November

 


Upływa sobie listopad, już końca właściwie dobiega. Nawet się ostatnio przyozdobił zimowo, ale już zrzuca z siebie białe szatki i wraca do szarej golizny... Z jego początkiem minęły już też kolejne moje urodziny, kawałek już za półmetkiem do setki. Nie celebruję ich, nie obchodzę, bo jestem na tę dziecinadę i trochę za stary, i trochę za młody...

Dzieją się sprawy niepożądane tak w obszarze osobistym, jak i tam, na zewnątrz... Nie bardzo już mnie ten wielki zewnętrzny świat obchodzi, nie zatruwam się już nim, odkąd podarowaliśmy zaszczytny urząd Batyrowi - trzymam się postanowienia, kolejnego odrzucenia - wcześniej odrzuciłem wódkę, teraz odrzuciłem inforozrywkę i patrzę jedynie na wybrane ruchome i gadające gęby, zerkając czasem na ten czy inny podcast... Nowa władza przestaje już być nową, nowa władza straciła mnóstwo czasu, którego już nie odrobi... Pani Środa się martwi, że wkrótce wrócą po władzę tryumfalnie złodzieje, jeśli się nie zmobilizujemy... My się ciągle mamy mobilizować, a jak nam to wychodzi, pokazały ostatnie wybory, których wynik ostatecznie odrzucił mnie z obrzydzeniem od naszej politycznej rzeczywistości... Dały one tylko przestrzeń dla głupkowatych zapasów... Bzdurne mitręgi... 

U norweskiego poety ziemia w wirze jest Mlecznej Drogi, i Melkeveiens hvite malstrøm, jak głowa topielca, a u polskiego poety, Skonecznego, toczy się z kolei jak głowa odcięta... Nie jest z nią najlepiej... Niszczy ją głupota, przepełnia ją ból, który często wcale się nie skarży... Przez całą naturę, jak u Muncha, niesie się krzyk, który nie jest zwykłym wrzaskiem, nie jest żadnym dźwiękiem...

Dawno temu już pisałem, byśmy do żadnego malstrømu nie wskakiwali, bo będzie bardzo trudno z niego wyjść... No i ciągle w nim jesteśmy, pośród zabetonowanych instytucji, tworzących równoległe światy... A wokół jeszcze większe wiry, bełtane idiotyzmem z Jumbo Jeta, że aż strach.

A w zaciszu też wir, trzeci już taki, który tak się napatoczył i wessał mnie z typowym dla siebie impetem... Pełnię rolę niewdzięczną, rolę dobrego zrządzenia losu, w często dość obelżywej atmosferze... Medical thriller trwa w najlepsze. Ja jestem dobry i gówno z tego mam... Mój organizm też coś kąsa, odcięło mi powonienie... Tak sobie odchodzę od zmysłów - śmieję się - i dodaję, że chciałbym wreszcie coś powąchać na nowo, cokolwiek, choćby brudny męski organ albo takiż kubeł na śmieci...

Małe, ciche cierpienia, co tworzą potworną sumę zawsze i wszędzie...

Ostatnio tak siłą rzeczy interesuję się problematyką opieki nad starcami. To narastające zjawisko, kiedy starzy ludzie mają pod opieką jeszcze starszych. Nikną siły, szczególnie te psychiczne... W jednym tekście o tych sprawach natknąłem się na zwierzenia jakiejś kobiety, na którą spadła kłopotliwa starość matki - powiada ona, że gdy przestępuje próg mieszkania, w którym owa matka się znajduje, za każdym razem ma wrażenie, jakby osuwała się w przepaść... Dobrze rozumiem to uczucie, jarzące się jeszcze na dodatek w całym tym wrytym we mnie bezwzględnie poczuciem winy... Cokolwiek zrobię, będzie źle. To już jest pewne... Doszło do tego, że najlepiej czuję się na ulicy, po prostu, z dala od chamskiej kąśliwości, roszczeniowości, wydzielin, rozsypki...

W moim przypadku życie przesadziło. I nawet nie chcę w to wplatać żadnej duchowości, bo bym musiał być jak Narcyz przeglądający się w kałuży...

Nie wiem, o co chodzi... A jak zagrzmią trąby Sądu Ostatecznego, posłuszny radzie Oscara Wilde'a, będę udawać, że tego nie słyszę...  

Krzyczę cicho, nic nie pachnie... Płynie czas, a w jego klepsydrze miast piasku ziaren przesypują się kapsułki i pastylki...

I wiersz, na ciągle jeszcze trwający listopad: 

*** 

Hans Børli

LISTOPAD

Planeta Ziemia

kręci się głęboko i ciężko 

w białym wirze Mlecznej Drogi

niczym tonącego głowa,

co się ostatni raz na powierzchnię wynurza.

 

Ta ogłuszająca cisza,

kiedy już opadły liście! 

Nawet wiatr się poddał,

a igły na świerkach oszronione

jeżą się szare jak

sierść psa, ziemia

naga jest teraz i bezbronna,

a niebo opada między

świerki

ze wszystkimi swoimi gwiazdami. Ciernie 

ich świateł aż do krwi

cię kłują.

 

Boję się tego hałasu

ciszy. Słyszę w nim

skargi całego świata.

Najbardziej przejmujące krzyki

zawsze są bez dźwięku.

  przełożył z norweskiego Kiljan Halldórsson 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka