Przyciąganie VII



Hotelowe poddasze. W dawnej siedzibie Eimskip. Timo leży na łóżku w czarnym dresie Adidasa i w pasiastych, biało - czarnych skarpetach. Wygląda jak umrzyk zapatrzony w świetlik, za którym mija sobie ponury dzień późnego lata. Czeka na Pola, który przy okazji zakupów postanowił jeszcze załatwić jedną sprawę.

Wraca wreszcie. Objuczony jakimiś dodatkowymi siatkami. - Żeby było przyjemniej - mówi, potrząsając nimi.

- I co? Postanowione? - pyta Timo.

- Pole golfowe - odpowiada Pol, siadając na łóżku.

- Więc dobrze...

- Nie wszystkim się to spodoba.

- Chcesz powiedzieć, że fundujesz sobie konflikt?

- To bzdura przecież.

- Nie zapominaj, że nie ma takiego drobiazgu, który by nie potrafił wywołać złowieszczej lawiny...

- A ty co, nieboszczyku? Jakbyś patrzył za ulatującą przez okno duszą...

- Ciało patrzące za duszą? 

- Rzeczywiście, cokolwiek głupio to zabrzmiało.

- Chyba że jestem kandydatem na osobnika przeznaczonego do straszenia na ziemi. I tylko patrzę, jak wyfruwa właśnie jakiś opiekuńczy duch... Teraz radź sobie sam, wśród ludzi, zawrócony już na dobre i na dobre osadzony; tak żywy, jak i martwy...

- Trochę mnie nastraszyłeś już pierwszej nocy.

- Tak jakoś wyszło. Zamiarem to moim nie było.

- A ustaliłeś coś względem tego domu?

- Ach nie, a właściwie tak... Uczepiłem się ostatecznie zachodniej części miasta i poprzestałem na pierwotnych ustaleniach. Znów się udałem na Ránargata, by stwierdzić, że to właściwy adres. Potem wprawdzie snułem się po całym centrum, ale bez zwracania uwagi na cokolwiek, by już niczego nie komplikować, bo w końcu przecież jeszcze są te bruki, te same... Zielony dom mniej więcej pasuje do opisu... Pisarz niestety nie dbał o szczegóły... To mnie z kolei cofnęło do więziennego czasu, bo wtedy to czytałem jego wspominki... Ojciec zresztą prawie nigdy mu nie towarzyszył, a już na pewno nie było go tutaj, więc to wszystko tylko tak pośrednio jest z nim związane...

- A mogłeś po prostu zapukać i zapytać...

- Ee, po co? Tego już się trzymam. Wierzę, że to tu pomieszkiwał...

- Tak jak wierzysz, że nie było komu pomagać, że nawet nie pomogłeś nikomu w zejściu?

- Jestem spokojny.

- W świetle prawa idzie o dowody.

- Brak ich jest dobrą podporą.

- Dla określonej psychologii...

- Niech tak będzie... Ten kolejny spacer na powrót posłał mnie pod celę... Ale to ciekawe... Byłem tu przecież nie dalej jak wczoraj, lecz dziś mi się wydaje, jakby mnie od tego wczoraj dzielił co najmniej rok.

- Taka moc zmiany.

- Dość diametralnej jednak.

- Kupiłem ci kąpielówki. 

- Uparciuch. Ze też jeszcze miałeś ochotę na druga turę zakupów.

- Na wszelki wypadek. A właściwie nabrałem przekonania, że nie będzie ci się chciało... W końcu sam byłem popływać.

- Dlatego tak cię długo nie było... Łódką jednak nie lubisz pływać...

- Łódką nie... A to, co przyjemne, kradnie czas. Mogłeś przyjść...

- Nie obiecywałem.

- Dlatego poczekałem tylko chwilkę. Z gaciami. 

- Nie mam żadnej kultury, więc nie lubię się obnażać. I też nie lubię tych wszystkich powszedniości. Nadmiar doczesności sprawia, że mnie mdli... Te wszystkie kible, łazienki, szatnie...

- Nie do małżeńskiego stanu ty zrodzony. Bo też to dopiero i kibel, i łazienka, i szatnia... Plus sypialnia.

- Zdecydowanie. To też dobry opis więzienia.

- Tymczasem wszelka przyjacielskość wymaga zaskakująco częstego zdejmowania spodni. Także na swobodzie. I my tu w małżeńskim łożu. Mogłeś zaprotestować.

- Nie śmiałem... Majestat mej nicości nie śmie stawiać wymagań... Może zasygnalizować pewne uprzedzenia... Ty mnie przekonałeś, sam namówiłeś... Jestem więc ze swymi nader ograniczonymi możliwościami... Że też nawet umrzeć nie potrafię.

- A kto to umie... Wciągnie nas wir śmierci, tak jak wciągnął nas wir życia... 

- Pytanie, kto pod wpływem jakiego wiru się znajduje...

- Odpowiedź jest chyba prosta... Życie wsysa nas tylko na porodówce, z ciemności... I rzuca nas, oszałamiając na moment jaskrawym światłem, w wir śmierci, co ciągnie nas w mrok, który niepokoi, jeśli nie przeraża.

- Oby był wieczny... Ale to takie nieoczywiste. W końcu z wiecznej ciemności nas wywleczono, coś ją przerwało...

- Ale skoro wieczność całą byliśmy tylko możliwością, to wpadniemy w niemożliwość na wieczność. Coś nie ma swego początku - tam, patrząc wstecz, tylko dal, dal, najdalsze dale i za nimi jeszcze dal. Coś ma początek, w rozbłysku, po to by powoli gasnąć, by przemienić się w mrok, z jakiego się już nie ockniemy, a w nim dal, ciemna, dal i dale najdalsze, a za nimi jeszcze dal... Póki jesteś płodny, różne możliwości mają szansę zaistnieć - natura gotowa bowiem jest na każdą odpowiedź - kiedy owa płodność minie, zgaśnie na zawsze szansa dla całego ich bezliku. A sam popadniesz w nieodtwarzalność. Zresztą każdego dnia o tym się przekonujemy, bo przecież żadna chwila nie wróci... Nawet jeśli się zwleka z jej zakończeniem. Mówiłeś coś o tym, o tym bezsensie przeżywania życia...

- No tak, owszem, owszem... Jak by to łóżko ustawić trochę inaczej, to miałoby się jeszcze większe wrażenie leżenia w niezasypanym póki co grobie. Całkiem tu wygodnie. Na pewien czas możesz się nawet położyć obok. Tam, w górze, tańczy sobie życie. Widziałem nawet kilka mew, grubiutkich, niemal jak gąski... Hallgrímur chyba nazwał je pijanymi aniołami.

- Tak.

- A więc anioły, pijane, nad głową. Wesoła strona życia, co śmiercią się nie przejmuje i wzrok ma niczym nie zmącony, choć co roku żywioł śmierci rabuje bezlitośnie jaja i pisklęta... W życiu jak w hazardzie; najlepiej byłoby odpuścić, odstąpić od stolika, gdy padły nasze liczby, my jednak zwykle brniemy dalej, dla użycia i emocji, a tam zwykle czyhają liczby gotowe zabrać nam wszystko, przed czasem... Nie chce mi się używać życia, tylko pędzić je bez troski. Niech sobie trwa, ile chce... Oddałem mu wolną rękę, jak krupierowi...

- Zawczasu w grobie dobrze ułożony... Taka wygrana...

- Przyjęta. 

- Na odległość już sobie tak prawiliśmy...

- I oto leżę... Znowu wśród ulic z dawnych opowieści...

- Patrz, w więzieniu chciałeś trwać... Hmm...

- Liczyłem się z najgorszym, czego moja wyobraźnia nie mogła jednak objąć... Obrona była skuteczna... Ale potem przyzwyczajenie podpowiedziało mi, że ta licha wieczność mogłaby sobie trwać... Jestem jak zwierzę, chyba nawet głupsze od byle gawrona... A ze zwierzęciem wygodniej... Jest więc, kupione, na zimę... To rzeczywiście będzie też twoja pierwsza tam zima?

- Gospodarstwo kupiłem już wcześniej. Ale o zimowaniu pomyślałem niedawno... No widzisz - odstępuję od stolika, oddałem klucze do i tak nie swojego mieszkania tutaj, no i hulaj w nicość... Ciekawi mnie taki odwrót... Przymierzysz gacie?

- Nie - odpowiada ze śmiechem Timo. - Szczęśliwe istoty: pan i jego pies...

- Tylko ty chyba nie dajesz się pogłaskać...

- Ów pisarz, którego tu śladami niby to chodziłem z głuchą ciszą w sobie...

- A ona sprawia, że nikt nas nie rozumie - dopowiada ze śmiechem Pol.

- No bo tak lubimy się przeceniać...

- I co ów pisarz?

- Znał malarza, co miał niegłaskalnego psa i tę istotę malarz ów szanował najbardziej na świecie. Pies, zwierz uchodzący za istotę nieantropofobną, nie zawsze jednak oczekuje od człowieka przymilności, acz odczuwa potrzebę bycia przez człowieka zaopiekowanym, bo to daje mu szansę na dłuższe i przyjemniejsze trwanie od tego, które może zagwarantować stan natury... Pies, kundel - przybłęda, sam zdecydował o tym, przez kogo będzie przygarniętym. Wybrał skromnego artystę, żyjącego w dość spartańskich warunkach, niemal wyłącznie oddanego swej sztuce. Jego mieszkanie, będące jednocześnie malarską pracownią, uznał dla siebie za najwłaściwsze. Przyczepił się, szedł za nim krok w krok, lekko zawianym po jakimś spotkaniu, szedł i został zaproszony... Skoro już tak się swym towarzystwem narzucił, wrażliwy twórca nie miał sumienia go przepędzać. Artysta zwykł jadać posiłki na gazecie. I do tej gazety zaraz przysiadł się i pies, by przyjmować darowane kęsy kiełbasy czy innej wątrobianki. Obaj z niej jedli... Wszystko jednak odbywało się bez czułości. Pies stale się uchylał, nie pozwalał się dotykać. Szedł zawsze bez smyczy - na zewnątrz w zasadzie zdawali się do siebie nie przyznawać... Sam sobie wybrał legowisko, całkiem blisko swego pana, choć bliskość ta zapewniała jednak stosowny dystans... To, co kosmate, zachęca jednak człowieka do głaskania i artysta musiał w końcu psa pogłaskać, w przekonaniu, że jemu się to spodoba. Lecz temu psu się to nie spodobało i rękę swojego pana dość dotkliwie pogryzł. Panu zaś nie spodobało się pogryzienie, więc kopniakiem pognał psa precz z domu. Mężczyzna nie był tęgiego zdrowia, a w związku z jego dolegliwościami skaleczenia zawsze mu się trudno goiły. Tak było i tym razem... Rana długo się paprała... A pies po jakimś czasie wrócił. Został wpuszczony, zajął swoje miejsce, dosiadł się do śniadania na gazecie. Było jak dawniej. Pies zaszczycał pracownię swoją obecnością, warczał na intruzów, pozwalał do siebie mówić... I dlatego tę istotę malarz zaczął szanować najbardziej na świecie. Wielkim szacunkiem obdarzał jeszcze tylko prostytutki, którym czasem płacił rysunkami. One nie bardzo się na tym znały. Dzisiaj za każdy kolekcjonerzy gotowi są płacić tysiące dolarów. Do niczego się nawzajem nie nakłaniali. A po prostu ze sobą byli, już po kres. A kiedy zdechł mu ten pies, nie trzeźwiał przez miesiąc...

- Czyli morał z tego taki, że jeśli już kogoś do siebie wpuszczasz, musisz pozwolić mu być sobą. Jesteś dla mnie najważniejszy, ale nie próbuj mnie zmieniać...

- Amen... Moja babcia była małomówna i złowrogi miała wygląd, lecz potrafiła rzec niekiedy coś mądrego, jak na przykład to: Daj psu spokój, pies ci da dwa...

- Nie jesteś głodny?

- Jak ten wilk. Albo pies.

- Jakieś zachcianki?

- Żadnych. Może być zwykła pizza.

- No, to tu, naprzeciwko, podają całkiem znośną.

- Bieżmy tedy.

- Z przyjemnością. A potem pójdziemy nad morze.

- To tutaj nieuniknione. Choć ty taki niezbyt z nim zaprzyjaźniony.

- Ocean jest jednak pewną przesadą. Zwłaszcza gdy siedzi się na jego powierzchni w łupinie orzecha, do której złośliwie przypływa monstrum.

- Inni potraktowaliby to jak wielką uprzejmość przyrody. Też wielka woda budzi we mnie lęk... Ale zazdroszczę tym, którzy, unosząc się nad otchłanią, mieli okazję widzieć, jak wyłania się z niej ogromny, majestatyczny król śledziowy... To prawdziwe misterium... 

- Pewnie tak. Choć to nie na moje nerwy.

- Lekka talassofobia...

- Jeśli to tak się nazywa... Zatem co? Pizza, a potem jednak to morze. I Słoneczny Podróżnik, żeby zrobić sobie idiotenkamerą zdjęcie - mówi ze śmiechem Pol.

- Wykluczone.

- No tak, pisałeś, że dawno już temu postanowiłeś się nigdzie nie utrwalać... Wielkie zapomnienie.

- Małe i całkowite. Lichutka zmarszczka wody na rzece życia, w jej pędzie ku morzu.

- Może odwiedzimy też grób poety Steina...

- Będzie mu miło...

Zbierają się do wyjścia na miasto.

- A pod prysznicem spotkałem Árnego.

- Tak?

- Jest całkiem zadowolony ze swej detektywistycznej podróży.

- Wraca z nami jutro?

- Nie, mówi, że jeszcze w tym i owym chce się utwierdzić...

- Cieszy go zło? 

- Tak bywa.

- No tak, pewien znany filozof, gdy dowiedział się, że ma raka, ucieszył się... Wreszcie się to wszystko rozwiąże.

- Bardzo proszę - mówi Pol, otwierając drzwi... 

Wychodzą, zostawiając martwą ciszę w pokoju... Ich głosy nikną w korytarzu...

CDN 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka