Przyciąganie IX

 




- Jeszcze, jeszcze takie początkowe zamieszanie - mówi Timo, wpatrując się w pejzaż za ogromnym oknem w salonie Pola, zapraszającym niejako do wnętrza morze, jakby zabielone lekko mlekiem, i góry tworzące nieodległy horyzont, do których wierzchołków poprzyczepiały się gęste czapy mgły . - Ale się zrobiło ponuro.

Obaj siedzą obok siebie na różowych dmuchanych flamingach, służących raczej do pływania gdzieś w basenie, nie zaś do przesiadywania w nich niczym w salonowych fotelach. Pol znalazł je w garażu, a skoro tak się stało, postanowił póki co nie kupować żadnych dodatkowych mebli do siedzenia. 

- To prawda.

- Ile ty tu już jesteś na tych swoich badaniach?

- Przeszło dwie dekady, szczęśliwie badaniom dałem spokój, kiedy mi spadła na łeb manna.

- Wszystko jakby według przepisu na dandysa. Szczęściarz.

- Lubię tak o sobie mówić.

- No i słusznie.

- Chciałbym, żebyś ty też tak o sobie pomyślał.

- Ciekawy rodzaju zagłady, przyjąłem w darze twoją propozycję. Ale chyba Pal nie jest z tego powodu szczęśliwy.

- Nie martw się o niego.

- Taki jest w ciebie wpatrzony - zauważa Timo.

- Spostrzegłem, że bardziej w ciebie.

- No, ale to jak bazyliszek. A ty dotąd zawsze tak sam?

- Tak... W gruncie rzeczy nie potrafiłem inaczej i byłem z tym szczęśliwy. Chociaż kiedyś myślałem, że się ożenię, po dość długotrwałym narzeczeństwie.

- Naprawdę? O tym nie pisałeś.

- Bo nie pytałeś... Zresztą nie ma o czym mówić. W pewnym momencie dotarło do mnie, ze z tą skądinąd miłą dziewczyną nic mnie nie łączyło. Cały ten romans wydawał mi się gdzieś w głębi szalenie smutny i wiodący prosto w trzęsawisko. W zasadzie to wszystko sprowadzało się do wspólnej zabawy moim moczowodem, co było średnio interesującym zajęciem. Wyszło może mało przyjemnie, bo akurat w chwili gdy trzymała w ręce ten nieszczęsny życiodajny kranik, sięgając doń przez dziurawą kieszeń, poradziłem jej, by znalazła sobie chłopaka, takiego najzwyklejszego: brum - brum, piłeczka, bez zastrzeżeń do damsko - męskich mielizn... Kranik puściła natychmiast, jak oparzona... Doszło do wymiany zdań... Ostatecznie ustaliłem ze sobą, że lepiej być samotnym w pojedynkę... Poczuła się wykorzystana, choć ja nie dostrzegałem dla siebie po wszystkim jakichś szczególnych korzyści... Ot, oklepane przyjemnostki, znane niemal od dziecka... Dziwne jest to, że po wielu latach usiłowała odnowić naszą znajomość. Lecz ja się na to nie zgodziłem.

- Jednak teraz, planując spędzić tu pierwszą zimę, rozejrzałeś za towarzystwem.

- Bez nadziei, że coś z tego wyjdzie.

- A tu ja wyszedłem. Z więzienia...

- Patrz, jak to się układa... Twoje miasteczko i moim. Pewnie nawet mijaliśmy się gdzieś na ulicach, dawno temu... Trochę ty jak wygnaniec już, nieprawdaż?

- Nie sądzę, bym chciał tam wracać. Uważa się, że zostałem potraktowany zbyt łagodnie, a niektórzy chcieliby mnie powiesić.

- Chcieliby zrobić coś, co sam zamierzałeś uczynić, jeszcze zanim się porobiło...

- Nie wydaje się to takie straszne.

- A póki co, jesteś tu. I zaoferowano ci nawet tarczę.

- Na drożyźnianym żwirowisku...

- Skupiając się na bliższym otoczeniu, dostrzec można raczej szrot.

- No waśnie, to co to jest tam?...

- Resztki po Ładzie. Jakiś czas temu sporo ich było na tutejszych szutrach. To jeszcze były czasy, gdy przybywający tu turyści byli zwykle pasjonatami... Nie przybywali do pustych miejsc o nic niemówiących nazwach, bo widzieli je w jakimś kontekście... A zanim jeszcze pojawiły się jakiekolwiek samochody, pojawił się Baring - Gould, taki właśnie pasjonat. Znasz Grettira?

- Wywołańca? Pobieżnie... 

- Zacny i nieprawdopodobnie pracowity Brytyjczyk pokochał Grettira, a przy okazji jego Islandię... Przeprawił się do niej, by na własne oczy ujrzeć te dzikości, na których i oczy tamtego bohatera spoczywały, i przypatrzeć się głazom, które - wedle legendy - tylko on umiał udźwignąć. Dziś naturalnie znamy opowieść o mocy lodowców, ale o ileż bardziej urokliwa jest ta o osiłku z niespotykaną siłą... Pokochał historię, którą koniecznie chciał zrelacjonować z oryginału, najpierw więc nauczył się duńskiego, by potem, za jego pośrednictwem zapoznać się z językiem sag... Napisał piękną powieść... Drengur miał tę olśniewającą dziewiętnastowieczną ramotkę i pozwolił sobie ją mi sprzedać... Zostawię ci ją na biurku...

- Jakże się dziwnie historie powtarzają... Znowu książka...

- Tat, tak... To dzieło jest przepięknym dowodem miłości dla kraju Grettira, Grettira, tej ofiary swego trudnego charakteru, z którym nie bardzo umiano sobie poradzić. Rudzielec złośliwy, wiecznie zbuntowany, nieszukający towarzystwa, porywczy, tak że w końcu zabija człowieka, w głupiej sprzeczce o worek z prowiantem... Akurat w drodze do Þingvellir, w której to się miało okazać, co by z łobuza można było wykrzesać... Wykrzesano dla niego pierwszą banicję... To po części opowieść o tym, jak czyjeś nieszczęście może obrócić się na korzyść dla kogoś z całkiem dalekich stron. Tu dzieje się zło, by gdzieś indziej mogły wyrównać się rachunki i by tego i owego dorwała łapa sprawiedliwości... Dopiero patrząc wstecz, nabieramy przekonania, jakby wszystko działo się, przebiegało według jakiegoś przemyślnego planu... Ale oczywiście to zbiegi okoliczności; wykonujesz jakiś ruch, to niesie konsekwencje i w taki, nie inny sposób odbija się on także na życiu innych... Z wiru wszelkich możliwych przypadków wyłonić się musi jakiś jeden... Wedle poszkodowanych Grettira spotyka zasłużona kara w postaci wygnania na trzy lata. A tam, daleko, za morzem, w Norwegii, żyje gospodarz, który, podobnie jak jego sąsiedzi, ciągle się martwi o swoje dobra, bo po okolicy grasuje banda wywołańców, z którymi trudno sobie poradzić, choć można ich zabić całkiem bezkarnie, jako właśnie wyjętych spod prawa. Tyle że to dwunastoosobowa grupa bandziorów, dających się we znaki terrorystów... Grettir załapuje się na statek, o stosownie nadgniłym kadłubie, pozwalającym jeszcze ten jeden raz przeprawić się tej łajbie do krainy fiordów, tak nawet nie do końca, bowiem nadpsuta jednostka całkiem rozkraczyła się na jednej z wysepek u norweskiego brzegu. Akcja ratunkowa powiodła się, a mieszkający niedaleko gościnny gospodarz z ochotą udzielił wszystkim pomocy. Ocaleni naturalnie rozproszyli się wkrótce po kraju, do którego zmierzali, szczęśliwi, że ocalili skórę; pozostał jedynie Grettir. Jakby nigdy nic siedział u gospodarza przy palenisku, objadał go, opijał, nie mówił nic, gapił się jedynie w ogień, korzystając z niebywałej uprzejmości i cierpliwości właściciela domu. Wreszcie nastała zima, Jul, uroczystości, na które gospodarz zamierzał wyjechać, jednak bez tego straszliwego rudego gbura, bo by tylko popsuł przecież całkiem świąteczny nastrój; został więc Grettir w domu razem z panią domu i niedomagającą coś córką, a także z garstką sług... I oto bandziory, jak diabły z pudełka. Dwunastu. I szczęśliwie ten mrukliwy rozbitek na miejscu, ku oburzeniu i przerażeniu żony gospodarza bezczelnie gościnny. Aż zbóje gotowi byli zrobić z Grettira trzynastego. Ten ich ugościł, uprzejmością troskliwą rozbroił, porozbierał, spił, a na koniec jeszcze zaprowadził do spichrza, by się przekonali, do jak zasobnego obejścia trafili. I tam ich uwięził, a potem po kolei usiekł, niewiele mając pomocy ze strony wydyganej czeladzi... Dwóch zbójów jedynie uciekło, ale tych szybko załatwiła sroga norweska zima... Nadto Grettir miał jeszcze oko do pewnych nadnaturalnych zjawisk... Coś mu zabłyszczało nad nawiedzoną okolicą, gdzie nikt długo nie mógł zagrzać miejsca, nad wysuniętym w morze cyplem, gdzie w suto wyposażonym grobie upiór pewnien pilnował swych skarbów... Ku przerażeniu gospodarza, szczęśliwego z powodu rozgromienia terrorystycznej szajki, Gretttir naruszył grób dalekiego przodka i przyniósł skarby... Ponoć nawet stoczył o kosztowności walkę ze straszydłem, które ostatecznie pokonał, odcinając mu głowę i kładąc ją koło jego ud, tak by go już na stałe unieruchomić... Odwagą zdobywał sobie sławę, zbrojny już w dwa miecze, długi - ten od mamy - i krótki, zdobyty już po starciu z potworem o przerażającej brodzie, która mu tam w mogile rosła i rosła... Przylgnęły z wiekami do Grettira opowieści o duchach i żywych trupach...

- Tak, te dziwne nordyckie istoty... - Mruczy Timo i buja się na flamingu, próbując dosięgnąć szklaneczki z Martini. - Zagubione pośród dziczy domy, a tam dal, która tylko czeka, by cię zabić... A strach wyczarowuje istoty, które dobrze go opisują... Cóż słowa wobec obrazu... Tak jak trudno ten pejzaż w nich zawrzeć... Zmarli, co wracają, albo jeszcze gorsze istoty - truchła, które zasiedla - niczym rak pustelnik - zła jakaś siła... Krąży, by dopaść zwłok i je ożywić w specyficzny sposób, dając porzuconemu już przez duszę ciału dwa razy tyle sił niż miało ich za zwykłego życia... 

- I o tym Gould wspomina, dając przy okazji tej opowieści wspaniały wykład o niegdysiejszych realiach, wierzeniach, obyczajach, strachach... Ty, zdaje się, też widujesz... zjawy... To stąd ten przedwczorajszy harmider?...

- Myślałem, że przyjąłeś tę informację jako żart...

- Gdyby cię coś nadmiernie niepokoiło... Właściwie nie musisz spać na górze...

- Chcesz mnie zaciągnąć do łóżka?

Pol się roześmiał, aż zakołysał się jego flaming.

- Przyszło mi to na myśl. Chociaż... Widzisz tu jakieś łóżko?

- A może jednak położę się z miłosnym artystycznym aktem Goulda i jego Grettirem... Boże, jak tu cicho...

- Nic nie drze się tak straszliwie w uszach, jak cisza.

- To prawda. Można nawet oszaleć, gdy ma się wątłe nerwy.

Mroczniejącą odwieczność urozmaicają teraz zjawiska naszych czasów - dwie wypasione terenówki na drodze do miasteczka migają reflektorami za oknem...

- Ale póki z tego cichego zgiełku nie wyodrębniają się żadne treści, można to puścić mimo uszu... Zatem jutro pogrzeb - dorzuca Timo, jakby właśnie zbudził się z drzemki.

- No...

- Daleko to?

- Ze dwie godziny w jedną stronę...

- W sumie nie pamiętam, kiedy byłem na jakimś pogrzebie... Dotarło do mnie, że umarła matka, ale nie ubiegałem się o żadne przepustki... Uznano, że jestem zdemoralizowany. Ale ja mam prawo lubić i nie lubić... Macierzyństwo i ojcostwo nie daje żadnego immunitetu... Wyszło, że byłem na pogrzebie ojca, tyle że ojciec uprzejmie utonął w morzu i cała rzecz sprowadziła się do spaceru na jego brzeg i patrzenia, jak kąpie się w nim nago jego owdowiały kochanek... I chyba to najlepszy, w jakim brałem udział... Potem jeszcze zaatakowała mnie mewa... Jakby mi ten skrzydlaty posłaniec chciał przekazać, bym po prostu spierdalał...

- Masz do nich żal? Do rodziców?

- Nie... Stałem się kłopotliwą pamiątką, traktowaną w zasadzie jak rzecz, zawadzającą... Trudno... Niektórzy uważają, że powinniśmy wybaczać, kierując się treścią pewnej modlitwy chrześcijańskiej: I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... Ale o odpuszczenie trzeba zabiegać, trzeba zrozumieć swoje czyny, by móc przeprosić i chcieć poprosić o wybaczenie... Tak jak prosi się o pomoc... A są tacy dumni osobnicy - wszystko jedno, co jest tej dumy źródłem -  że o pomoc nie poproszą; tak jak nie poprosi o wybaczenie ten, kto nie wie, iż uczynił źle... Nie wie, albo nie chce wiedzieć... Jest inna rada: akceptacja, akceptacja przeszłości, której nic nie zmieni... Potraktować ludzi jak żywioł, który działa, tak jak potrafi... Czemu człowiek postępuje źle? Jak to Sokrates mówił - bo się nie nauczył czynić dobrze... Wieje wiatr i zrywa z domów dachy. Można się pytać, czemu rozwalił mój? Co można wtedy robić? Płakać, złorzeczyć, narzekać, załamywać się... Wszystko może się zdarzyć. Ale to takie trwałe zła, na które nie ma rady. Akceptuje się w końcu fakty.  No i jesteś z tym, co ci zostało. I coś na nowo naciągasz nad głowę... Czy można wybaczyć wiatrowi? Jak? Po co, kiedy on nierozumny. Można tylko jego nierozumność przyjąć do wiadomości, zaakceptować okrucieństwo pewnych sił... A jak się trafia w beznadziei brzytwa, to się jej chwytasz, choć palce mogą potem krwawić i pomyśleć człowiek może z tęsknotą o pasku na klamce, którym sobie kiedyś groził... - mówi Timo i pokazuje na siebie. - Tymczasem do pogrzebu... 

- Kupiłem ci sweterek z nieprzędzonej wełny.

- Będę ci się w nim ukazywał.

- Bardzo na to liczę.

- Jako rozbitek lepszy jednak jestem od Grettira, bo jestem rozmowny, choć niezbyt przymilny...

- Jak ten pies malarza.

- Patrz, w jakich odsłonach się pojawiają... Niestety nie potrafię dźwigać głazów i jestem sportowym antytalentem, szczęśliwie mając już jednak za sobą przepełnioną głupotą młodość... Jedynie rzucony w wodę tonę jak kamień... 

- Też nie jestem najzręczniejszy.

- Każdy jest niedoskonały...

***

Noc. Pol jeszcze czyta. O rozojczyźnionej Polsce bez państwa pióra Brandesa, w której wierzy się, jak w bajce Sabały, że jakiś tam Jezus w niebie wie o wszystkim, nawet o robaczku wewnątrz kamienia na dnie morza, o czym się śmierć przekonuje, po tym, jak jej się luto zrobiło, gdy miała małe dzieci uczynić sierotami... Ufna poszła potem zabić matkę...

Timo leży z dłońmi pod głową i delektuje się chwilą. Patrzy w sufit. Do jego uszu dociera jakiś dźwięk. Ktoś nawołuje. Jakby jakieś dzieci wykrzykiwały coś do siebie na boisku. Raz mniej, raz bardziej wyraźnie. Coś go zmusza, by wstał.

Pol słyszy szuranie na górze. Unosi głowę znad starej książki i nasłuchuje. Timo spaceruje po piętrze. Już chce się go spytać czy wszystko w porządku, ale rezygnuje z tego pomysłu. Słucha tylko dalej.

Timo wychodzi na korytarz, a stamtąd kieruje się do pokoju naprzeciwko. Pomieszczenie jest przestronne i zupełnie puste. Przez duże okno wlewają się świetlne echa minionego już dnia. W narastającej ćmie patrzy na ciągnące się aż do drogi pole... Droga lekko jaśniejącą wstęgą pnie się niezbyt stromo na płaskowyż... A tam dalej jeszcze, przy kolistym końcu zatoki widać gospodarstwo Bjarnego. Świeci się tam jakaś latarnia, jasno, wyraźnie... Mrok gęstnieje, a tamto światło nabiera mocy.

***

Po drugiej stronie, nad gospodą, w otwartym oknie Pal pali papierosa. Patrzy na zamorską posiadłość Pola. Widzi w jego domu nikłe światełko. Potem patrzy na to samo co Timo, na pole i na drogę pnącą się na płaskowyż... Strzepuje popiół do puszki po coli... Widzi też kątem oka punkt ostrego światła u Bjarnego, z narastającym mrokiem nabierającego mocy.

***

Timo wyczuwa czyjąś obecność, choć przecież nie ma tu żywego ducha, pomijając Pola w salonie, który, licho wie po co, zagłębia się w nieznośną specyfikę polskiego romantyzmu przyswajaną przez ambitnego krytyka duńskiej publiczności... Żywego ducha... A jednak czuje teraz, jak czyjaś chłodna dłoń przesuwa się od karku po jego szyi, aż zjeżdża z niej, zahaczając opuszkami palców o jabłko Adama, by zaraz się ulotnić... Tylko raz to poczuł. Ucichły nawoływania... Punkt ostrego światła u Bjarnego...

Przeszedł go lekki dreszcz. W domu panuje chłód. Drapiąc się po pośladku, wraca na swoje legowisko...

CDN  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka