Przytulnie pośród nieprzytulności

I tak to rok zbliża się do końca, znów święta z tą swoją malowniczą tandetą i Kevinem, którego nawiasem mówiąc nigdy nie oglądałem... Siłą rzeczy nastrój się jakoś udziela, choć zima tradycyjnie już byle jaka... Byle jaki był też dla mnie ten rok, a nawet dość paskudny, bowiem to znów czas upływający pod znakiem choroby i tego mojego nieznośnego, dobrego serca wobec ludzi, którym nic winien nie jestem... Ale taki już ze mnie frajer pompka; znam zresztą kilku podobnych, więc tak się czasem wymieniamy myślami o tym, jakie z nas głuptasy o delikatnym sumieniu...

Trochę się czuje tak, jakbym pchał przed sobą Giewont na taczkach. No i niech będzie. Przestałem już się gniewać na rzeczy, które ode mnie nie zależą, tak więc się przykładam do tej góry do przetaczania bez sensu, bo takie los podrzuca mi zabawki... Klnę jak szewc przy tym, ale to tak pro forma... Bo gdyby tak człowiek bez przeklinania i narzekania żył, to byłby jakiś taki zbyt potulny... A tu człowiek niepewny, jakiś taki nie bardzo uwolniony od podejrzeń co do istnienia jakichś pozaziemskich sił i istot, tedy, jeśli daleko mu do modłów i błagań, wyraża jednak jakiś stosunek do owych istot, nieprzychylny, połączony z gotowością do dania w mordę i skopania dupska... Zupełnie jak mały Aleksander od Bergmana, który nic by panu Bogu nie powiedział, tylko by go kopnął w tyłek.

Tak więc prywatnie nagle spadłe ciężary, nie po raz pierwszy demolujące mi życie... Przywykłem, rzec można. Bo ja w ogóle z ruin... Jedni idą w życie, wychodząc doń z dziecięcej Arkadii, ja wyszedłem z kupy gruzu porośniętej lebiodą i jakimiś łopuchami, i do dziś otrząsam się z pyłów...

A do tego jeszcze świat głupiejący i coraz groźniejszy przez to. Pełno opinii słyszę, jak wszystko traci klasę i jacy głupcy i szaleńcy rządzą, tylko gdzie były te mądrale wcześniej... Czemu ta mądrość tak się jakoś nie potrafi mobilizować. Jakoś zło ma więcej powabu, mimo że manifestuje się w ohydach... Dziwne wybory, a potem plucie sobie w brody... Ten wybrany zza oceanu marzycielsko spogląda na dwa inne państwa - potwory, na Rosję i Chiny, gdzie władza jest taka wszechmocna, która sobie sama postawiła najpierw fundamenty, a dopiero potem swe pałace i wszechwładność, bowiem ten ma ogromną władzę, ale opiera się ona na zbyt mocnych demokratycznych podstawach, że nie przemieni się w krwawego dyktatora. To taka tylko pociecha... Ale jeszcze jednak zostało mu trochę czasu na stawianie wszystkiego na głowie, z geszefciarskim jedynie zapałem, mając za nic wartości, na których budowano całkiem jednak niezłe to całe zachodnie, cywilizowane życie...

A tu... rzadko oglądam tv, ale zauważyłem, że jakieś strachy są, jakieś instrukcje ewakuacyjne, jakieś plecaki gwarantujące przeżycie lękliwej chwili w ogródku... Kręcę nosem na to wszystko. Nie mam wojennych ani surwiwalowych umiejętności, poza tym nie odnajduję się - co może dla niektórych zabrzmieć jak paradoks w moim przypadku - w przesadnie męskim towarzystwie i nie żywię tęsknot do emocjonalnych układów o pierwowzorze w postaciach Achillesa i Patroklosa, więc jak coś się stanie, dojdzie do kinetycznej wojny, proszę od razu, bez wahania, cisnąć we mnie odbezpieczonym granatem, już w pierwszych minutach starcia...

Ale nie bardzo mi się widzi w najbliższym czasie coś tak okropnego jak regularna wojna na naszym obszarze... Ten potwór ze Wschodu jednak nie aż tak silny i żeby cokolwiek teraz ugrać, decyduje się na solidne upuszczanie krwi... Kiedyś tak leczono choroby różne. Można obniżyć ciśnienie, aż do przesady jednak... Przekonują się agresorzy, że trafili na dość chłonną pijawkę. I to już są lata, w czasie których nie aż tak wiele udało się zdobyć... A gdyby jeszcze do tego sojusze dawały ofierze pewność trwałości i żeby sama sobie umiała radzić z własnymi skorumpowanymi szakalami, przyszłość rysowałaby się w jakichś sensowniejszych barwach...

Ile to się jeszcze będzie paprać, ile będzie jeszcze strachów, które zniweczą nasze powaby?... Dziwne jest to, co się w tych groźnych jednak czasach dzieje u nas, nad Wisłą... Ciągle jakoś posłuch znajdują ci, co definiują wroga w towarzystwie, za którym jeszcze niedawno tak bardzo tęskniliśmy i do którego przystąpiliśmy z nieskrywanym i pełnym rozsądku entuzjazmem. My, siedząc w strefie zgniotu, raptem mamy ochotę wchodzić na ścieżkę, na której w końcu możemy zostać sami... Trwamy podzieleni, obserwując ciągły konflikt mający na dodatek całkiem personalny charakter... Cholera, no jakże my to znamy! Lecz taka już to widać skaza... Trudno na to patrzeć... I kiedyś trzeba będzie wreszcie wszystko urządzać tutaj na nowo... Tylko kiedy to nastąpi, po jakich dopiero nieszczęściach?... Trzeba będzie na pewno przemyśleć sens istnienia urzędu prezydenta, czy w ogóle jest potrzebny, a jeśli, to w jakiej formule. Są pewne legislacyjne niedoróbki, pozwalające na poważne nadużycia; idealiści nie przewidzieli, że moralne i kulturowe standardy zjadą poniżej poziomu zero i że na stanowisko o tak silnym społecznym mandacie, jakim nie ma okazji poszczycić się żaden inny polityk w Polsce, może trafić zwykła usłużna względem jednej opcji, przestępczej nawet, szumowina i miernota, nie przewidzieli tak dalece posuniętego infantylizmu w życiu publicznym... Wyemanowało to z nas, w tym się musimy przeglądać, choć naturalnie nie każdemu ta gęba w smak... Niedoróbka idealistyczna, dająca nam do ręki wyborczą kartę, byśmy to sami mogli decydować o tej najwyższej reprezentacji, nie przewidziała dla najwyższego urzędu roli głównego kreatora polityki, dając jedynie w tym zakresie inicjatywę ustawodawczą i prawo weta jako temu strażnikowi konstytucji, żeby mógł w jakichś szczególnych okolicznościach zaingerować w prawodawczy proces... Tymczasem w tym prawie weta urząd ów znalazł sobie wytrych, pozwalający wedrzeć się do przestrzeni, w której politykę się zgodnie z konstytucyjną zasadą kreuje, tworząc de facto politykę swego politycznego stronnictwa, które może być całkiem opozycyjne wobec ukonstytuowanego po parlamentarnych wyborach rządu. I w tej opozycyjności sabotować można rząd, a przez to kraj, którym rządzą ci, co zostali przez wyborcę do tego celu wyłonieni, sabotować w całkiem - jak to widzimy -  personalnym konflikcie, bzdurnym, idiotycznym, destrukcyjnym... I w tym obłąkańczym wetowaniu nawet się psom łańcuchowym nie powiodło... Raptem urząd mający charakter bardziej ceremonialny i reprezentacyjny, nie przewidziany do jakiejś wielkiej władzy, władzę sobie przejął, wielką władzę, tyle że władza ta jest całkowicie negatywna, a wiec może tylko niszczyć w swej dziecinadzie chuligańskiej - no bo takiej proweniencji jest aktualny urzędnik (też nie do końca wiadomo, na jakiej podstawie powołany, bo przecież nikt powiedzieć nie umie, przy całej arytmetycznej prostocie wyborczego procesu, bowiem w tym wypadku do policzenia w każdej komisji były raptem trzy kupy papierków, ile głosów indywiduum dostało, a poza tym ważność tego zdarzenia wyborczego ogłosiła instytucja w prawnym sensie nieistniejąca... {Dodam nawiasem w nawiasie, że do ostatnich wyborów, tych prezydenckich, hołdowałem pełnemu zaufania przekonaniu, że każdy głos się liczy, a tymczasem, już kiedy niby tamta rewolucja padła po wyborczym ciosie i historycznej kolejce na Jagodnie, to przekonanie straciłem, bo nie mam żadnej pewności, w jaki sposób latem tego roku potraktowana została moja wyborcza karta.})...

Problem Polski polega dziś na tym, że ugrzęzła w błocie pozostawionym przez pełzającą rewolucję. Poprzednia władza dostała wszystko, więc, nie oglądając się na zasady, co do których się umówiliśmy, nie oglądając się na zapisy konstytucji, zagrabiła sobie państwo z jego instytucjami, by mieć w nim poczucie całkowitej bezkarności. Powoli podrzynali gardło demokratycznemu państwu, stopniowo, działając tam, gdzie nie napotykali oporu. Po cichu, spokojnie, w procesie rozpisanym na lata. To wreszcie stanęło, tyle że to, co pozostawili po sobie, trwa nadal jako takie trzęsawisko, tworząc swoją rzeczywistość i jednak swoistą ochronkę dla pewnej kategorii złoczyńców, których zaplecze nadal sobie w pełni legalnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej... Szumnie zapowiadano rozliczenia. Tylko pytanie - jak rozliczyć rewolucję, kiedy pozwala się istnieć jakby nigdy nic formacjom, które w tej rewolucji uczestniczyły? Kto ma to robić, skoro instytucje państwa są tą rewolucyjną zarazą skażone... Tu by trzeba było powrócić do ustawień fabrycznych... Na samym początku zabrakło zadaniowców w rodzaju Bartłomieja Sienkiewicza, który sprawnie sobie poradził z mediami publicznymi. Tak trzeba było od samego początku postępować z każdą jedną instytucją państwa. Po prostu mechanicznie odseparować konkretnych ludzi od ich stanowisk, na czas, kiedy ich sytuacja byłaby wyjaśniana.Trzeba to było robić z marszu, na fali tamtej społecznej mobilizacji, entuzjazmu, który kazał ludziom oglądać obrady Sejmu w kinie... A tu raptem kopanie dołków we własnych szeregach, a tu raptem władza w rękach hamletyzujących mięczaków... I coś tam drga po dwóch latach dopiero, ale w atmosferze połowicznego zwycięstwa, no bo jednak bezczelni, o bardzo bolszewickiej mentalności rewolucjoniści, mający swoje zadziwiające poparcie w mało jednak - co tu dużo gadać -  refleksyjnym społeczeństwie, jeden przyczółek sobie utrzymali, właśnie o tej wielkiej, negatywnej władzy... Takie jakby nagle liberum veto; jeden sobie mówi nie, bo tak, się tłumaczyć nie musi, bo on tak sądzi, i w nosie ma wszystko, co nie z jego plemienia mentalnego... 

Jeśli dzisiejsza ekipa, co już czasu natraciła co niemiara, poniesienie porażkę, jeśli nie podziała, droga wydaje się jedna: wróci to, co udało się, póki co, połowicznie przepędzić, wróci i ugrzęźniemy w kleptokratycznym grajdole, który sam się zniszczy... A po wschodniej stronie gardziołek czeka... On lubi takie bezbronne ochłapki... Tu trochę, tam trochę, grosz do grosza, i zagdacze imperialna kokosza, demonstracyjnie z nami pod kuperkiem, w zawiązku z uwierającymi złowrogiego sąsiada zaszłościami... 

Kiepska komunikacja, działań nie dość... A jak to pisał Cyprian Kamil Norwid:

Klaskaniem mając obrzękłe prawice,

Znudzony pieśnią, lud wołał o czyny;

Wzdychały jeszcze dorodne wawrzyny,

Konary swemi wietrząc błyskawice -

Było w ojczyźnie laurowo i ciemno...

***

No, ale święta, zawsze o tej porze, zimowej, choć ta zima goła teraz, bez swych szat białych w wielu miejscach się objawia... Były zawsze święta, nawet w najmroczniejszych czasach... 

Więc jestem tu mimo wszystko z przytulnością, i z nutą islandzką po tych wynurzeniach bardziej nadwiślańskich dziś... Przychodzi ten czas w okresie najmroczniejszym, kiedy miło się od pogody odseparować, będąc w domowych pieleszach albo w jakimś schroniskowym czy hotelowym kątku. Dobrze, gdy goście mili, dobrze, gdy przytulnie. I specjalne na ten czas aromaty, i podżeranie pyszności prosto z gara, i coś rozgrzewającego. Niech więc sobie od domu do domu wędruje ta przytulność, miękka, przyjemna jak kot... Kociej przytulności każdemu życzę, ciepła, serdeczności, odświętności, leniuchowania, po prostu radości z samego bycia, istnienia...

A zima. Polska zima to dziewczynka, islandzka zaś to chłopiec...  Skąd ta zima? Z Rif czy z innego Greniviku? Może się tu na południe przyplątała za dziewczyną z Keflaviku...

Po wszystkich trudach mijającego roku pobądźmy trochę po prostu, w przytulności, czasu dość, święta już... 

Sigurður Guðmundsson i Sigríð Thorlacius...

 (...) En það bókstaflega banalt að gera nokkuð nema hugsanlega vera til,

því það er nægur tími, það er notalegt, það er kósý, það eru komin jól.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Bukolla. Opowiastka islandzka