przez tamtejszy komiks i animacje - to ten śliczniutki, jasnowłosy chłopiec o dziewczęcej urodzie, skończenie piękny (trzeba przyznać, że nawet najśliczniejsza dziewczyna nie jest w stanie dorównać dziewczęcej urodzie chłopca - jest w chłopcach estetyczna przewaga - dziewczęta skazane są jednak na wulgarność - one to życie kuszące ciepłym błotem - a piękno skończone - zobaczyć i umrzeć - niech weźmie cholera, a nie życiowy mozół)...
Ale uroda mija. Łatka jednak została. Po Japonii, po Paryżu, gdzie bywał utrzymankiem, zawsze to już był ten Tadzio. To zgruchotało człowieka, który nie chciał być kojarzony z gębą, jaką mu dorobiono. Grał jeszcze, pojawiał się w filmach, muzykował również. Pił. Ożenił się. Miał córkę. I syna - tego drugiego przez krótki czas, ledwie kilka miesięcy w 1987 roku. Los był niełaskawy. Ktoś mógłby powiedzieć - działała klątwa. Miał przypilnować maleńkiego synka, ale usnął po przepitej nocy, a chłopczyk w tym czasie umarł, śmiercią łóżeczkową... Tego sobie nie mógł wybaczyć. Do końca odliczał lata i wyobrażał sobie, jaki by był teraz, gdyby żył... Istniał pośród ataków silnej depresji, brodaty, długowłosy, w jakichś niechlujnych warunkach, skonfliktowany z sąsiadami... Po raz ostatni pojawił się w 2019 roku w horrorze "Midsommar"... Bardzo go cieszył udział w tym filmie...
Taka cena za piękno... Po bestialsku zostało potraktowane. Spełnił się sen babci, wypełniła klątwa...
Artysta tworzy sobie dzieło. Filozofuje, snując greckie rozważania, daje się na papierze uwieść przepaści... Gdyby mógł wiedzieć, że z tego wyniknie kiedyś nieszczęście... Może do pewnych rzeczy pewnie środki wyrazu nie przystają... Co innego, gdy rzecz dzieje się między głową a kartką... Co innego, gdy się bierze żywe kukiełki...
Herman Kurzke, biograf Manna, przywołuje słowa Aschenbacha ze "Śmierci w Wenecji": Mistrzostwo naszego stylu to kłamstwo i błazeństwo, nasza sława i godność to krotochwila, zaufanie tłumu do nas w najwyższym stopniu jest śmieszne, wychowywanie ludu i młodzieży przez sztukę jest zuchwałym i karygodnym przedsięwzięciem. - I dodaje od siebie: - "Gorzkie rozpoznanie, choć do prawdy zbliżone, to jednak nie całkiem prawdziwe. Ponieważ odwaga, z jaką odgrywa się mistrzostwo, także ma swoją prawdę, w oddawaniu się namiętnościom aż do utraty zmysłów jest tyle samo prawdy, co w walce z nimi".
No a teraz ten najpiękniejszy chłopiec świata, któremu wielki dekadencki film na starcie pomiął życie. Z japońskich czasów wspomnienie:
Komentarze
Prześlij komentarz